<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Szlendaki
Pochodzenie Na normandzkim brzegu
cykl Ci mali
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1904
Druk L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI
SZLENDAKI
...Pamiętam was, wirtuozy małe!

Na schyłku lata dzień gorący, modry. Słońce wysoko stoi, złote rzęsy mruży, w Wisłę iskry sypie. Całe snopy iskier sypie w Wisłę, płynącą spiesznie, spiesznie, a tak cicho, że się tylko drżeć zdaje nie płynąć.
Nad Wisłą zabrzeg stromy, na nim budowy dziwne, zamczyste, o rogatych czołach. Kazimierzowe spichrze to chlebne, co jeszcze teraz złote ziarno sypią, złote ziarno złotego wspomnienia...
Niżej, poniżej, na całym stoku wzgórza berberysy kapią gronami korala i złotawego bursztynu. Dziko, krzaczysto zarasta wzgórze całe, ledwo gdzie pokazując podsypujący je żwir jasny i piasek. Jędrna woń bije z tych gąszczów ciemnej zieleni, drżącej od furkotu i świstania tysiąca piór i głosów. Całe wzgórze ptaszym szczebiotem głośne.
Wyżej, powyżej, wieża stara stoi, wieża z Kazimierzowskiej poczerniałej cegły, z której wiek dawny dom sobie niegdyś murowany czynił, w ziemi polnej, od żywic modrzewiowych zrębów złotej, a snopami użątku nakrytej. Dom, o którym mniemał, iż jest wieczny.
Na skraju wzgórza wieża stoi, harfa bezstrunna, milcząca, na której martwe palce kładzie bezdźwięcznie, wędrowny ślepiec — czas. Wprost wieży kawał starego zwietrzałego muru; jakaś karta granitowej księgi, której dziś już nie odczyta nikt. Słońce złoci jej zgłoski i ognistemi je czyni; ale znaczenia ich zapomnieli ludzie. Oni myślą, że te zgłoski złote, to tylko rysy i szpary zwietrzałego muru, z których się puszcza tarń i macierzanka.
I znów fala buchająca życiem zieleni, barw, liści, plątańców i łodyg, a za nią znów kawał umarłego muru: baszta, puste przedpiersie, w trawy zaryte, za którem nie bije żadne żywe serce.
W lewo, na osypisku żwirów błyszczących w słońcu, uczepiona z gruzów arkada, kamienna, pół owalna rama, w której wybłyska prosty, cały w tonach ametystu i szmaragdu mieniący się obraz: błękit nieba, zieleń pól, chat dymy liliowe, i modrość w skrach płynącej rzeki, ot, jak go wymalował Bóg.
Stary mur, starego wieku syn, okno tu sobie i wygląd na prawnucze życie uczynił. Stara Baśń w oknie siedzi, złote nici przędzie, i starym, drżącym głosem stare pieśni śpiewa. Świerszcz, który tu gniazdo ma, gęśli jej do wtóru stroi.
A na lewo, na prawo, jak wzrok puścić wolno, sady... sady... sady... Ledwie z nich strzechy ludzkich siedzib widne. Fiolety śliw, od niebieskawych, aż do purpurowych niemal, dają barwom ton główny, naczelny. Miesza się z tonem tym złotawa rumianość jabłoni, i świetna zieleń grusz, chcących do ziemi.
Woń dojrzewającego owocu topnie w powietrzu cichem i gorącem. Smołki drzewne pachną, a pszczoły padają na kwitnące grzędy bez brzęku prawie, ciężkie, a złote niby krople miodu.
...Pamiętam was, wirtuozy małe!
Domek nizki pod wzgórzem stoi; gałęzie berberysu tysiącem rubinowych oczu do wnętrza mu przez drobne szybki patrzą, brzoza liść złoty na gonty mu trzęsie, całą kaskadą srebrnych kor swoich za niemi bijąca.
Gromadka wróbli, które tu od zorzy do zorzy wiec krzykliwy mają, nie wie, czy jeszcze na gałęzi, czy już się na strzesze ściele.
Przed progiem domku, łuskwiny koralowych berberysów w błyszczącym od słońca piasku. Nad odźwierkiem drewniana klatka z świstającym, niespokojnym kosem. Drzwi na ściężaj otwarte, wskróś przez mroczne sienie, na równo wycięty kwadrat modrego światła, na buchającą z sadu woń rezedy i na przeloty nagłe, gnieżdżących się pod belką jaskółek.
Cała modrość powietrza przeszyta czarnemi piór strzałami; cała strzecha w błyskawicach kręgów, jakie zataczają nad nią...
Wprost domku, na cały obszar pustego rynku, zczerniała stoi ściana. Ogromny Krzysztof przez tynki jej, jak szerokie, kroczy, podpierając się sośniakiem w zielonych kiściach jeszcze, sośniakiem wyłamanym w takim boru, gdzie żywa moc rośnie, i żywa w moc — wiara.
Spełzły barwy lica i odzieży olbrzyma; światłości różanej dzieciątka, które niesie, także nie uchroniły wieki. Prawica tylko widna, z podporą swoją właśnie jakby zrosła, i barki szerokie, pod niewidzialnym ciężarem zgięte, i lędźwie w ruchu, i ten krok ogromny, jakim się bierze przez topiel iść — wierząc.
...Pamiętam was, wirtuozy małe!
Pułap niski, bielony; drobne okienko tonie w zieloności i kwieciu geranium. W ubogich ramach na ścianie bitwa jedna, druga. Stare, pożółkłe sztychy, dymiące z dział branych gołą ręką, gdzieś wprost z pod bagnetów...
Pod oknem fortepian dziwacznej struktury, lipową deską kryty, kozłami podparty. Wprost niego, pod sztychami, skrzypce i altówka.
Na fortepianie, na lipowej desce czarny niedźwiadek na dwóch łapkach stoi, nad bębnem zawieszonym u karku, pałeczki wzniesione trzyma... Na stole srebrzystej mietlicy i polnych dzwonków pęk, porzucony jak byle, rozsypany...
Przy fortepianie, przed klawiaturą bardzo wązką i bardzo pożółkłą, tak jak przybiegł wprost z pola, boso, bez spencerka, w szeroko odrzuconej u szyi koszuli siedzi na prostym zydlu chłopaczyna ogorzały, nizko postrzyżony, drobny, z całym światem pieśni w palących się złotawym blaskiem oczach.
Gra...
Gra i śpiewa razem.
Tyle klawiszy oniemiało w biednej starej klawiaturze, iż chłopiec dośpiewywać musi połowę melodyi niemal. Nie zraża go to wcale. Drobne, spalone słońcem rączęta uderzają, rozbiegają się, uderzają znowu z jakąś szaloną furyą, z jakąś dziwaczną, wprost niezrozumiałą w nich maestryą.
Jedna nożyna bosa naciska klapiący pedał, druga takt bije w podłogę. Chłopak nie ma więcej nad lat osiem, dziewięć; na zydlu ledwo przysiadł, jak ptak na gałęzi. Gra i nie słyszy, że go matka woła. Ogarnęła go całego ta melodya, którą przez pół z piersi dobywa, a przez pół z wązkiej, żółtej klawiatury.
Przy nim, na lewo stoi młodszy. Ten ledwie że fortepianu głową sięga. Tak samo słońcem spalony, tak samo w koszulinie i bosy, z najwyższem natężeniem ściga roziskrzonym wzrokiem chyże ręce brata, i wtór mu jednym palcem na basach daje. Jednym, jedynym palcem, ale co za wtór! Ani zmyli, ani wyprzedzi, ani się opóźni, tylko tu, to tam z głębokim namysłem dźwięczny, wibrujący ton przyrzuci, cały skupiony w sobie, z wpółotwartemi usty, z rosą potu od wysilonej uwagi na szerokiem czole.
I grają tak Szlendaki małe, i płynie w echach piosnka stara, stara, którą śpiewywali ci, co te sady sadzili, co szczepili te jabłonie, te śliwy, i na te mury z poczerniałej cegły w zadumaniu obracali oczy...
Piosenka stara, której echa już się dawno wygasłe zdawały, a oto znowu żyją!
I grają tak Szlendaki małe, jak ich uczył ojciec organista, jak ich uczyły szumy rzeki, i srebrzysty brzozy szmer, i kos, i stare pożółkłe sztychy, i skrzypce, i altówka, i wiatr polny, cichy. Kto wie, Baśń stara może...
...Pamiętam was, wirtuozy małe!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.