<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Morze odeszło
Pochodzenie Na normandzkim brzegu
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1904
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI
MORZE ODESZŁO
Morze odeszło. Odeszło w pomieszaniu, w pośpiechu, ściągnąwszy z nagłym gwarem wielkie swoje wały; zaczem już tylko drobną, nierówno przechybniętą falą, rozlewa się po siwym obrusie piasków, podobne szumiącemu winu, którego jasne perły z sykiem pękają i gasną.

Już jest daleko, jeszcze się ociąga, jeszcze wzdycha, wraca, przybiega, umiata żwiry, zabiera z sobą ich garście, i znowu powraca, i znów odbiega, i jeszcze, i jeszcze, i jeszcze...
A piasków przybywa coraz. Każdy zabieg, każde chluśnięcie fali mniejszym je rzutem nakrywa; każdy odbieg przyczynia ich brzegom.
I leżą tak umiatane i narzucane, drobnemi warstwami schnące, regularnie pokarbowane, pogięte, jak wielki, szeroko rozrzucony postaw złoto-popielatej mory, po której szlaku lata jeszcze obrębująca go srebrną frendzlą cewka.
A morze coraz dalsze, coraz cichsze, coraz krótszym oznajmiane poszumem, skupia się, zawściąga, wchłania w siebie rozbiegane fale, aż cofnąwszy je wszystkie ku wyżynom utwierdzenia swego, kołycha się zwolna, ciężko na otchłannych piaskach, pełne jak oko, bezdenne, nieruchome prawie.
Duże statki rybackie, które odpływ poniósł ze sobą z przystani, tkwią na wezbranych głębiach, także nieruchome jakby, pojedynczo, po dwa, po trzy, tworząc dziwaczną arabeskę na najdalszym planie.
U brzegów tymczasem zaczynają winąć się i dymić modrawe opary, które w perłową jasność matowego ranka sączą całą skalę ametystowych, delikatnych tonów.
Niebo nizkie, po skłonach rozbielone nieco, mży przez chwilę bladem światłem skróś oparów tchniętem, poczem świat się ucisza, zatłumia, przygasa, cały w liljowem zadumaniu tonie.
Głębokie ławice lekko żwirami zaiskrzonych piasków wynurzyły się, wyciągnęły, zakwitły pociemniałe nagle, jak długie, długie grzędy hyacyntów, ku Villers, ku Beuzeval, ku Houlgate, ku Cabourg, aż po skaliste wręby oceanu.
Na prawo, delikatna koronka wiązań i arkad Wielkiej tamy u Roches Noires, na fiołkowe przeźrocza rzucona; na lewo majacząca w głębokich oparach przystań, której maszty i reje czynią sobą wizye olbrzymich, chwiejących się nad mętną otchłanią irysów.
A tam, daleko, daleko, jak oko puścić, sinieje skróś mgły ciemna, drgająca wnętrzną przejrzystością plama. To morze.
Coś muzycznego jest w tym momencie, coś symfonicznego.
Jakaś ogromna, jednotonnie wibrująca dźwięczność płynnych linii i barw przyćmionych, sennych. Jakaś nieskończenie mięka, faliście wzmagająca się i opadająca dźwięczność nieujętych, niedotkliwych, wprost widmowych kształtów.
Jakaś bliskość wszystkiego i dalekość razem.
Jakaś subtelna gama rozpylonych tonów i półtonów od srebrnej błyskawicy skrzydeł mewy bijącej w nikłą liljowość powietrza, do głębokiego fioletu dziko zarosłych, poszarpanych wzgórz, które siedzą jak wielkie gniazda ciemnych ametystów.
Jakieś niezmierne zlanie się, zapłynienie sobą kolorów, świateł, cieniów, jakieś wsiąknięcie światła w tło dziwne, widmowe, na którem ledwo że się rysują zatarte kontury i gasnące zjawy.
Naraz pieśń.

Pieśń prosta, cicha, raczej mówiona niż śpiewana, zlewająca się harmonijnie z muzyką momentu.

...«Ils ont choisi la mer,
Ils ne reviendront plus...
Et puis, s’ils vous reviennent,
Les resonnaitrez vous?

...Or, ils n’ont plus leur âme,
Elle est restée en mer,
Ils ne vous reviendront plus,
Ils ont choisi la mer»...

Znam pieśń tę, a i głos znam także. To blada, wysoka Ivetta śpiewa w ogródku swoim, pełnym ciemnej zieleni bukszpanu i wielkich krzów lawendy, której okryte drobnym kwiatem rózgi, śmigają fijołkowemi kiściami ze starego, poczerniałego pnia, jak u nas wiosenne pędy z ogłowionej wierzby.
Ivetta jest młoda jeszcze, wątła, zmizerowana, smutna. Nie ma dzieci.
Widuję ją często, jak stojąc u żywopłotu swojego ogrodu, patrzy na morze i śpiewa.
A w miarę jak śpiewa, twarz jej blednie, a wzrok wybiega po za linie rybaczej floty, daleko, daleko. Wzrok gorący, głodny, żarliwy.
Tęskni. Widocznem jest, że tęskni, i że ją ta tęsknota zjada.
Zrazu myślałam, że tęskni za mężem. Ale mąż powracał, był w domu, palił na schodkach krótką swoją fajkę, a kobieta, obsłużywszy go, tak samo stawała u żywopłotu ogródka i tak samo, patrząc na morze, śpiewała pieśń swoją.
Owszem, głos jej stawał się wtedy głębszym, pełniejszym, przenikliwiej smutnym, a jej beznadziejne spojrzenie biegło dalej jeszcze.
— Więc może ma kochanka i za nim tak...
Ale nasza gospodyni trzęsie i ręką i głową, nie dając mi skończyć.
Non, non! Oh, que non!... C’est seulement, qu’elle a le mal du lointain. Vous savez...
Więc chora. Chora — na dalekość.
I oto nagle, odsłania się przedemną ciekawy zakąt duszy ludzkiej, oświetlony drżącem, zielonawem światłem, odbitem od wiecznie uciekającej fali morza.
Młoda, nie mająca dzieci rybaczka, tęskni. Zrazu tęskni do męża. Do takiego, jakiego ma, i jakiego widuje raz w tydzień, raz w parę tygodni, a i rzadziej nawet. Jest to uczucie proste, naturalne, i w swem najpierwszem stadyum wcale nie skomplikowane.
Ale tęsknota ma czarodziejską moc użyczania dziwnych uroków przedmiotowi swemu, tak dalece, że utęskniony staje przed oczyma duszy tęskniącej jakby nie ten sam, ale w jakiemś ogromnem przemienieniu i uduchowieniu.
Co tylko serce tęskniące ma w sobie poezyi, kwiecia, blasku, to wszystko przenosi tęsknota na oddalonego.
Aż stanie się ten oddalony czemś nietylko nieskończenie upragnionem i umiłowanem nad wszystko, ale zarazem czemś niezmiernie różnem od rzeczywistości i niedosiężenie dalekiem. Tak różnem i tak dalekiem, że kiedy barki przybiją w przystani, a mąż stąpi na próg domu we własnej osobie, wyda się tęskniącej jakby obcym, jakby nie tym, za którym tęskniła.

...«Et puis, s’ils vous reviennent.
Les reconnaitrez — vous?»

Jakoż istotnie, jego twarz z popadaną od wiatru morskiego skórą, jego zaczerwienione bezsennością oczy, jego odzież pokryta szlamem i zalatująca tranem, jego włosy pozlepiane od słonej wilgoci, jego nieustanne plucia, jego szczeciniasty zarost, jego czarne zęby i tkwiąca w nich nieodzownie fajka, jego ciężkie, kłapiące kroki, jego żarłoczność, jego ociężałość, jego senność, i to lądowe ogłupienie, jakiemu podlegają ludzie morza, wszystko to jest niesłychanie różne od obrazu, jaki tęskniąca miała przed oczyma, śpiewając pieśń tęsknoty.

...«Or il n’a plus son âme,
Il l’a laissèe en mer»...

Odwraca tedy spojrzenie od rzeczywistości i puszcza je daleko, daleko, aby patrzeć na wizyę utęsknienia swego.
Co gdy się z biegiem czasu, nietylko jako bierne zjawisko powtarza, ale owszem, potęguje w stosunku kwadratów z odległości, jako czynny, rozwijający się, mający konieczne swoje następstwa element psychiczny, — rzeczywistość, oraz idealny przedmiot utęsknienia, oddzielają się od siebie całkowicie, a kobieta tęskni nie już do rybaka, który jest jej mężem, i nie w nieobecności jego, ale przy nim, i do oderwanego obrazu swej duszy.
A tak, rozlewa się pomiędzy nimi — morze.
Ale czas idzie, a owa wywołana tęsknotą wizya, tak zrazu barwna i żywa, że aż przesłaniająca sobą rzeczywistość, zaciera się i blednie. Zupełnie, jakby szła i odchodziła morzem, coraz dalej, dalej...
W sercu prostej rybaczki nie przybywa ni blasków, ni kolorów, którymiby wyrazistość idealnego obrazu zasilać mogła.
Blednie tedy i zaciera się obraz sam, ale poczucie rozstępu między nim a rzeczywistością zostaje.
Zostaje we wrażeniu jakiejś ogromnej a mglistej przestrzeni, jakiegoś niezmiernego oddalenia, w które dusza leci, leci, a nigdy dolecieć nie może. Ku czemu leci, czego w tem oddaleniu szuka, co chce ogarnąć sobą, i przez co sama zostać ogarniętą pożąda, nie wie, nie pyta nawet.
To wie, że tam daleko, daleko, płonie coś, kwieci się, goreje, że tam jest ukochanie jakieś, jakieś piękno, dobro, coś, czego trzeba czekać i wyglądać...
Coś, co ją ciągnie, woła, urzeka. Coś, ku czemu lecą jej oczy, jej pieśni, jej istność cała.
I tak się rodzi najniebezpieczniejsza z tęsknot, tęsknota bezprzedmiotowa, której nic ukoić nie może, a która, przy małej złożoności takiej prostej duszy, staje się z czasem nietylko najsilniejszym, ale jedynym wyrazem tej duszy.
I oto kobieta tęskni dla samej tęsknoty. Jest nią oczarowana, opętana, urzeczona, blednie, wątleje, staje się obojętną na wszystko, co ją otacza.
Jest chora.
Chora na dalekość, — jak w swojej zwięzłej, a głęboko psychologicznej dyagnozie określa Mère Toutaint. A morze odchodzi coraz dalej, dalej, a mroczna, drgająca otchłań czyni się coraz większa, coraz ogromniejsza, a huk i szum z coraz nieskończeńszych bezkresów dolata. A tam, na widnokręgu majaczy zawsze jakiś mglisty, mglisty żagiel, jakaś wizya żagla, który rozpływa się, rozwiewa, niknie i znowu pojawia na pustej, niezmiernej, tajemniczej dali, w którą leci wzrok i pieśń Ivetty:

...Or elle n’a plus son âme.
Elle est restée en mer...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.