Szkoła żon/Akt pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Molier
Tytuł Szkoła żon
Podtytuł Komedja w pięciu aktach
Część Akt pierwszy
Pochodzenie Dzieła / Tom drugi
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



AKT PIERWSZY.
SCENA PIERWSZA.
CHRYZALD, ARNOLF.

CHRYZALD:
Mówisz tedy, że pragniesz pojąć ją za żonę?
ARNOLF:
Tak. Chcę, by jutro wszystko było ukończone.
CHRYZALD: Jesteśmy sami tutaj, zatem, bez obawy
Przed uchem ludzkiem, możem roztrząsać te sprawy:
Chcesz, abym jak przyjaciel serce ci otworzył?
Owóż, zamiar twój dla cię wielce mnie zatrwożył,
I, jakikolwiek obrót chcesz dać rzeczy całej,
Małżeństwo, to dla ciebie krok kaducznie śmiały.
ARNOLF:
Pewnie, pewnie. Ty może znajdziesz w swoim domu
Dość przyczyn, by tych związków nie życzyć nikomu,
I swoje własne czoło chcesz mieć wiernym świadkiem,
Że rogi są małżeństwa niechybnym dodatkiem.
CHRYZALD:
Od losu zrządzeń nikt się pewnie nie ustrzeże,
I głupstwem mi się zdają starania w tej mierze;
Lecz, gdy drżę o cię, to dla tej furji zażartej,
Z jaką ścigały mężów drwinki twe i żarty;
Wiesz sam, że zły czy dobry, daleki czy bliski,
Każdy z kolei znosił twych szyderstw pociski;
Że największą rozkoszą twą, wszędzie i zawsze,
Jest odsłaniać tajemne ich bóle najkrwawsze
I...
ARNOLF:
Pewnie — Gdzieżbo znajdziesz na świecie krainę.
Cdzieby mężowie mieli większych dudków minę?
Czyż nie widzisz ich wkoło tysiączne odmiany,

A każdy najpotulniej liże własne rany?
Jeden zbiera majątek, którym żona raczy
Tych właśnie, co stawiają go w rządzie rogaczy;
Drugi, szczęśliwszy nieco, w naiwności świętej,
Patrzy, jak żonka znosi do domu prezenty
I żadna go zazdrości troska nie udręcza,
Bo ona mówi, że je cnotom swym zawdzięcza.
Ten robi piekło próżne, groźne miny piętrzy;
Tam ten wszystko znieść gotów dla zgody najświętszej,
I, widząc jak się gaszek wprowadza do domu,
Nakłada czapkę i sam zmyka pokryjomu.
Jedna, w swoich szelmostwach przemądra podwika,
Poczciwego mężulka ma za powiernika,
Ten zaś, słuchając zwierzeń jej niewinnej treści,
Współczuje jeszcze z gachem, co mu żonę pieści.
Druga, zbytków swych źródło przed swym mężem
Mówi, iż gra przynosi jej tak ładny pieniądz; [mieniąc,,
A mąż dziękuje Bogu i wiedzieć nie żąda
Jak się taka gra zowie, no, i jak wygląda.
Słowem, gdzie spojrzeć, widzim satyrę gotową:
Możnaż więc, patrząc na to, nie uśmiać się zdrowo?
Czyż z naszych dudków...
CHRYZALD: Owszem; lecz, zwykłą koleją,
Kto z drugich szydzi, łatwo zeń się w zamian śmieją.
I ja słyszę co mówią; wiem, że świat jest gotów
Swem paplaniem natrząsać się z cudzych kłopotów.
Jednak, cokolwiek szepcą czujni bliźnich Stróże,
Próżnobyś głosu mego chciał słuchać w tym chórze.
Ja się noszę mniej górnie: i, choć niemniej żywo
Ganię uległość mężów nazbyt pobłażliwą,
Choć wyznaję, że ścierpiećbym nie umiał zgoła,
Tego, co wielu wcale nie zachmurza czoła,
Nie pcham się między zasad surowych obrońcę;
Nieźle jest wiedzieć o tem że kij ma dwa końce,
I lepiej nie ogłaszać w tak ostrym sposobie,
Ani: to zrobię, ani: owego nie zrobię.

Toteż, gdyby me czoło los, co wszystkiem włada,
Przystroił nakształt głowy mojego sąsiada,
Dzięki mojemu wzięciu, mam pewną nadzieję,
Ze jedynie pocichu ktoś się tam pośmieje;
Ą kto wie, może nawet mnie pociecha czeka,
Ze jakaś dobra dusza powie: szkoda człeka.
Ale z tobą, mój kumie, to rzecz inna; azaż
Sam nie widzisz, że karku djabelnie narażasz?
Ty, który za słabości choć najlżejszy pozór,
Na każdym tak ostrzyłeś swój zjadliwy ozór,
Coś się miotał na mężów niby bies kulawy,
Musisz się ostro trzymać, by nie pokpić sprawy;
Bo, jeśli choć najmniejszy powód dasz do drwinek,
Bądź pewny, że wywloką go bodaj na rynek,
I...
ARNOLF: Mój kumie, zbyteczna twa cała nauka;
Musi wstać bardzo rano ten co mnie oszuka.
Znam wszystkie owe sztuczki misterne i zdrady,
Któremi te kobietki mylą swoje ślady;
Że zaś w tej walce łatwo ich zręczności ulec,
Zawczasum się postarał o pewny hamulec
I głupota tej, którą dziś biorę za żonę,
Najlepszą memu czołu stanowi obronę.
CHRYZALD:
Myślisz, że jej głupota zmienia rzeczy postać?
ARNOLF:
Niech bierze głupią, kto sam głupcem nie chce zostać.
Wiem, że twa połowica ma rozumek duży;
Lecz rozum żony nic mi dobrego nie wróży,
I znam ja niejednego, co mu poszło w pięty,
Że wziął małżonkę nazbyt obfitą w talenty.
Ja nato będę szukał dowcipu u żony,
By nim miała napełniać zebrania, salony,
Lub też, wierszem i prozą równie wyszczekana,
Pięknoduchów, markizów przyjmować od rana,
Podczas gdy ja, pod nazwą męża swojej pani,

Stałbym wzgardzony w kącie, dla wszystkich zbyt tani?
Nie, nie; nie chcę rozumu co pieje zbyt górnie,
I mąż żony autorki łatwo idzie w durnie.
Chcę, niechaj moja, z prostą, nie spaczoną głową,
Nie wie nawet, co znaczy rymowane słowo;
I, jeśli gra w „koszyczek“, pragnę tego dożyć,
Ze, gdy się jej spytają: „I cóż ci weń włożyć?“
Niech powie bez namysłu: „Ciastko ze śmietaną!“
Słowem, niech będzie z wszelkich rozumów obraną,
I dosyć będzie umieć mojej przyszłej żonie
Modlić się, kochać męża i prząść na wrzecionie.
CHRYZALD:
O żonie więc idjotce ty marzysz tak czule?
ARNOLF:
Tak, że wolałbym raczej niemądrą brzydulę,
Niż piękność, którą zbytek rozumu obarczy.
CHRYZALD: Piękność i rozum...
ARNOLF: Sama uczciwość wystarczy.
CHRYZALD:
Ale skądże wymagać możesz od tej gąski,
By wiedziała, co znaczy cnota, obowiązki?
Nie mówiąc już, że nudnem musi być zakaty
Mieć wciąż przy swoim boku taki twór skrzydlaty,
Czy ty w istocie mniemasz, że już możesz święcie
Kłaść swoje bezpieczeństwo na tym fundamencie?
Rozumna, pewnie, może zdeptać swoje śluby,
Lecz musi mieć przyczynę do zdrady tak grubej;
Głupia gotowa codzień zstąpić z drogi cnoty,
Bez najmniejszej intencji, a nawet ochoty.
ARNOLF:
Na te wywody zdrowy mój rozum odpowie
Co Pantagruel[1] mówi imci Panurgowi:

Odradzaj głupią żoną mi ile w twej mocy,
Praw kazania, nauczaj aż do Wielkiej Nocy,
Sam się zdziwisz, gdy wreszcie ustaniesz na chwilę,
Żeś mnie tem nie przekonał, ot, ani na tyle.
CHRYZALD:
Już nie mówię ni słowa.
ARNOLF: Bo i o czem niema.
W małżeństwie, jak we wszystkiem, własne mam systema:
Jestem dosyć bogaty, aby, w pierwszym rzędzie,
Wybrać żonę, co wszystko mnie zawdzięczać będzie;
By nie mogła, przezemnie wydobyta z nędzy,
Wymawiać mi swojego rodu ni pieniędzy,
jej słodycz i rozsądek, w wieku czterech latek,
Sprawiły, żem wyróżnił ją wśród innych dziatek,
Widząc zaś, że u matki z grosiwem dość cienko,
Przyszło mi na myśl zabrać od niej tę maleńką;
Zaś poczciwa gosposia, na zamiar takowy,
Z wielką radością zdjęła sobie ciężar z głowy.
W małym klasztorku, zdala od świeckiego gwaru,
Dałem ją kształcić wedle własnego zamiaru:
To znaczy, zalecając najwłaściwsze środki,
Aby się z niej dochować zupełnej idjotki.
Bogu dzięki, udało się jak zamierzałem,
I gdy wyrosła, tak ją niewinną ujrzałem,
Żem błogosławił niebu, iż mi pozwoliło
Urobić żonę wszystkim mym chęciom tak miłą.
Odebrałem ją przeto; że jednak w mym domu
Drzwi wciąż stoją otworem, licho tam wie komu,
Oddzielnie ją ukryłem, mając to na względzie,
W drugim domku, gdzie nikt mnie nachodzić nie będzie
By zaś jej prawość niczem nie była skażona,
Trzymam z nią dwoje ludzi, tak głupich jak ona.
Spytasz mnie może: Na co ta cała opowieść?
Nato, aby ci mojej przezorności dowieść.
A wynik: wiedząc, żeś mi jest przyjaznym szczerze,

Dziś wieczór cię z nią razem proszę na wieczerzę;
Chcę, abyś sam nareszcie mógł widzieć ją zbliska,
I poznał, czy mój wybór godny pośmiewiska.
CHRYZALD:
Więc zgoda.
ARNOLF: Tam dopiero, wśród miłej ochoty,
Ocenisz jej osobę i wdzięk jej prostoty.
CHRYZALD:
Co do tego, to, mimo te wszystkie powaby,
Które mi tu wyliczasz...
ARNOLF: To obraz za słaby;
Bezustannie podziwiam tę czystość bez grzechu,
I czasem mi przychodzi wprost konać ze śmiechu.
Któregoś dnia (któż wierzyłby takiej prostocie?)
Przychodzi mnie się spytać, w ogromnym kłopocie,
Z wyrazem niewinności w licu niesłychanej,
Czy to prawda, że dzieci przynoszą bociany?
CHRYZALD:
Cieszę się wielce, mości Arnolfie.
ARNOLF: U djaska!
Kiedyż mnie już przestaniesz tak zwać, jeśli łaska?
CRYZALD:
Daruj, wciąż mi to imię jakoś wchodzi w drogę.
I pana na Rosochach w głowę wbić nie mogę.
Bo też i co za djabeł, z czyjego wyroku,
Każe ci zmieniać, imię po czterdziestym roku?
Od lichego folwarczku, co go znam od dziecka,
Przezywać się dla świata, niby tak, z szlachecka?
ARNOLF:
Mamci po temu prawa aby mnie tak zwano;
Przytem wolę to imię, niż Arnolfa[2] miano.
CHRYZALD: Iluż ludzi dziś ojców zacne imię drażni,
I inne sobie kleją z czystej wyobraźni!

Doprawdy, z tym nałogiem to boskie skaranie;
I, choć ciebie nie tyczy się to porównanie,
Znam chłopka, co go Pietrkiem zwano między swemi,
I co, będąc dziedzicem aż pół morga ziemi,
Błotnym rowem otoczył ten majątek pański
I szumnie kazał wołać się per „pan Wyspiański“[3].
ARNOLF: O twe mądre przykłady niewiele ja stoję.
Bądź co bądź, Rosochacki jest nazwisko moje;
Podoba mi się; przytem mam inne powody,
I drażni mnie, kto zwie mnie podług dawnej mody.
CHRYZALD:
Nie wszyscy to przyjmują równie oczywiście;
I nieraz nawet adres spostrzegam na liście...
ARNOLF:
Kto nie wie o tem, może tak poczynać ze mną,
Lecz ty...
CHRYZALD:
Dobrze: nie będziem kłócić się daremno.
Będę się starał skłonić mój język zbyt płochy,
Aby sobie przyswoił wreszcie te Rosochy.
ARNOLF:
Do widzenia. Na chwilkę tu wstąpię, nie dłużej;
Muszę powiedzieć małej, żem wrócił z podróży.
CHRYZALD na stronie, odchodząc:
Słowo daję, ten człowiek to warjat skończony.
ARNOLF sam:
Na pewnych punktach on jest nieco pomylony.
Dziwna rzecz, że nie spotkasz na świecie człowieka,
Któryby nie miał we łbie jakowegoś ćwieka!
Puka do drzwi:
Hej tam!



SCENA DRUGA.
ARNOLF, GRZELA I AGATKA wewnątrz.

GRZELA: Kto puka?
ARNOLF: Otwórz. Na stronie: To im radość sprawię;
Wszakże mnie nie widzieli dni już dziesięć prawie.
GRZELA:
Kto idzie?
ARNOLF: Ja.
GRZELA: Agatko!
AGATKA: Hę?
GRZELA: Ktoś do drzwi puka.
AGATKA:
Idź, otwórz.
GRZELA: Ty idź.
AGATKA: Pewnie! Mądra z ciebie sztuka!
GRZELA: Ja też nie pójdę.
ARNOLF: Nuże! Przez te wasze kłótnie
Ja będę stał na dworze? No! puszczajcie, trutnie!
AGATKA:
Kto puka?
ARNOLF: Pan twój.
AGATKA: Grzela!
GRZELA: Co?
AGATKA: To pan szturmuje.
Otwórz prędko.
GRZELA: Ty otwórz.
AGATKA: Ja ognia pilnuję.
GRZELA:
Ja muszę wróbla trzymać, bo się kota trwoży.
ARNOLF:
Ejże! Kto z was w tej chwili drzwi mi nie otworzy,
Czterodniowym go postem w nagrodę ucieszę.
Ha!

AGATKA: I pocóż ty lecisz, kiedy ja już spieszę?
GRZELA: O! czemuż ty, a nie ja? Jaka mi mądrala!
AGATKA:
Usuń się stąd.
GRZELA: Ej, radzę, trzymaj mi się zdala.
AGATKA:
Ja chcę mu drzwi otworzyć.
GRZELA: Ja otworzę, nie ty.
AGATKA:
Nie otworzysz.
GRZELA: I ty nie.
AGATKA: Ani ty. O, rety!
ARNOLF:
Nuże, wy! bo już w palcach dostaję świerzbiączki!
GRZELA wchodząc:
Ja, panie, otworzyłem, ja.
AGATKA wchodząc: Całuję rączki,
To ja...
GRZELA: Ej, gdyby nie mój szacunek dla pana,
Jabym cię...
ARNOLF ugodzony przez Grzelę:
Ech!
GRZELA: Przepraszam.
ARNOLF: Widzicie bałwana!
GRZELA:
To przez tę szelmę, panie.
ARNOLF: Cicho mi oboje.
Dosyć głupstw; odpowiadać na pytania moje.
Cóż, Grzela, jakże miewa się kompania cała?
GRZELA:
Mamy się, panie...
Arnolf zdejmuje Grzeli kapelusz z głowy.
Mamy...
Arnolf zdejmuje mu znowu kapelusz.
Mamy... Bogu chwała,
Mamy się...

ARNOLF zdejmując Grzeli po raz trzeci kapelusz i rzucając na ziemię:
A to bydlę! To rzecz niesłychana!
Jak śmiesz z kapciuchem na łbie przemawiać do pana?
GRZELA:
Tak; co słusznie to słusznie.
ARNOLF do Grzeli: Wołaj, gdzie Aneczka



SCENA TRZECIA.
ARNOLF, AGATKA.

ARNOLF:
Cóż, gdym odjechał, smutna tu była dzieweczka?
AGATKA:
Smutna? Nie.
ARNOLF: Nie?
AGATKA: A, owszem.
ARNOLF: Czemu?
AGATKA: W każdej chwili,
Myślała, żeście może, panie, już wrócili;
I co przeszło pod oknem naszem jakie zwierzę,
Muł, koń, osieł, już ona za pana je bierze.



SCENA CZWARTA.
ARNOLF, ANUSIA, GRZELA, AGATKA.

ARNOLF:
Zawsze z robótką w dłoni! To dobrze mi wróży.
Cóż, Anusiu, już jestem z powrotem z podróży:
Cieszysz się z tego, powiedz?
ANUSIA: O, i owszem, panie.
ARNOLF: I ja też, że cię widzę, radem niesłychanie.
Zdrowaś, widzę; buziaczek różowy i biały?
ANUSIA:
Tak: pchły mnie tylko trochę po nocy kąsały.

ARNOLF:
Dam ci wnet kogoś, co je przepłoszyć pomoże.
ANUSIA:
Bardzobym się cieszyła.
ARNOLF: Wierzę ci, nieborze.
Cóż ty tam robisz teraz?
ANUSIA: Czepeczek na głowę.
Pańskie koszule nocne i chustki gotowe.
ARNOLF: Doskonale. Idź teraz na górę, rybeńko:
Nie nudź się tam, ja wrócę za chwilę maleńką;
O bardzo ważnych rzeczach mówić z sobą mamy.



SCENA PIĄTA.
ARNOLF sam:

Ha, młode bohaterki, wy, przemądre damy,
Wy, co wiecznie w westchnieniach, wiecznie w czułych transach,
Oby wszystko, co siedzi w tych waszych romansach,
W waszych wierszach, liścikach, w całej uczoności,
Było warte tej prostej, świętej niewinności.
Nie pieniądz przedewszystkiem trzeba mieć na pieczy;
I gdy honor...



SCENA SZÓSTA.
ARNOLF, HORACY.

ARNOLF: Co widzę?... Czyżby?... W samej rzeczy.
Czy się mylę? Nie. Ależ... To on. Czy być może!
Hor...
HORACY: Pan Ar...
ARNOLF: TO Horacy.
HORACY: Arnolf!
ARNOLF: Dobry Boże!
Od kiedyż?
HORACY: Tydzień przeszło.

ARNOLF: Tydzień! Gadajże m nie!
HORACY: Byłem u pana zrazu, ale nadaremnie.
ARNOLF: Na kilka dni...
HORACY: Słyszałem; wyjechał pan z miasta.
ARNOLF:
Ha, jakże szybko z dziecka mężczyzna wyrasta!
Oczom nie wierzę, widząc młodzieńcem wspaniałym
Tego, którego takim, ot, takim widziałem.
HORACY: Jak pan widzi.
ARNOLF: No, gadaj: cóż tam Oront miły,
Ojciec twój, co go kocham i czczę z całej siły,
Cóż porabia? Czy zawsze tak dziarski i świeży?
On wie, jak mi na jego osobie zależy:
Wszak to już cztery lata, jak ojciec jegomość
Ostatni raz mi przesłał o sobie wiadomość
HORACY:
O, czerstwość i wesołość nigdy nieprzebrana:
Młodszy od nas. Dał właśnie mi tu list do pana;
Lecz w drugim liście pisze, iż sam w net przybywa.
Czemu, nie wiem, lecz coś się w tem wszystkiem ukrywa.
Nie wie pan, kto tu z miasta waszego być może,
Co, po czternastu latach, powraca przez morze,
Z mieniem, które mu dała hojna Amervka?
ARNOLF:
Nie; nie wiesz, jak go zowią?
HORACY: Ma imię Enryka.
ARNOLF: Nie.
HORACY: Ojciec mówi o nim, nie tłómacząc wcale,
Tak, jak o kimś, co znanym mi jest doskonale;
I pisze, że obadwaj udają się w drogę;
W jakiej sprawie, nie mówi i zgadnąć nie mogę
Horacy oddaje list Oronta Arnołtowi.
ARNOLF:
Radość mi to przybycie sprawi niezawodnie
I zrobię, co w mej mocy, by go przyjąć godnie.

Przeczytawszy list.

Nie, doprawdy, zawiele tych wszystkich grzeczności;
Z przyjaciółmi powinno się poczynać prościej:
Nawet bez tego listu, mógłbyś, w każdym czasie,
Bez najmniejszych skrupułów czerpać w mojej kasie.
HORACY:
Choćby zaraz, za słowom pana chwycić gotów:
Gdybyś setką pistoli raczył mnie z kłopotów...
ARNOLF:
Cenię w tobie, młodzieńcze, otwartości cnotę,
I cieszę się, że właśnie mam z sobą tę kwotę.
Weź i sakiewkę.
HORACY: Wdzięczność...
ARNOLF: Dajże pokój Wasze.
I cóż? jakże ci miasto się podoba nasze?
HORACY: Piękne, ludne, postacią nęci okazałą,
Sądzę, że i rozrywek w niem będzie niemało.
ARNOLF: Każdy taką rozrywkę ma, jaką wybierze:
Kto jak kto, ale nasi miłostek rycerze,
Ci mają w tem miasteczku uciechy dosyta;
Nie grzeszy surowością tu żadna kobiéta:
Blondynka czy brunetka, całuskiem nie gardzi.
A mężowie, ci także nie są nazbyt hardzi.
To rozkosz wprost królewska: kiedy na to patrzę,
Dalibóg, że się bawię lepiej niż w teatrze.
Możeś i ty już zaznał jakowej przygody?
Ejże? nie wpadłeś w oko jakiej damie młodej?
Taka postawa więcej od dukatów znaczy,
I, sądząc z miny, warteś już robić rogaczy.
HORACY:
By panu prawdę skrywać, zbyt wiele go cenię:
Otóż, miałem tu małe miłosne zdarzenie,
Które przyjacielowi zwierzyć mi wypada.
ARNOLF na stronie:
Brawo! znów historyjkę usłyszę nielada;
W mym raptularzu kartka wnet przybędzie nowa.

HORACY: Ale proszą, nikomu o tem ani słowa.
ARNOLF: Och!
HORACY:
Wszakże pan rozumie, że, w takiej przygodzie,
Kto wiele paple, łatwo osiada na lodzie.
A zatem, wyznam panu, z otwartością całą,
Że serce me królową swoją tu spotkało,
pierwszy mój tkliwy atak takie odniósł skutki,
żem wstęp do jej mieszkania zyskał bez ogródki,
I, nie chwaląc się zbytnio, ni krzywdząc jej sławą,
Mam nadzieją, że nieźle prowadzę swą sprawę.
ARNOLF śmiejąc się:
I gdzież?...
HORACY wskazując mieszkanie Anusi:
Młode stworzenie; mieszka tu, z tej strony.
O, tam, widzi pan: domek nieduży, czerwony.
Prosta dusza, to prawda, z opiekuna łaski,
Co zazdrośnie powabów jej ukrywa blaski;
Ale, poprzez ciemnoty mroki mimowolnej,
Jaśnieje wdzięk, każdego oczarować zdolny;
Przymilna, dobra, tkliwa; kiedy się rozśmieje,
Rzekłbyś, że ci wprost serce z rozkoszy topnieje.
Lecz być może, że panu nie całkiem nieznany
Ten skarb miłości, czary tyloma przybrany;
Zwie się Anusia.
ARNOLF na stronie: Ginę!
HORACY: Imię opiekuna
Na Ros czy Roch, tak jakoś pono się zaczyna:
Mniejsza z tem, tak daleko ma pamięć nie sięga;
Bogaty, powiadają, lecz głowa nietęga;
Słyszałem o nim, jako o śmiesznej postaci.
Nie zna go pan przypadkiem?
ARNOLF na stronie: A niechże go kaci!
HORACY:
Cóż? pan nie odpowiada?
ARNOLF: Tak... Kiedyś go znałem.

HORACY:
Cymbał? prawda?
ARNOLF: No...
HORACY: Z miny to pańskiej poznałem.
Znaczy, że pan potwierdza? Zazdrośnik pocieszny?
Głupiec? Widzę, sąd świata nie był zbyt pospieszny.
Słowem, w pięknej Anusi szczęście moje leży.
To klejnocik prawdziwy; niechaj mi pan wierzy;
I byłoby wprost grzechem, aby piękność taka
Miała pozostać w ręku starego dziwaka.
Co do mnie, wszystkie trudy moje, wszystkie siły,
Wytężę, aby wydrzeć mu przedmiot tak miły,
I pieniądze od pana w tej chwili podjęte,
Posłużą mi, by wesprzeć zamiary tak święte.
Pojmujesz pan, że, choć się w środkach nie przebiera,
Pieniądz to klucz, co wszystkie sprężyny otwiera;
I że ten słodki metal, na który tak liczę,
W miłości, jak na wojnie, przyspiesza zdobycze.
Ale pan słucha tego z jakiemś chmurnem czołem!
Czyliżbyś ganić zamiar miał, który powziąłem?
ARNOLF: Nie, lecz myślałem...
HORACY: Nużę pana tą gawędką:
Żegnam więc. Mam nadzieję odwiedzić go prędko.
ARNOLF myśląc, że jest sam:
Ach, czemuż...
HORACY wracając:
Tylko proszę, chciej pan tajemnicy
Dochować i nie roztrąb tego po ulicy.
ARNOLF myśląc, że sam:
Ach! jak w mej duszy...
HORACY wracając: Ojcu zwłaszcza ani słowa:
Byłażby do zrzędzenia przyczyna gotowa!
ARNOLF myśląc, że Horacy jeszcze wraca:
Och!...



SCENA SIÓDMA.
ARNOLF sam:

Całe to spotkanie, cóż dla mnie za męka!
Myśli zebrać nie mogę, głowa wprost mi pęka.
Jakże on lekko, z jaką pustotą zuchwałą,
Pospieszył mi wypaplać swą przygodę całą!
Choć przyczyną omyłki imię moje nowe,
Trzpiot chyba się tak wyrwie, co upadł na głowę.
Lecz, wycierpiawszy tyle, trza mi było jeszcze
W zupełności rozjaśnić przeczucia złowieszcze,
Pociągnąć go do końca za język plugawy,
I zbadać, jak daleko zaszły ich zabawy.
Spróbujmy go dogonić: nie mógł zajść daleko;
Rozwiążmy te pytania, co serce mi pieką;
Drżę przed ciosem, co grozi spokojności mojej:
Nieraz człek szuka prawdy, a znaleść się boi.







  1. Pantagruel, Panurg, postacie z satyrycznej powieści Rabelego p. t Gargantua i Pantagruel.
  2. W dawnej tradycji francuskiej, św. Arnolf uchodził za patrona zdradzonych mężów.
  3. Jestto, zdaje się, satyra na Tomasza Corneille, miernego pisarza a brata wielkiego tragika, który przybrał do nazwiska przydomek ae l’lsle (z Wyspy).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Molier i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.