<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Barki wracają
Pochodzenie Na normandzkim brzegu
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1904
Druk L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII
BARKI WRACAJĄ
Ranek wesoły, rzeźki, świeży. Pomiędzy niebem a ziemią tęczuje powietrze migotliwe, jak kryształ rozbity. Miliony świetlnych punktów palą się, drżą w niem, mrugają, nasiąknięte szafirem, różem, zielenią i jutrzennem złotem.

Zanim przeczysty lazur się ustoi, zanim naleje sobą przepastne otchłanie, powietrze barwi się rozmaicie, niespokojnie, zmiennie, całe skróś wibrujące, pełne pracy stawania się błękitem.
Osada prawie że pusta.
Ostatnie gromadki dzieci tylko co przeleciały ku tamie, z gwarem zapartych od pośpiechu głosów i z suchym tupotem drewnianych chodaków, wśród ujadania pokurciów, oszczekujących gwałtownie kamienistą drogę.
Za dziećmi, kłapiąc w saboty tkwiące na krzywych, cienkich, trzęsących się nogach, nadążają jak mogą weterany morza.
Jarząbkowe ich oczy małoco już widzą ze świata; ale gdy patrzą na morze, zdaje się, że co najmniej do Houlgate dojrzeć mogą. Ba, do Cabourg nawet! Ślepy père Plon zaklina się na Trzy Maryje, jako tylko na lądzie jest ślepy. Na morzu wszakże, widzi wszystko tak niezawodnie, »jak Boga Ojca w niebie«!
Tylko że syn wierzyć temu nie chce...
Uszy ich, ogłuchłe od huku i łoskotu fal, niewiele co słyszą na lądzie. Ale szum morza trafia jakoś do nich — przez duszę.
Teraz spieszą wszyscy spadzistą ulicą osady, potykając się, stukając kijkami, trzymając się jedni drugich, żeby nabrać w zgasłe oczy nieco światła z morza.
Idą. Z wyciągniętą, cienką szyją idą prędkim i drepcącym krokiem, zadychując się ciężko, uparcie. Co i raz to przystanie który i za piersi chwyci, kaszląc srodze.
A piersi dychawiczne, zapadłe, aż świszczą wśród kaszlu pod dzianymi na drutach kaftanami, które po zgiętych grzbietach lezą gdzieści na kark, odsłaniając od dołu cały system sznurków, utrzymujących wysłużone szelki.
Idą. Instynktownie śpieszą do morza, do żywiołu siły. U podbródków wiszą im kosmyki włosów siwych; w poczerniałych zębach tkwią krótkie fajeczki. Nie mówią nic. Nawykli do długich milczeń, samotnych połowów, nie czują potrzeby mówienia. Wiedzą zresztą, że słowo ich nie płaci teraz. Ani na morzu, ani w domu, nigdzie.
Idą z ciekawością jakąś, z zawistną goryczą patrzeć na barki, na kosze ryb, na siecie.
Oni sami nie zarabiają już teraz nic. Jest jaka taka renta, to nią kobieta po swojej woli rządzi, skąpo wydzielając grosze na tytoń, na tabakę.
A na progach opróżnionych domostw siedzą pożółkłe prababki w białych bawełnianych, głęboko nasuniętych na czoło szlafmycach, z pod których sterczą im nad uszami i nad karkiem kępki rzadkich, wypłowiałych włosów. Kabłąkowate grzbiety chylą się ku ziemi, bezzębne usta mamroczą, głowy w szlafmycach się chwieją, a nad szlafmycami, chwieją się za ruchem głów bawełniane chwasty, opuszczone to w tył, to naprzód, to z lewego, to z prawego boku, to zgoła w górę sterczące. Wielkie, spasłe, czarnolśniące, odwykłe prawie od chodzenia koty, leżą na kolanach prababek ociężałe, spokojne, mrużąc zielone ślepia o pionowej, skrawozłotej strzałce. Inne czochają się o poobwijane szmatami, potwornie rozpuchłe nogi staruch, o piersi, o porosłe mchem szarawym brody.
Ale prababki nie zważają na to.
Wszystkie trzęsące się w szlafmycach głowy, i wszystkie mamrocące usta, i wszystkie wpółoślepłe oczy zwrócone są pod wiatr rzeźki, świeży, niosący od przystani szum dalekiej wrzawy.
W przystani ruch, tłok, skrzęt, nawoływania setnych, pomieszanych głosów.
Barki wracają!
Wracają z wielkiego, dwutygodniowego połowu u angielskich brzegów. Najwyższy przypływ księżycowej pełni od wczoraj pędzi je ku normandzkim wrębom.
Co żyje pcha się na tamę, pod latarnię, na cypl najbardziej wysunięty w morze. Tutaj wrzawa kobiecych głosów ma w sobie nieustający, natężony brzęk roju pszczelnego, w który gęsto wpada krzyk trzymanych u piersi niemowląt. Szczęście jeszcze od Boga, że co starsze chłopaki i dziewczyny, pobrawszy koszule w zęby, brodzą u brzegu po pas, po ramiona, boby się to podusiło na tamie z kretesem.
Od tamy aż do bud rybnego targu, całe wybrzeże zawalone pustymi koszami.
Na koszach siedzą przybyli o brzasku z Paryża przekupnie, gwarząc i ćmiąc fajki.
Przekupnie udają obojętnych, zgoła nieinteresowanych w zbliżaniu się barek z towarem. Kilku grubych handlarzy obróciło się plecami do morza. Robią giełdę.
Ale w nierównych kłębach dymu z fajek, w gęstem pluciu, w latających oczach i w zimnych, przebiegłych twarzach widać nerwowy niepokój.
Niewiadomo co połów przyniesie, a towar dziś jeszcze odejść musi do Paryża i znaleźć się o brzasku w wielkich rybnych halach.
Więc co i raz wstanie który, podciągnie nerwowym ruchem pasa, i niby wytrząsając fajkę, z podełba na morze patrzy.
A morze idzie. Idzie śpieszne, szumne, drgające życiem w każdej jasnej kropli.
Przed kilkoma godzinami jeszcze, stało dalekie i zaparte w sobie. Aż nagle dmuchnęły w nie ode dna jakieś potężne, tajemnicze płuca, i oto na całej powierzchni wszczął się ruch światła, prąd życia.
Dech bujny, oceanowy, szeroki, zakołysał je, zamarszczył, zatęczował delikatnym połyskiem perłowej masy.
Morze jest różane i liliowe razem; razem złotawe i srebrne. Jest nadewszystko świetliste i drgające blaskiem. Ruszone z głębi fale odrywają się od tego świetlistego tła, strzępią się, tężeją, dostają piór szumnych, barwnych, dostają lotu i głosu. Z wesołym pluskiem dopędza jedna drugą, prześciga i leci. Jedna drugą zalewa; jedna przez drugą skacze, jedna drugiej podaje dreszcz i huk pośpiechu. Całe morze pędzi, prze, naciera. Całe morze szumi, jak kipiąca czara. Całe morze śpiewa pieśń radości, pieśń rozkwitu, mocną pieśń siły młodej i nadziei.
Jakaś niezmierna płodność i pełnia życia, jakaś niezmierna bujność i rozlewność życia bije z tych szumnych głębin, z których potężny przypływ dobywa i niesie co najświeższe fale. Fale tylko co zrodzone, tylko co rozkwitłe, całe jeszcze w białych puchach swojego pąkowia.
Na tamie ścisk większy coraz, wielkie dyle i podpory trzeszczą. Cała osada skupiła się w najdalszym końcu u strażniczej wieży. Wrzawa głośna, wśród powszechnego naprężenia przycichła, przeszła w niepokojący, niewyraźny pomruk. Wszystkie głowy stłoczone, wszystkie oczy na zwiady wysłane, patrzą z natężeniem w daleką, daleką, modrą i świetlistą roztocz. A po dalekiej, dalekiej, modrej i świetlistej roztoczy mkną barki ciche a prędkie. Wiatr w miarę żywy dmucha od zachodniej strony, prężąc żagle tchem krzepkim, równym, donośnym. Żagle kwitną, złocą się, goreją, przedziwnie malowane słońcem.
Barwne łaty palą się na nich czarodziejsko kolorowym ogniem.
Tu płomienieje pas rudej czerwieni; tam zmyta deszczami, postrzępiona szmata świeci przejrzyście bladym seledynem, ówdzie modra wypłowiała płachta wsiąka w niebieskość powietrze nieporównanie miękim i wytwornym tonem.
Szare, niebielone, wydęte ku słońcu płótna, śnieżą się, srebrnieją, różowieją jako kwiat jabłoni, zachodzą osobliwszemi światłami o zorzowych barwach. Niektóre wyglądają wprost jak płaty natężonego światła, wtopione w cichy rozblask i modrość poranka.
Tak płyną barki, to wydłużonym, łabędziowym sznurem, to po trzy, cztery, kupkami jak cyranki, rozrzucone po morzu fantastycznie, luźno, szeroko.
Jest ich 300 przeszło. Cała flotylla osady.
Już z jednych słychać głosy i okrzyki, a drugie wschodzą dopiero na horyzont delikatną wizyą smukłych swoich kształtów. Najdalsze są jak gdyby wysoko nad linią widnokrężną w powietrzu niesione. Te są jak czar i sen.
A w miarę jak barki zbliżają się, prując fale ostrym, nakuwanym dziobem i szorując w pianach szeroko odsadzonym burtem, z tamy buchają radosne wołania:
La Providence!
L’Esparance!
La Touque!...
L’Admiral!...
Bo tylko obojętne spojrzenie profana nie dostrzega indywidualnych różnic w onych statkach. Dla wpatrzonych w nie z dumą i miłością oczu, każda barka ma fizyonomię zupełnie odrębną. A nietylko fizyonomię, ale i własne chody po morzu, i własną linię masztów, i własny furkot wydętego żagla. To są wszystko żywe indywidua, o znajomych rysach.
Co do imion, te powtarzają się w miarę, jak są obiecujące lub szczęśliwe. Samych »Providence« jest w osadzie siedem, samych »Espoir« coś z dziesięć, czy więcej. Wszystkie one znaczą się porządkowemi liczbami, jak królewskie miana. Jest »Opatrzność III« i »Opatrzność V«. Jest »Nadzieja VII« i »Nadzieja X«.
Imię barki stanowi oraz firmę handlową rybaka i przechodzi z ojca na syna. A gdy statek ulegnie rozbiciu, mały jego wizerunek z drzewa lub z tektury zawieszony bywa w kościele jako votum, imię zaś odradza się w nowej barce rodu, i znowu całym pokoleniom służy. Do tego wszakże niezbędnym jest akt zejścia starej barki i metryka nowej.
Księgi bowiem stanu cywilnego rybaczej floty prowadzone są z wzorową ścisłością, a rodowody barek stanowią jedyne heraldyczne dokumenty osady.
Rodowe imię rybaka związane jest nierozerwalnie z imieniem rybaczego statku. Jest to majorat, który ustanawia — morze. Dopiero kiedy ród w męskiem pogłowiu wygaśnie, imię barki staje się dobrem bezpańskiem i każdemu wolnem. Ale i tak jest obyczaj, że ten, kto je bierze, obdarowywa drobną kwotą, tak zwanem »poimiennem« wdowę i sieroty.
Barka po ostatnim z rodu bywa albo sprzedana, albo wchodzi przez małżeństwo w ród inny, w obu razach wszakże jako bezimienna. Dawne akty jej stanu cywilnego zamykają się, a nowy posiadacz, czy to nabędzie ją przez kupno, czy też przez małżeństwo, może jej, albo nowym aktem nadać imię poprzednio noszone, albo wybrać inne podług woli. Żaden wszakże z obu tych wypadków nie uwalnia go od opłaty metryki i stempla. Rzecz prosta, że i od oblewin także. Co na wodę ma iść, nie może poczynać się na sucho.
Ale oto już barki wyciągnęły się niezmiernie długą linią, wpływając do wązkiej przystani pojedynkiem, okrzykiwane przez wyrostków, witane nieludzkim piskiem dzieci.
La Gentille!...
La Sainte Barbe!...
La France!...
Le Triton!...
Ale kiedy »Le Triton« podpłynął pod tamę, młoda rybaczka przechyliła się przez poręcz, podając ku niemu tęgiego, trzepocącego się chłopaka, którego przy piersi trzymała. Natychmiast jeden z wioślarzy uczepił się dylowania tamy, wlazł po niem jak po drabinie, dziecko od matki odebrał i ojcu je podał.
Zaczem inne rybaczki też dzieci podawać zaczęły, a barki rozświegotały się cienkimi głosikami.
Mnie wszakże zajął najwięcej »Kardynał Lavigérie». Ten miał u masztu zużyty szmat florenckiej, terrakotowej czerwieni, która teraz promieniała w słońcu, tak zaś był zapchany rybą i sieciami, że cała jego załoga, składająca się, jak zwykle z właściciela statku, czterech pomocników i małego »mousse’a«, przeniosła się na wąskie, długie, u statku uwiązane czółno.
Czółno pędzili wiosłami pomocnicy, młodzi, gibcy, prości, przeginając się w swoich trykotowych bawełnianych koszulach, pełnym klasycznego rytmu ruchem, obliczonym na popis przed galeryą z tamy. Jakoż pochlebny szmer uznania towarzyszy popisowi temu.
»Le Patron«, zawiędły, suchożyły i do pasa nagi, obróciwszy ku przystani plecy lśniące jak miedź polerowana, siedzi na burcie zgarbiony, niedbały, kurząc fajkę, plując w morze, i okazując najdoskonalszą obojętność dla kupiących się u brzegu handlarzy.
On też robi giełdę.
Głowę ma obnażoną, włosy tęgo ujęte w przygarść od karku i czoła, na czubku czaszki czerwoną tasiemką związane, sterczą zuchwałą kitą w samo słońce, wykończając sylwetkę całości z jakimś niespodzianym i butnym rozmachem. Jestto niezawodnie najoryginalniejsza postać, jaką na tem wybrzeżu widziałam.
Ale już potężny przypływ wpędza »Kardynała« w samą gardziel portu; ognista czerwień żagla rozdętego nad chwiejącym się kadłubem statku zapłomienia wody; salwa okrzyków się wzmaga, a dwie te udane obojętności — Patrona ze sterczącą kitą włosów i handlarzy — mocują się z sobą. Uważne wszakże oko teraz już spostrzedz może, iż rybak będzie górą. Jakoż nie odwrócił ani razu głowy do przystani i nie sprostował nagich, lśniących, niedbale zgarbionych pleców; kupcy zaś, choć siedzą jeszcze na koszach, powypuszczali z gąb fajki, wyciągnęli szyje, oczy się im zaokrągliły, rozdęły nozdrza na świeży, rybi duch, niektórzy wprost trzymają się oburącz koszów, żeby przedwczesnem zerwaniem nie okazać żądzy i targu nie zepsuć sobie.
Wreszcie — nie wytrzymali.
Podniósł się jeden, poprawił trzosa, chrząknął, za nim drugi, trzeci, dziesiąty i zaledwie dziób barki, stuknął o pale, a łańcuch kotwiczny zazgrzytał, runęli na Lavigérie jak sępy, nakrywając go wrzawą i czarnością swoją. Wtedy dopiero »Le Patron« powstał, rozprostował atletyczną postać, i nie patrząc na tę czarniawę mrowiącą mu się na pokładzie statku, wydał krótkie rozkazy załodze.
Natychmiast ustawieni sznurem pomocnicy jęli sobie podawać płaskie pełne ryby kosze z niezmierną chyżością i wprawą. Daremnie kupcy chcą powstrzymać wyładunek słowami i gestem. Daremnie rzucają się na kosze, targając je ku sobie. Pomocnicy czynią rzecz swoją tak, jakby kupców nie tylko na pokładzie, ale zgoła na świecie nie było.
Kupić na statku, jest zyskiem handlarza; przedać na targowisku jest zyskiem rybaka. Śmigają tedy kosze w powietrzu niemal z rąk do rąk rzucane, kupcy drą się i pocą, a »Le Patron« obojętnie dobywa z zamszonych spodni kredę i towar rozlicza. Aż skoczy do niego w czółno kilku najgorętszych.
Porozumiewanie się ich jest tak burzliwe, że wygląda na awanturę; gesty tak gwałtowne, że wyglądają na bijatykę. Uderzyli wreszcie w dłonie. »Le Patron« z chytrym błyskiem swych normandzkich oczu, kupcy drapiąc się po załebkach i skwaszeni jakby.
Słona będzie ryba nocy tej w Paryżu!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.