Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych
Rozdział XV
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Hajota
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.
„Drobnostki, lekkie jak wiatr, są dla zazdrośnika tak niezbitemi dowodami jak słowa Pisma świętego.“
Otello.

Powietrze, łagodne i czyste od czasu burzy, zmieniło się teraz z nagłością amerykańskiego klimatu. Ku wieczorowi zaczął dąć zimny wiatr od gór, a wirujące w nim płatki śniegu świadczyły, że nadszedł listopad, miesiąc, w którym temperatura przemienia się z letnich upałów w chłody zimy.
Fanny stała w oknie swego pokoju, poglądając na zwolna postępujący żałobny orszak z tak głębokim smutkiem, że sam ten widok nie mógł go obudzić. Istotnie, było w jej duszy coś, co odpowiadało temu bolesnemu obrządkowi. Rozglądając się wokoło, widziała drzewa uginające się pod naporem wiatru, pędzącego doliną z gwałtownością, od której trzęsły się nawet ściany, a las do tak niedawna grający w słońcu wspaniałemi barwami, tracił w oczach te uroki, gdy ostre podmuchy ogołacały gałęzie z liści i gnały je przed sobą zmięte i poszarpane. Na wzgórzach tu i owdzie widać było południowych dragonów, patrolujących drożyny wiodące do obozowiska, jak otulali się szczelnie fałdami płaszczów i odwracali twarze smagane wichrem, niosącym od jezior jędrność wielkich świeżych wód.
Fanny patrzała na niknącą zwolna w głębi ziemi drewnianą trumnę ojca kramarza, i posępny ten widok przyczynił się jeszcze do gnębiącej atmosfery otoczenia. Kapitan Singleton spał pod opieką swego służącego, siostra jego zaś, ulegając namowom Fanny, poszła do jej pokoju, by tam odpocząć w ciszy i snem pokrzepić siły, wyczerpane nocną podróżą. Wewnętrzne drzwi łączyły ten pokój z pokojem zajmowanym obecnie przez obie siostry; drzwi te były nawpół uchylone, i Fanny podeszła ku nim w zamiarze zajrzenia do panny Singleton, sądząc, iż zastanie ją śpiącą; tymczasem zgoła nieoczekiwany widok przedstawił się jej oczom. Czarne warkocze, tak gładko przylegające do głowy Izabeli podczas obiadu, były teraz rozpuszczone i hebanową falą spływały na jej ramiona i piersi; przepaściście czarne oczy, tak rażąco odbijające od matowo bladej twarzy, tkwiły nieruchomo w portrecie, który panna Singleton trzymała w ręku. Fanny, spojrzawszy mimowoli, uczuła, że oddech zamiera jej w piersiach, i instynktownie położyła dłoń na sercu, dostrzegła bowiem, że był to portret mężczyzny w dobrze znanym mundurze południowych dragonów i że były to te same rysy, które tak głęboko wyżłobiły się w jej wyobraźni. Fanny uczuła całą niewłaściwość takiego wglądania w cudze tajemnice, lecz zbyt silne wzruszenie nie dozwoliło jej wymówić słowa; osunęła się tylko na krzesło, nie mogąc oderwać oczu ód wpatrzonej w portret dziewczyny. Izabela tak była zatopiona we własnych myślach i uczuciach, że nie spostrzegła obecności Fanny. Cała drżąca z pałającemi oczyma przycisnęła portret do ust z namiętnością, która miała w sobie coś niemal dzikiego. Wyraz jej twarzy był tak zmienny, a zmiany te następowały po sobie tak szybko, że Fanny nie mogła zdać sobie sprawy z natury wrażeń, miotających duszą tej dziewczyny. To tylko dostrzec mogła, że przeważały w nich zachwyt i ból, a dowodem tego ostatniego były wielkie łzy, spadające po bledziuchnych policzkach na portret.
Nagle Izabela wstała i podeszła do okna. Fanny straciła ją z oczu i zamierzała powstać także i zbliżyć się do niej, gdy dźwięki nieopisanie przejmującej melodji przykuły ją do miejsca. Głos Izabeli był niewielki, a tony tej melodji nieco dzikie, lecz wykonanie przewyższało wszystko, co Fanny dotychczas słyszała, tak że oczarowana stanęła jak wryta, tłumiąc oddech, by nie stracić jednej nutki z tej nadzwyczajnej pieśni:

Dmie mroźny wicher ze szczytów gór
I nagi stoi na skłonach dąb.
Nie widać słońca z za szarych chmur
I tylko lodu połyska zrąb.
Cała natura w dorocznym śnie spoczywa,
Lecz w mojej piersi straszna się burza zrywa.

Długo nas wróg nie zdołał zmóc,
Długo mu mężnie kraj opór dał;
Aż zatknął wreszcie nasz dzielny wódz
Wolności sztandar na szczytach skał.
I już swobodniej oddycha kraj nasz cały,
Lecz usta moje uśmiechów zapomniały.

W dali, jak szereg cmentarnych mar
Bezlistne drzewa stanęły wkrąg,
Lecz w mojej piersi wre uczuć żar
I pali ogniem piekielnych mąk
Nazewnątrz wszystko w pościeli śniegów tonie,
A szał namiętny budzi się w mojem łonie.

Fanny duszą całą tonęła w stłumionych dźwiękach tej melodji, aczkolwiek słowa pieśni wyrażały myśl, która w połączeniu z wypadkami obu minionych dni budziła nieznane dotąd uczucia w piersi dziewczęcia. Izabela skończywszy śpiewać odstąpiła od okna, i po raz pierwszy wzrok jej spoczął na pobladłej twarzyczce słuchaczki. Obie jednocześnie spłonęły rumieńcem, błękitne oczy Fanny spotkały się na chwilę z czarnemi źrenicami Izabeli, i obie natychmiast przysłoniły je powiekami; postąpiły jednak ku sobie i ręce ich splotły się milczącym uściskiem.
— Ta nagła zmiana pogody, a może i stan mego brata usposobiły mnie dziwnie melancholijnie — rzekła Izabela cichym, drżącym głosem.
— Och! o brata może być pani spokojna — wymówiła Fanny w ten sam sposób — stan jego poprawia się z każdą chwilą. Gdyby go pani była widziała, gdy go tu przynieśli z rozkazu majora Dunwoodie...
Fanny umilkła, ogarnięta nagle jakimś niepojętym wstydem, i podniósłszy oczy spostrzegła, że Izabela wpatruje się w nią tak badawczo, że znowu zarumieniła się gwałtownie.
— Mówiłaś pani o majorze Dunwoodie — podjęła Izabela słabym głosem.
— Tak, był z kapitanem Singletonem.
— Pani znasz Dunwoodie’go? Widujesz go często? I znowu Fanny, odważywszy się spojrzeć na Izabelę, ujrzała te czarne oczy utkwione w nią tak badawczo, jak gdyby ją chciały przeniknąć do głębi duszy.
— Mów pani, czy znasz majora Dunwoodie?
— To mój krewny — odrzekła Fanny, wylękniona dziwnem zachowaniem się tamtej.
— Krewny! — powtórzyła panna Singleton. — W jakim stopniu? Mów pani! zaklinam cię, mów.
— Nasi rodzice byli spokrewnieni — wyszeptała Fanny.
— A on ma być mężem pani? — zawołała tamta gwałtownie.
Fanny uczuła się dotkniętą w swej dumie przez to tak natarczywe wdzieranie się w tajniki jej serca podniosła więc główkę z pewną urazą, lecz widok drżących ust Izabeli i jej śmiertelnie bladych policzków uśmierzyły jej gniew natychmiast.
— Więc to prawda, moje przypuszczenia są trafne; powiedz mi, pani, zaklinam przez litość dla moich uczuć, powiedz, czy kochasz Dunwoodie’go?
W głosie panny Singleton dźwięczała tak żałosna skarga, że Fanny rozbrojona zupełnie osunęła się na krzesło, kryjąc płonącą twarz w dłoniach.
Izabela przeszła się parę razy po pokoju, walcząc z gwałtownością miotających nią uczuć, poczem przystąpiła do siedzącej panienki i ująwszy jej rękę, przemówiła, siląc się na spokój:
— Wybacz mi, pani, jeżeli niezdolna opanować się postąpiłam niedelikatnie, ale gdybyś wiedziała jak potężny wzgląd — jaka okrutna przyczyna —....
Zawahała się, Fanny podniosła twarz, oczy ich spotkały się znowu, i obie padły sobie w objęcia. Długi to był i szczery uścisk, żadna z nich jednak nie przemówiła ani słowa; i po pewnej chwili Fanny wyszła z pokoju w milczeniu.
Gdy ta nadzwyczajna scena rozgrywała się w pokoju panny Singleton, rzeczy wielkiej doniosłości działy się w salonie. Usunięcie i schowanie resztek takiego obiadu, jak ów, któryśmy powyżej opisali, było zadaniem nielada. Pomimo że kilka sztuk drobnej zwierzyny zniknęło w kieszeniach służącego kapitana Lawtona, i że nawet pomocnik — doktora Sitgreaves’a uznał za rzecz roztropną skorzystać z tak niecodziennej sposobności zaprowjantowania się na czarną godzinę, zostało jeszcze tyle nietkniętego jedzenia, że panna Peyton nie wiedziała co z tem robić. Naradzali się więc oboje z Cezarem dosyć długo; skutkiem czego pułkownik Wellmere i Sara Wharton pozostali sami w salonie. Po wyczerpaniu wszystkich zwykłych tematów rozmowy pułkownik z pewnem zakłopotaniem napomknął o wypadkach dnia poprzedniego.
— Nie przypuszczaliśmy oboje, panno Saro, gdym po raz pierwszy zobaczył tego pana Dunwoodie w domu państwa przy ulicy Królowej, że wyrośnie z niego taki znakomity rycerz — rzekł Wellmere z przymuszonym uśmiechem.
— Tak, znakomity, zważywszy na przeciwnika, jakiego pokonał — rzekła Sara, rozumiejąc uczucia towarzysza. — Ze wszelkich względów było to istotnem nieszczęściem, że pana spotkał ten wypadek; w przeciwnym razie wojska królewskie niewątpliwie byłyby odniosły triumf jak zwykle.
— A jednak przyjemność takiego towarzystwa, jakie temu wypadkowi zawdzięczam, sowicie wynagradza mi cierpienia upokorzonego ducha i ran fizycznych — rzekł pułkownik dziwnie miękkim głosem.
— Mam nadzieję, że te ostatnie są małoznaczące — rzekła Sara, pochylając się pod pozorem zdjęcia jakiejś niteczki z kolan, by ukryć gwałtowny rumieniec.
— Tak, nic nieznaczące w porównaniu z tamtemi — odpowiedział pułkownik w ten sam co poprzednio sposób. — Ach! panno Saro, w takich chwilach dopiero rozumie się w całej pełni wartość przyjaźni i współczucia.
Ci, którzy tego nie doznali, łatwo jednak wyobrazić sobie mogą szybkie postępy, jakie w ciągu półgodziny uczynić może miłość we wrażliwem panieńskiem serduszku, zwłaszcza, gdy grunt potemu jest już przygotowany. To naprowadzenie rozmowy na tory przyjaźni i współczucia tak przejęło Sarę, że nie mogła zdobyć się na odpowiedź. Podniosła tylko oczy na pułkownika i spostrzegła, że ten wpatruje się w jej śliczną twarzyczkę z wymowniejszem nad wszelkie słowa uwielbieniem.
Sam na sam to trwało z godzinę, a choć oficer angielski nie powiedział nic takiego, co doświadczona w tych sprawach matrona mogłaby uznać za decydujące, przecież w tem wszystkiem co mówił było tyle słodkich i znaczących niedomówień, że Sara udała się na spoczynek z sercem po raz pierwszy lżejszem od chwili wzięcia brata do niewoli.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.