Na wybrzeżu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na wybrzeżu |
Pochodzenie | Na normandzkim brzegu |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1904 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Ociekający wodą pomocnicy wyładowali już co podlejszy towar; całe zasieki wałkowatych ciał psów morskich, które się z koszów jak wrzeciona toczą, i czarniawej, szeroko rozpłaszczonej Hai.
Te będą sprzedawane z »ławki« i na wagę. Cała ludność osady tem żyje, a co zbywa, suszy się na wietrze, na słońcu, i rozsyła dalej.
Gdzieniegdzie Haja, u której ciemnego, w obszerny płaszcz rozszerzonego grzbietu wisi śmiesznie cienki ogon, do ogona prosięcia podobny, przewrócona na wznak, ukazuje dziwaczną i smutną twarz swoją.
Bo jest to naprawdę twarz, ludzka niemal, z wyrazem niewymownej i bezradnej troski.
Na biało-cielistej skórze dobitnie zaznaczone oczy, nos, usta z grubą, odętą wargą dolną i kilkoma poprzecznemi zmarszczkami zarysowane czoło, przedstawiają fizyonomię trochę bezprzytomną jakby i w kwaśnym humorze, ale przedewszystkiem głęboko zafrasowaną, strapioną.
Zapomnieć tego niepodobna, tak ostro odbija się w pamięci ta dziwna twarz, ze swoją bladością, swoją szkicowością ulotną, a jednak ogromnie wnikliwą, ze swoim bezradnym, śmiesznym, a przecież wstrząsającym patosem rybim. Jest w tem wszystkiem melancholia nie do opisania.
Ale główny, dobyty z pod pokładów towar, ożywia nagle te ciemne, jednostajne masy, i rzuca na ich szarawość świetne, wesołe i jaskrawe, różnobarwne nuty.
Wielkie, płaskie, okrągłe o dwóch uchach kosze czerwienią się od smakowitych »Rouge’onów«, których przedziwnie stonowana łuska przechodzi od bladego różu podbrzusza, do ciemnej purpury u grzbietowej skrzeli; srebrzą się od »płaskunów«; pstrzą, mienią od zielonkawych i modrych, żywą ochrą i karminem centkowanych makreli; roją od gliniastych, mrowiących się krewetek, od czarnomalachitowych węgorzy, od śniadych, rozedrganych minogów i wijunów morskich, na stosach których, tu i ówdzie, rozciąga się ważny i ogromny homar, próbując wolnym ruchem siły swoich nożyc. Towar szlachetny, pierwszorzędnej wartości i ceny. Handlarze i rybacy stłoczyli się około koszów w tęgo zwarte kupy. Setna wrzawa tam bucha, jak kipiątek z kotła. Głównem przecież ogniskiem wrzawy tej są asystujące sprzedaży wyrostki.
Ci, natychmiast po wyładowaniu koszów, za którymi to i owo zawsze się da chwycić, dzielą się na dwa obozy, z których jeden staje po stronie kupca, a drugi po stronie rybaka, i wtedy to, po każdem niemal słowie targu, wybucha szalony rejwach to w jednym, to w drugim obozie, a pełne oburzenia «Oh!... Oh!... Oh là là!» — odgrywają rolę starogreckiego chóru w tym dramacie.
Co wszakże jest do zauważenia, to, że większość, owszem, zupełnie zdecydowana przewaga głosów stoi po stronie kupców i w ich interesie chrypnie.
Tu bowiem skapnąć może grosz jaki, to za oburzenie za wysokie ceny, to za pomoc przy noszeniu zakupionego towaru, to ot tak, odczepnego; podczas gdy ze strony przeciwnej conajwyżej spadnie ochłap ryby, który i bez tego chwycić można w ciżbie.
Szelmowskie jednak miny i mrugania świadczą, że ów wallenrodyzm podjęty jest w wspólnym interesie osady. Jakoż, rzadki ten dzieciuch, któryby kupiwszy sobie papierosa, lub jaskrawo malowany cukierek, nie oddał jeszcze parę susów matce. Ci też giełdę robią.
Co do rybaka, ten rzuca skąpe słowo, ćmi fajkę, puszcza kłęby dymu, pluje i milczy.
Milczenie to denerwujące kupców w sposób wprost nieznośny, gorsze jest prawie niż wysoka cena. Zapowiada bowiem długą jeszcze walkę, a tu na stacyi zaczynają już składać i szybować wielki, rybny pociąg.
Ale i obecność kobiety niemało targ przedłuża.
Ta wprawdzie nie mówi nic, gdyż nie jestto w obyczaju tutejszym przyjęte, ale ma szczególne, sobie tylko właściwe i do każdej sytuacyi odpowiednio stosowane westchnienia, chrząkania, pociągania nosem, które są zbyt wyraźną grą na »hausse« lub »baisse«, żeby się kupcy mieli nie znać na tem.
Tedy co niecierpliwszy, a polityczniejszy, z góry jakiego franka albo i dwa rzuca »pour Madame«, że niby przyszła mężowi pomagać, a w rzeczy, żeby ją licho gdzieindziej poniosło.
Kobieta przestaje wówczas chrząkać i wzdychać, ale jednak stoi. A już tem samem, że stoi, targ na sobie trzyma.
Rybak możeby się i prędzej użyć dał; on tak się tych ryb opatrzył, że je mierzi sobie. Przytem do domu, do czystej koszuli, do świeżej strawy by rad. A tymczasem żona co i raz to go za kurtę targnie.
Jakże! Wie ona dobrze, co wyprawa pochłania gotowego grosza.
— Czworo wyżyłoby za to przez ten czas w domu — objaśnia mnie Mère Toutaint.
Stary nie ruszy się na duże morze bez tęgiego połcia schabu, bez metrowej kiełbasy z czosnkiem, bez białego chleba, bez cydru, bez sera. I nie bylejakiego sera, ale z Pont-Eveque! I to wszystkiego dużo, o nie mało! Wraca, to kurę, żeby i za dwa franki na rosół mu rżnij, a ryby, choćby też i na ruszcie pieczonej i smarowanej słoniną do gęby nie weźmie.
A potem pomocnicy!
Pomocnicy we czterech połowę zysku biorą. Czy to mało jest?
A renta? Na rentę jeżeli się z każdej wyprawy nie odłoży grosza, to człowiek nie ma o czem śmierci czekać po najdłuższem życiu. Życie zaś rybaka jest krótkie. Jakieś czterdzieści lat starczy morzu, żeby z tęgiego chłopa szmat zrobić.
Ale tęgich chłopów prawie że i niema. Skądby ich brać? Ledwie chłopak dwanaście lat skończy, i miałby właśnie w conajlepsze rość, kiedy go morze zabiera i trzyma — do zdarcia.
— To czemuż puszczacie?
— Albo by to matka dała radę chłopcu po dwunastym, gdyby jej nie pomagało morze? Takiemu dryblasowi?
Mère Toutaint wzdycha.
— Niema tu u nas z chłopaków pociechy, nie!
Ma synów samych.
— Jak dziewczęcia w domu brak, to ani zabawy, ani śmiechu, ani kwiatów, ani lalek, nic. Żadnej radości.
— Nasz Karol od trzech lat pomaga ojcu na morzu. Składać nawet zaczął co nieco. A ja, co z niego mam?
Ledwo w próg, jużci krzyczy: »Mamo, umyj!« Ledwo go odszoruję z tego brudu, mułu, że i trzy wody mało, to znów krzyczy: »Mamo, wyczesz!« Drab taki... I zaraz co najlepszego ma, to na grzbiet i do miasteczka, że niby strzydz chce się.
Wróci, to jeszcze drzwi nie zamknął, już woła: »Mamo, zgotuj co dobrego! Co słodkiego! Czekolady! Kawy!« Taki mądrala!
— Alors je prends mon chicorèe...
Biedny Karol!
Ale stara, wpół ślepa Gudula sieciarka, uśmiecha się na to i melancholicznie kiwa zwiędłą głową.
...Zna ona to wszystko, zna... To wszystko przeszło już dla niej. Jednego jedynego miała... Marynarza... Piotruś mu było... Pomarł z febry na statku, okręcie, na dalekiem morzu...
Do kancelaryi ją wołali, pan Mer pismo czytał... Dawno! Jeszcze wtedy nie była głucha. Dobry syn! Jedynak! Jak ta dusza w ciele!... Zlecił na nią pięć franków na każdziutki kwartał. Na pogrzeb to składa... Dobry syn!
...A morze szumi, a szumi, a mewy krzyczą, a krzyczą...
A jego nieboraka, deska śmiertelna kołacze o cmentarne wrota... Przypomina...
Tyle lat... Piotruś mu było!
...Wieje wiatr ode wschodu słońca — to deska kołacze... Wieje od zachodu — też kołacze, skrzypi...
A morze huczy, a szumi...
A mewy...
...Zna ona to wszystko, zna...
Wszystko to przeszło dla niej.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Tymczasem rybny pociąg rusza ku Paryżowi powoli, targowisko opróżnia się, rybacy wracają do domów.
Prawda! Oprócz wioślarzy z »Lavigérie«, którzy tu z wiosek, z głębi kraju przyszli, wszyscy są niedorodni jacyś, jacyś pokrzywieni, zużyci. Grzbiet pochyły, kabłąkowate nogi, pierś wązka, cienkie długie ręce, a dopieroż na tym niezbyt udatnym kadłubie siedzi głowa ciężka, krótko strzyżona, czarniawa, z twarzą, po której jak rok długi wichry morskie chodzą, oksydując ją na miedź i na bronz.
Twarzy tych prawie niepodobna odróżnić między sobą zrazu. »Père Drugeon« tak samo wygląda jak »père Miard«, a »père Miard« niczem się nie różni od »père Omé«.
Trzeba ich dłużej znać i widywać często, żeby się w tych jednostajnie kwadratowych, z gruba ciosanych twarzach połapać jakoś, dopatrzeć rysów indywidualnych.
Co je upodobnia najwięcej, to jedna dla wszystkich moda noszenia zarostu.
Moda ma tu, rzecz prosta, oznaczać nie to, co się raz wraz zmienia, lecz to, co właśnie trwa nienaruszenie od dziadów, pradziadów, i nigdy żadnej nie ulega zmianie. Jakoż wszyscy tu rybacy golą starannie wąsy, a z obu stron dolnej szczęki zapuszczają dwie silne kępy dość krótko, równo przystrzyżonych włosów, co im nadaje jakowyś osobliwszy, koźli i faunowski wyraz, do najwyższego stopnia sprzeczny z ich tępem i dobrodusznem spojrzeniem. Zdarza się wszakże, iż kępy te, bez których wogóle niepodobna pomyśleć typowej twarzy normandzkiego rybaka, łączą się i przechodzą w pełną, po dolną wargę sięgającą, w równy kwadrat ściętą brodę.
Elegant, który taki zarost nosi, wygląda z pewnego oddalenia, jakgdyby dolną szczękę w sztywny czarny futerał aż po usta wpuścił, co przy starannie wygolonych wąsach, dziwaczny charakter fizyonomii daje. Tacy trafiają się wszakże tylko wpośród młodszych.
Ale weterani, którzy już z morzem skończyli rachunki i na łaskawy chleb do matki-ziemi poszli, ci golą całą brodę i dopiero u podgardla wypuszczają frendzlę żółtawych, martwych, wypłowiałych włosów.
Ot, jak ta kupka starych, co na boku stoi, barkom się przygląda podnosząc brwi siwe, mruczy i kręci drżącemi głowami, że niby za ich czasów... ho, ho!...
Co tu i mówić nawet!...
I zapalczywie pykają z fajeczek weterany stare i zadumują się, i na morze patrzą. Ale morze gwałtowne, zwycięzkie, zdobywcze, strojne w pióropusze silnej, młodej fali, odtrąca natężonym blaskiem i bojowym ruchem ich oczy mętne, struchlałe. Powieki drżą, opuszczają się, mrugają szybciej coraz. — Pierś dotrzymać nie może oddechem natarciu potężnych kłębów żywego, z oceanowych roztoczy pędzonego porannym wiatrem powietrza. Dyszą silnie, pracowicie, ale wydychać tego nadmiaru życia i świeżości nie mogą. Coś ich kłuje w oczy, coś im dech zapiera, coś ściska serca drżące.
Nie, to nie ich morze!
Zbyt huczne ono, zbyt natarczywe, zbyt mocne. To morze młodych!
Ich morze, to dawne, było całkiem inne. Łatwo je było wiosłu pod pióra brać, łatwo i sieci przez oka przepuszczać. Barka polatywała tylko jak ten ptak powietrzem... Ho! ho! — Jakie to wtedy były wyprawy! Ho! ho! Jakie połowy i targi. Niechby się przypatrzyli ci tam... młodzi!
Ale teraz — morze się zmieniło. Inne jest. Zupełnie inne..
Wzdychają, kulą głowy między ostro sterczące ramiona, i z jakąś mgłą w zmrużonych oczach zawracają ku kamienistej drodze, którą przyszli.
Gorzki smak mają w ustach, słoność ciężką w piersiach. Drepcą zgarbieni, zniechęceni, rozczarowani, o wiele bardziej zgrzybiali, niż kiedy schodzili tu rankiem. Nie oglądają się; fajki im pogasły. Maszerują znojnie we dwoje prawie zgięci, zadychując się częściej, uporniej. Dopieroż kiedy u szczytu drogi na równi staną, a wytchną, obejrzą się, a tu morze — Trzy Marye!...
Ogromne, ukojone; lekko falujące, a takie jasne, takie łaskawe, takie dobre, dobre... Takie — ich!
Są teraz w tem oddaleniu, że tylko miękka, nieobjęta wzrokiem świetlista modrość jest im widna.
Co trudem, co łamaniem się i mocowaniem fal, co bojem ich, gwałtem i zwycięztwem, wszystko to znikło dla ich starych oczu.
Więc się uśmiechną i zapatrzą błogo.
— Nie, nie!... Morze jest to samo! To samo! Własne ich, dawne, drogie morze! Morze ich młodości...
Wieczne ono, wieczne, jak Bóg Ojciec w niebie!
Głębokie westchnienia ulgę im przynoszą. Stają szczęśliwi, rozrzewnieni, wdzięczni, pełni w sobie jakiegoś cichego rozradowania, tryumfalni niemal.
— Eh, eh! Młodzi!... Wielka parada! Wszyscy byli młodzi! Wiadome rzeczy. Puszy to, dmie, rządzi... Oniby i morze przerobić podług siebie chcieli! — Ale gdzie to?... Komu?... Jak?...
I wyciągają się cienkie szyje ze skulonych ramion, i trzęsą się głowy struchlałe, z jakąś przedziwnie naiwną, dziecięcą niemal litością dla owych »młodych«, i podnoszą się brwi wypełzłe jakiemś mruganiem filuternem, chytrem.
Coś z tej przeogromnej świetlistości, w którą patrzą, chodzi po ich zwiędłych twarzach jasnemi łunami...
Zaczem zapalą pogasłe fajeczki i uspokojeni, pokrzepieni na duszy, bezpieczni, iż odnaleźli swoje dawne morze, powracają weterany do ubogich siedzib, aby znów dumać a dumać o niem, i tęsknić, a tęsknić.