<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł „A capella”
Pochodzenie Na normandzkim brzegu
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1904
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X
„A CAPELLA“
Noc nad morzem nie bywa spokojną nocą. Niby śpisz, niby czuwasz, a przez mózg przelewają ci się szerokie fale szumów i kolorów, a pod powiekami masz pełno drgającego światła, a w uszach organ i symfonie jęku.

Powietrze, którem oddychasz, jest rozkołysane jakby, posłanie twoje — jakby falujące. Nie możesz się odjąć wrażeniom ruchu, unoszącego się i porywającego z sobą. Niema tu tego ukojenia, jakie przynoszą z sobą ciche noce na głębokim lądzie; niema tego poufałego, ufnego oddania się spoczynkowi. Na głębokim lądzie, na rozległych, polnych przestrzeniach czujesz, że noc nietylko tobie sen i zapomnienie przynosi. Czujesz, że wypoczywa wszystko dokoła ciebie, że świat objęły, utuliły, jakieś miłosierne skrzydła. Życie pracuje tam tak cicho przy warsztacie swoim, iż masz wrażenie, że warsztat ten zatrzymany został, że koła jego i tryby stanęły, i że do dnia brzasku nic się nie dzieje, nie staje.
I właśnie to wrażenie przerwy w męce i pracy stawania się, życia, tak w sobie, jak i dokoła siebie, jest najgłębszą istotą wypoczynku duszy.
Ale noc nad morzem takiego wrażenia nie daje. Przedewszystkiem nie przerywa ruchu, nie zawściąga pozornie nawet wielkiej pracy życia. I nietylko nie przestaje się dokoła siebie coś dziać, coś stawać, ale owszem, akty tego stawania się, nabierają tu dziwnej intenzywności i mocy. Są poprostu gwałtowne i niepokojące. To życie, które pracuje po nocy i bez wytchnienia, jest jak galernik przykuty do jakiejś okropnej taczki, toczącej się w ciemnościach z głuchym łoskotem łańcucha. Coś się przewala w otchłaniach, coś kłębi. Coś się dzieje poomacku, na ślepo. Coś potwornego, coś niesłychanego, coś, co nie śmiało powstać dniem, powstaje nocą. Jakiś gwałt rozpiera pierś morza. Pędzi je, zawraca, smaga, kołysze niem ode dna, goni na wysokościach jego i o brzegi ciska. Męka bez odpoczynku, praca bez wytchnienia...
A potem, taka noc ma całkiem osobny i sobie tylko właściwy patos. Jakieś głębokie westchnienia, jakieś szmery i szelesty, jakieś tragiczne szepty, jakieś bezprzytomne zanoszenia się od głosów łkających i nieukojonych.
Wszystko to bije w ciebie, otacza cię, napiera. Zrazu chcesz je zagłuszyć w sobie i zepchnąć z siebie. Czujesz, że są czemś obcem i zewnątrz ciebie stojącem. Przeciwstawiasz im istotę swoją, jej spokój, jej uciszenie. Ale wkrótce ogromny patos morza ogarnia cię, obezwładnia i nawskróś przenika. Podnoszą się, powstają z dawnych i świeżych mogił życia wszystkie smutki twoje, wszystkie żałoby, i podając głosem tej nocy jakiś przeciągły, nieskończony odzew, idą ku morzu, wprost przez serce twoje długim korowodem...
Aż wstąpią na szum i huk bezsennej fali, i zakrywają oblicza swoje, i przestawszy być sobą zespolą się, zleją, zjednoczą z prastarym bólem świata. A wtedy tętna twoje uderzą w takt potężnie narzucającego ci się rytmu morza, pierś poruszać się zacznie pod miarę szerokich oddechów otchłani, a dusza twoja wejdzie do wielkiego chóru wszechjęku. Chórowi temu nie przygrywa wtórem ni niebo ni piekło. Cisza leży na gwiazdach, cisza światami przewiewa, a mroczne głębiny przepaści zalega odwieczne milczenie.
To jest chór »a capella«, bezsenny chór duchów.
Oto uderzył w powietrze jękiem i ustał, jakoby nasłuchując głosów użalenia. Ale odpowiedziała mu cichość...
I znów buchnął skargą pomieszanych głosów i znów ustał i czekał. I znów odpowiedziała mu cichość...
Wtedy rozegrał się sam w sobie i rozśpiewał jak wicher i jak burza.
Oto przeciągają wiekami głosy milionowe, a jęk ludami idzie. Oto podają go czasy czasom, narody narodom, jako gorejącą pochodnię; od źródeł Eufratu, od prastarych przepaści bólu, podają sobie jęk, jako wielki naczelny ton życia. Nikt głosów nie zestraja, nie łączy. Jedne pałają gwałtownie, inne wznoszą się błagające, inne ugasają i mdleją w najcichszych westchnieniach. Chór łączy się i rozdziela nie wiedząc o sobie. Każdy duch śpiewa ból swój a nie wie, iż sam jest pieśnią. Czasem zerwie się głos lotny, głos prorocki, i jak wielki ptak obłąkany ślepo uderzy się o milczące gwiazdy — i spada. A za nim porywa się chór jęków, jako klucz żórawi, i nie doleciawszy pierwszych straży nocy — też spada.
Czasem krzyk, krzyk przenikliwy, ostry, jakby nie z piersi, lecz z rany śmiertelnej wyrzucony. Czasem szept pełen nieszczęścia i winy. Czasem szmer sypiącego się próchna po starowiecznych, mogilnych podziemiach. Czasem płacz, płacz rodzących się Duchów na znój, na bój, na ból...
Z przepaści do przepaści biją głosy nieukojone, łkające.
Wstaje fala, podnosi się z odmętów wieczystych w niewypowiedzianym wysiłku i w męce. Wstaje fala, pędzi, wzlata, rzuca się ku niebu, i z nabraną, pełną gorzkich pian piersią mdleje i spada, śpiewając pieśń własnej zatraty.
I szumi morze i huczy, i śpiewa wielki Chór Duchów, któremu nie wtórzy ni niebo ni piekło.
...Do prawdy chcemy!
...Do sprawiedliwości chcemy!
...Do żywych źródeł chcemy!
...Do życia! Do życia!... do życia!...
Wielki chór jęku a capella śpiewa.
Lecą głosy przestrzennym eterem, trąciły się o Lirę gwiezdną, targnęły siedmiostrun wszechdźwięku, wszechskargi, i siedemkroć siedem otchłani starego bólu i starej rozpaczy świata zbudziły do ech długich, wyjących, przewlekłych... I popłynęły wielką Drogą Mleczną, i uczyniły ją gorzką, i zatrutą. I przewiały pióra Łabędzia na północnem niebie, i łunę krwi rzuciły na białość puchów jego.
Wielki chór a capella śpiewa.
Każdy duch zdeptany mówi swoje słowo, i każdy duch w polocie mówi swoje słowo, a Łazarz, który milczy, jest wysokim i najwyższym tonem.
I śpiewa chór a capella...
Lecą głosy poszarpane niewiast, i dzieci, i mężów, głosy pełne przeciwieństw, pełne dyssonansów, które zestraja ból...
Objęły glob, opasały ziemię dźwięczącym, jak łańcuch, pierścieniem. Stały się chórem globowym.
Wzbierają jedne, opadają drugie, wibrując przez całą skalę wszechjęku, od namiętnego krzyku, do ledwie słyszalnego ostatniego tchnienia.
Jestże to modlitwa?
Jestże to klątwa?
Jestże to pieśń życia, czy pieśń śmierci?
Nikt nie słyszał jej początku i nikt nie usłyszy jej końca.
Gdy umilknie, nie będzie nieba i nie będzie ziemi.
Będzie tylko — śmierć.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.