O zmierzchu (Konopnicka, Na normandzkim brzegu)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O zmierzchu |
Pochodzenie | Na normandzkim brzegu |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1904 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Czasem i jedno i drugie.
Jeżeli nie w Dives, to w Beuzeval; jeżeli nie w Beuzeval, to w Houlgate; jeżeli nie w Houlgate, to w La Touque, jeżeli nie w La Touque, to w Villers.
Zaraz po płotach czerwone afisze, zaraz osły z dzwonkami, zaraz tasy i chińskie latarki, zaraz sążniste, malowane świece, zaraz procesye brackie, zaraz pieczeń wieprzowa na obiad.
Ledwo miną nieszpory, cała nasycona i wystrojona ludność wylega na główne ulice osady. Odrazu się robi tłumno i świąteczno. Prym w tłoczeniu się i rozpychaniu łokciami trzymają, rzecz prosta, »mousse’y«, coś w rodzaju chłopców okrętowych, przystosowanych do rybackich statków.
Pomyte to, poczesane, ćmiące papierosy, i w zuchwałych, nieustępnych bandach zawalające sam środek ulicy.
Wilczęta morskie, które starych wilczurów udają, klną, plują, i na pędraków nie mających jeszcze nic wspólnego z morzem prócz łażenia po niem za skójkami, z najwyższą pychą i pogardą patrzą. Nie przeszkadza im to handlować po zaułkach z tymi pędrakami na koziki, paski, nawet czapki, który to handel nierzadko zakończony bywa gwałtowną bijatyką, ku pohańbieniu, guzom i siniakom »mousse’ów«. Pędraki bowiem, acz młodsze, liczniejsze przecież są i do większej obrotności w bitce lądowej sposobne. Jakoż dziewięć dziesiątych życia schodzi im na wprawie w kuksańce.
Zwyciężone »mousse’y« nie tracą jednak miny i fantazyi; owszem, tembardziej nadąsawszy się w sobie, z większą jeszcze butą »trzymają bandę«, oganianą zwykle przez lizuniów z przeciwnego obozu, którzy tu zysk w postaci niedopałków wietrzą.
Ale mousse’y patrzą wyniośle nietylko na »pędraki«. Z większą jeszcze, choć pozorną wzgardą traktują dorastające i całkiem dorosłe dziewczęta, nie mówiąc o nich inaczej jak: ces mioches là, co im nie przeszkadza czerwienieć i potnieć gwałtownie przy każdem tych »mioches« spotkaniu.
A one, dziewczęta, chodzą po ulicy jakby kwietna grzęda, w jedwabnych chusteczkach skrzyżowanych na barwnych stanikach, trzymające się za ręce, po cztery, po pięć, po siedem, że drogę grodzą sobą, rozszeptane, rozchichotane, niewidzące zgoła małych głupich... »mousse’ów«, całe zajęte rzucaniem zaczepnych i lękliwych spojrzeń z pod ciemnych albo rudych rzęsów w stronę dorosłej rybackiej młodzieży.
Dziewczęta są niezgrabne i niepewne w ruchu; chodzą jakby nie na swoich nogach, potykając się jak na grudzie, szturchając łokciami, wybuchając nienaturalnym śmiechem, piskliwym świegotem i ogniem rumieńców.
Tymczasem młodzież, na której intencyę palą się rumieńce owe, zdążyła już przebrać się po miejsku, i z kwiatkiem w zębach, w kapeluszach na bakier, w bajecznych krawatach, przechadza się małemi grupami, rozdyndana, rozfanfarowana, zalotna, gotowa do fundy dla dam i z góry zwycięzka.
Cóż! Każdy prawie zna świat od Hawru do Cherbourga, a są, co i w Paryżu bywali.
A dzień zapada cicho, pomglisto, i czyni sobą dla ludzi i rzeczy tło niezmiernie spokojne i wdzięczne. Szaroperłowe, trochę zmatowane niebo, nie przestaje być pogodnem niebem.
Lekkie, dwukolne wózki krzyżują się z przechodniami, wioząc publikę z dalszych osad na zapowiedziane wielkie fajerwerki. Ale do fajerwerków dość daleko jeszcze. Ta blada jasność powietrza, przez którą prześwietlają jakieś srebrne głębie, jest jedną z najupartszych jasności nad morzem.
Chodzą tedy wszyscy wzdłuż wybrzeża, gdzie ustawiono Budy od starej tamy aż do Roches Noires.
Jest patrzeć na co.
Buda to razem i widowisko i jarmark i hazard. Coś podniecającego, coś, czego właśnie trzeba wracającym z wielkich milczeń i wielkich samot oceanowych bezkresów.
Karuzele, pajace, chuśtawki, kuglarze, tombole, kręcące się z kuszącym warkiem ruletki, holenderskie »tupje«, belgijskie »koniki«, pozłociste łódki, katarynki, trąby, bębny, wymalowane panny w szychach i trykotach, króliki strzelające ze sztućców, małpy, papugi, wszystko, co tylko grosz z mieszka wyprowadzić może.
Wielka wyprawa nie trafia się codzień. A potem coby ludzie z pieniądzmi robili?
Po za budami tasy, owe to wązkie, pod przydaszkiem z płótna stragany, pełne pierników, orzechów, pękających z trzaskiem cukierków, suszonych owoców, pomarańcz. Oblężone to przez muchy i dzieci, oganiane, rozrywane, w ciągłem niebezpieczeństwie zwalenia się z misternie ułożonych stosów.
Ale i po drugiej stronie ulicy są piękne widoki.
Tam na długich żerdziach powiewają brunatne kaftany, spódnice »na trzy szwy«, co tu jest ostatnią, od wielkiej rewolucyi panującą modą, pończochy czerwone, chustki, fartuchy. Tam stoją kosze sabotów, kapeluszy, szlafmyc, i białych normandzkich czepeczków, tych »au vent« — zdecydowanie zalotnych i tych »bas fand« skromniejszych, cnotliwych i prawie »dobrze noszonych«.
Przed urządzoną ad hoc kawiarnią kapela »paryzka« z Dives (na jarmarku wszystko jest paryzkie) rżnie smykami z nieprawdopodobnym zgrzytem i trąbi wprost apoplektycznie.
Tu się gromadzi elita osady, właściciele barek z żonami. Rozmowy są stateczne, ważne, umiarkowanym prowadzone głosem. Zdania wypowiadane są w dużych, kłębami fajczanego dymu wypełnionych odstępach czasu. Nikt tu nikogo nie chwyta z nienacka w tok płochego słowa. Każdy, nim co powie, namyślić się może. Może się nawet rozmyślić i nic nie powiedzieć. »Milczący towarzysz jest dobrym towarzyszem«, mówi się w Normandyi. Stąd bardzo często usłyszeć tu można:
— Cóżeście mówili?
— Niceśmy nie mówili.
A jestto dosłowna prawda. Potrzebom towarzyskim mężczyzn zupełnie wystarcza wypalenie fajki u tego, lub owego sąsiada, w zupełnem milczeniu, którego nie przerywa ni gość ni gospodarz, od powitania aż do pożegnania. Ale dziś ludzie mówią. Są podnieceni. Każdy w kieszeni czuje przypływ grosza, a to się na tym brzegu tak liczy, jak przypływ krwi w żyłach. Zresztą jest święto. Święto polega na zrzuceniu z karku codzienności życia, od koszuli aż do psychologii. Jakoż mężczyźni mają na sobie granatowe lub brązowe, na drutach nadziane barwne kaftany, a kobiety w czarnych jedwabnych sukniach i w takichże wielkich fartuchach, biorą przystojny udział w rozmowie z szczególną żywością brzęcząc długimi kolczykami, gdy się jedna do drugiej przychyli i o trzeciej na ucho jej szepce, przyczem ciężki placek z twarogiem znika pospiesznie z talerzy malowanych w kwiaty, a niepokojąco bura kawa ma odbyt szeroki.
Tuż za kawiarnią Teatr Maryonetek. Mrowią się przed nim najmłodsze pociechy osady, choć i prababek w szlafmycach też nie brak. Pisk tam nieludzki zgoła, gdyż Poliszynel tylko co pokonał Djabła, który z wywieszonym szkarłatnym ozorem, przerzucony przez rampę wpół ciała, opuścił rogi i zdycha zupełnie sflaczały.
Ale wśród starszej młodzieży uwija się Włoch z niewielką, grającą skrzynką, która wśród girlandy czerwonych i białych róż ma pozłocisty napis: »Fortuna d’amore«. Arya z Trawiaty trzęsie się i jęczy w wnętrznościach tej niewielkiej skrzynki, a mały, zbiedzony ptaszek wyciąga z kręcącego się u jej wierzchu koła karteczki z przygodnemi imionami dziewcząt, tudzież kabalistyczną radą, jak się do której brać.
Nietylko »mousse’y», ale najmłodsze »pędraki«, cisną się do skrzynki i każą sobie na miłość horoskopy stawiać. Rzadko nawet który zadowala się jednym. Biorą po dwie kartki, po trzy, a nie ma grosza, to wyrwie taki niecnota kartkę ubogiemu ptakowi z dzioba i zmyka bijąc się po udach z uciechy. Zaczem czytają kartki głośno całą kupą, a przeczytane ciskają o ziem i lecą gdzieindziej. Choć między »mousse’ami« nierzadka bijatyka wybucha, gdy się porozumieć nie mogą, jakowa panna się któremu znaczy.
Dla dziewcząt wszakże drugi Włoch obnosi inną skrzynkę, na której wieku elegant w żółtym fraku podkręca wąsa i do tańca staje.
Ptaszątko marniejsze tu jeszcze, ostatkiem pierza goniące, siną brzuszynę ma już całkiem nagą. Pracuje wszakże jak wół, z desperacką zaciętością wyszarpując kartki z kręcącego się w takt marsza z Aidy wiatraczka.
Na kartkach imiona kawalerów, jak alfabet długi, a także sposoby, — nietyle na miłość, bo to i same dziewczęta potrafią, ile — na ożenek.
Małych dzierlatek nie widać tu wcale. Za poważne są na to, za praktyczne, za mądre.
Co do starszych, do tych kwitnących »mioches«, co to grzędą chodzą, te podśmiewają się wprawdzie, wzruszają ramionami, patrzą w inną stronę, ale co i raz, to która po kartkę sięga, pilno ją na osobności czyta, czerwieni się i przeczytaną pospiesznie za stanik chowa.
Tymczasem świat modrzeje lekkim, chłodnym zmierzchem, a morze staje się jasnem i mrocznem zarazem.
Bardzo przejrzyste, bardzo giętkie, równe, podbite nocą, a skupiające na sobie ulotną dnia bladość, lśni razem i czernieje, razem widne jest i ciemne, mieniąc się od ostatnich krawędzi nieba aż do ostatnich przepaści, jak czarny kryształ o srebrnych załamach.
Ale na horyzoncie trwa jeszcze chwilę wązka, świetląca perłowym matem smuga tam, gdzie słońce, na długo przed zachodem wtopiło się w pomglistą obłoczność nieba, lekką, przejrzystą, bezpromienną hostyą.
Cały cypel Hawru, podebrany od strony morza cichem smugi tej jaśnieniem, rysuje się mocno, zamczysto, urwiście, z nadzwyczajną precyzyą rzeczy dalekich, które naraz zaczynają jakby iść, bliżyć się, następować niemal. Zmierzch — to jest siłacz wielki i czarodziej, który oboma ramionami świat garnie, żeby zaś łatwiej go nakrył szarą, szarą płachtą.
I nagle, w cały rozgwar bujnego życia i młodej radości zaczyna bić dzwon za tonących.
Zwolna bije, posępnie, głęboko.
Uderza trzy razy — i milknie.
I znowu trzy — i znowu milknie. Muzyka urywa w pół taktu, grajki, kataryniarze, komedyanty, dyabły odkrywają głowy; rybacy powyjmowali z gąb fajki; kobiety w czarnych swoich sukniach i wielkich kolczykach stoją ze splecionemi rękami, hieratyczne, sztywne, młodzież poklękła gdzie kto stał, czy szedł, libertyńskie »mousse’y« i pędraki biją się żarliwie w piersi.
Szept modlitewny polatuje nad schylone głowy, a z szeptem łączy się daleki, głęboki huk morza, które nagle zagadało w ciszy. Zmierzch rośnie. Huk morza i jęk dzwonu przepierają się, plączą, mocują, szamocą.
...Stara wieża prawo łaski ma. Stare, dobre prawo, przez starych, dobrych królów jej nadane. Przez królów, którzy nosili korony z żelaza, a srebro topili w dzwony.
Ale morze ma prawo zagłady. Daleko starsze, dużo lepsze prawo. Prawo żywiołu. Stare jak świat, niepamiętne w śmiertelnej swej dawności prawo, z onych przedczasów jeszcze, kiedy Duch unosił się nad wodami, sam sobie król, i sam sobie władca.
Codnia o zmroku jęczy tak wieża, stara wieża »Du bon secour«, i codnia huczy morze. Rozejmu w tem niema, niema armistycyi od wieku do wieku.
I targa życiem dzwon w swoją, morze w swoją stronę.
A moc morza w tem, że ma sojusz z śmiercią. Moc dzwonu zasię w tem, że ma serce, a w sercu nadzieję.
Powiadają tutaj, że zakonnicy trzy razy tylko na trzy »ave« dzwonią.
Ale gdy burza się rozmiota, dzwon sam z siebie zaczyna w nocy bić.
Ludzie wtedy mówią, że święty Jan dzwoni. Jan święty, który jest od rzeczy ostatecznych i całkiem zgubionych. Więc wstają z pościeli, modlą się, zapalają światła. Są wszakże, którzy utrzymują, że to poprostu »Matka utopionych«.
Matce tej, po utonięciu trzech naraz synów, w głowie się popsuło. Siadywała tedy długie lata przy onej wieży, gadając z tymi topielcami swymi, którzy do niej z zmierzchów wyciągali ręce, a teraz, gdy wichry hukną i uderzą fale, w grobie uleżeć nie może, wstaje z trumny, na wieżę idzie i za sznury targa.
— Ale ja tam ani tego, ani tego nie widziałem — dodaje »père Miard« z realnym zmysłem swej normandzkiej głowy.
Właśnie dzwon umilkł, tłum zamrowił się, powstał, kiedy na starej tamie rozbłysła latarnia morska odpowiadając mocnem, rzeźkiem światłem, dalekim, przerywanym ogniom u angielskich brzegów.
Uczyniło się gwarno, wesoło. Modlitwa za konających dolała w pierś żywych jakby wrzątku życia.
Zachrzęściały czarne jedwabie, fajki buchnęły dymem, młodzież się zmieszała, stłoczyła, chłopcy zaczęli panny łokciami w bok trącać i zblizka zaglądać im w oczy, gdy wtem, stary samopał z placyku przed merostwem na wiwat huknął, a powietrze drgnęło nutą Marsylianki. Był to znak, że ogniomistrz gotów.
Jakoż natychmiast rozjarzyła się nad nami skrawym blaskiem wielka borealna zorza, z której wrębów zaczęły setne race w niebo szyć, z trzaskiem w kolory pękać i cicho osypywać się w morze bukietami irysów, róż i złotokwiecia.
Tłum pogarnął się teraz jedną falą w stronę, skąd ognie puszczano. Ognie zaś puszczano z wielkiego gabaru, który cicho o zmierzchu z Cherbourga przypłynął, a teraz grzmiał cały, gorzał i wyrzucał z siebie gwiazdy, słońca, tęcze, płomienie, smoki i fontanny ognia, trzymając wszystkie oczy na powietrzu, wszystkie usta otwarte zachwytem, wszystkie serca w zupełnem oczarowaniu. Huragan okrzyków, oklasków witał każdą zmianę. Pędraki i »mousse’y« miotały się wrzeszcząc jak szalone. Dziewczęta, ogłupiałe do szczętu, zbiły się owczą kupą i trwały w niemej ekstazie.
Starzy rybacy z zadartą wysoko głową, stali na szeroko rozstawionych nogach, jak w ziemię wkopani, a choć fajki pogasły, nikt nie dbał.
Wtem od zachodu uderzył mały wiatr i postrzępił morze w drobne, ciemne, niespokojne rzuty.
Niebo się zaciąga, pochmurza, wiatr rośnie, wzmaga się, tężeje, zatacza tu, to tam, jakby szukał drogi. Wpadł wreszcie na prąd i zatargał morzem. Fale zaczęły bić twardym, mocnym rytmem, wypychając z przepaści coraz grubsze mroki. Wielka pulsacya Nieskończoności.
Wielkie velum nocy.
A tam u »Roches Noires«, w najbardziej zatraconym w czarności skał punkcie, samotna łódź wpracowywa się w morze, przeciw wiatru. Widzę ją zrazu jak cień, potem jak widmo cienia. Nagle błysk. Ogromne elektryczne słońce zalewa niebo i ziemię skrawem białem światłem. W świetle tem spostrzegam stojącą w łodzi atletyczną postać samotnego wioślarza, któremu nad obnażoną głową sterczy okiść związanych u czuba czaszki włosów.