Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szpieg |
Podtytuł | Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych |
Rozdział | XVI |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin |
Tłumacz | Hajota |
Tytuł orygin. | The Spy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Zadzwońmy w puhary, klink klank!
Zadzwońmy w puhary, klank!
Bo żołnierz to zuch,
A życie to puch,
Więc złóżmy mu winny dank!“
Obozowisko oddziału dragonów było, jakeśmy to już powiedzieli, ulubionem miejscem postoju ich komendanta. Pół tuzina małych, nędznych domostw tworzyło to, co ze względu na jej położenie na skrzyżowaniu dwóch dróg nazywano wioską Czterech Kątów. Jak zwykle, jeden z najpokaźniejszych tych budynków nosił nazwę „Gościnnego domu dla ludzi i zwierząt“ w języku owych czasów. Jednakże na prostej tablicy, wiszącej nad drzwiami, jaśniał napis czerwoną kredą: „Elżbieta Flanagan. Jej hotel“ — koncept któregoś z żartownisiów obozowych. Niewiasta, której nazwisko wyniesiono do tak niespodziewanej godności, w zwykłym trybie rzeczy pełniła obowiązki markietanki, praczki, i — mówiąc stylem Katy Haynes — doktora wojskowego w spódnicy. Była wdową po zabitym na wojnie żołnierzu, który jak ona pochodził z dalekich stron i od wczesnej młodości próbował szczęścia w kolonjach Ameryki Północnej. Wędrowała wciąż za wojskiem, i gdzie tylko rozłożono się na parę dni obozem, wnet zjawiał się wózek krzykliwej niewiasty, wyładowany przedmiotami obliczonemi na to, by obecność jej uczynić jak najpożądańszą. Z nadzwyczajną zręcznością i szybkością, Betty rozgospodarowywała się na miejscu i zaczynała handel. Czasem wózek pełnił obowiązki sklepu, czasem żołnierze klecili jej naprędce jakąś budę; obecnie zaś przywłaszczyła sobie ową opuszczoną ruderę i pozatykawszy brakujące w oknach szyby brudnemi gałganami, porobiła w niej, jak to sama określała; „bardzo aliganckie pokoje“. Żołnierze mieścili się w przyległych stodołach, a oficerowie zajęli „Hotel Flanagan“, jak żartobliwie nazywali tę przygodną główną kwaterę. Betty znała dobrze każdego kawalerzystę, nazywając go po imieniu lub z przydomku, jak jej się podobało, i choć wprost nieznośna dla nieznających ją bliżej, była ogólną ulubienicą tych partyzanckich wojaków. Wadami Betty były: skłonność do trunków, bezgraniczne niechlujstwo i brak wszelkich względów na przyzwoitość wysłowienia; cnotami: ogromna miłość przybranej ojczyzny, wielka uczciwość w handlu z żołnierstwem opartym na pewnych znanych zasadach, i wrodzona dobroć serca. Dodać należy, iż Betty była wynalazczynią dobrze znanej po dziś dzień pod nazwą „cock-tail’u”[1] mieszanki; wychowanie i okoliczności specjalnie uzdolniły Elżbietę Flanagan do wszelkich trunkowych udoskonaleń, a gorliwa osobista praktyka była najlepszą rękojmią dokładności jej studjów w tym kierunku. Taką tedy była właścicielka zajazdu, która teraz, nie zważając na ostre podmuchy północnego wiatru, ukazała na progu swe kwitnące oblicze, by powitać swego ulubieńca, kapitana Lawtona, i jego towarzysza, a jej mistrza w chirurgicznych zabiegach.
— Jak pragnę awansu, luba Elżbieto, tak miłym mi jest twój widok — zawołał kawalerzysta, zeskakując z siodła. — Ten wstrętny wicher z Kanady przedmuchał mnie nawskroś, ale jedno spojrzenie na twe ogniste policzki już mnie rozgrzało.
— Pan jest zawsze komplemencista, kapitanie Jacku — odrzekła markietanka, ujmując uzdę jego konia — ale wchodź żywo do izby, mój klejnocie, a znajdziesz tam coś, co ci wnet ciało i duszę pokrzepi.
— Bardzo wątpię — rzekł kapitan — miałem świeżo do czynienia z butelką ze rzniętego szkła na srebrnej podstawce, to mi na długo apetyt na twoje whisky popsuło.
— Jeżeli chodzi o srebro i złoto, to tego u mnie nie znajdziesz, a przynajmniej w takim sensie, żeby z tego pić można — rzekła Betty dobrodusznie, przyczem mrugnęła okiem — ale jest tam coś, co warto oprawić w diamenty.
— Co ona przez to rozumie, Archibaldzie? — zapytał Lawton. — Baba wygląda tak, jakby istotnie miała coś na myśli.
— Jest to zapewne bredzenie władz umysłowych, nadużyciem trunków spowodowane — zauważył chirurg, z rozmysłem przekładając lewą nogę przez kulę siodła i zsuwając się na ziemię z prawej strony konia.
— Oj! złocisty doktorku! pan zawsze tak opacznie zsiada z konia — rzekła Betty z ponownem mrugnięciem na kawalerzystę — ale niech pan będzie spokojny; leczyłam tu rannych w pańskiej nieobecności, karmiąc ich, czem się dało.
— O! barbarzyńska głupoto, — zawołał przerażony doktor — opasać gorączkujących ludzi ciężkostrawnem pożywieniem; kobieto, kobieto, sam Hipokrates okazałby się wobec ciebie bezsilnym.
— Ba! — rzekła Betty z niezmąconym spokojem.
— Jest też o co robić tyle hałasu. Mamy galonik whisky na całą gromadę; dałam każdemu potroszeczku, żeby im się lepiej spało, i teraz chrapią aż się rozlega.
Lawton i jego towarzysz weszli do wnętrza, i pierwszy rzut oka wyjaśnił im znaczenie zapewnień Betty. Długi stół, uczyniony z desek powyrywanych z jakiejś przybudówki, stał pośrodku największej izby zwanej pompatycznie „salą“, a na nim widać było trochę glinianych naczyń. Zapachy potraw dolatywały z sąsiedniej kuchni, ale główną przynętę stanowił pokaźnych rozmiarów gąsior zajmujący honorowe miejsce pośrodku stołu. Lawton, nie mieszkając, sprawdził, że zawiera prawdziwy bursztynowy sok winnej jagody, i że przysłano go z Akacji w upominku dla majora Dunwoodie, w upominku od jego przyjaciela kapitana Whartona z królewskiej armji.
— Prawdziwie królewski to podarunek — rzekł uśmiechnięty podoficer, który udzielił nowoprzybyłym tego objaśnienia. — Major wydaje dla nas ucztę z powodu zwycięstwa, i jak panowie widzicie, główną jej podstawę dostarczył nam nieprzyjaciel. Na honor, myślę, że gdy łykniemy tego napitku, będziemy mogli przypuścić atak do głównej kwatery sir Henryka i uprowadzić jego samego.
Kapitan dragonów wcale się nie zmartwił perspektywą zakończenia tak przyjemnie dnia, który się tak miło zaczął. Wnet otoczyli go koledzy, rozpytując o jego przygody, doktor zaś poszedł z bijącem trochę sercem obejrzeć rannych. Olbrzymi ogień, rozpalony na kominie „sali“, zastępował świece, rzucając jasne blaski na zgromadzonych przy nim oficerów. Byli to wszystko ludzie młodzi i wytrawni żołnierze, a obejście ich i rozmowa tworzyły dziwną mieszaninę partyzanckiej szorstkości z wykwintną układnością światowców. Ubrani byli czysto i starannie choć prosto, a niewyczerpanym tematem rozmów były zalety i wady ich wierzchowców. Niektórzy próbowali drzemać po ławach podpierających ściany, inni chodzili po izbie, a inni wreszcie siedzieli zajęci poważną rozmową o głównych zadaniach ich życia. Raz po raz gdy drzwi kuchni otwarto, smakowite wonie jadła i syczenie patelni przerywały wszelkie inne zajęcia; drzemiący nawet podnosili głowy i otwierali oczy, starając się węchem sprawdzić stan ponętnych przygotowań. Przez cały ten czas Dunwoodie siedział na uboczu patrząc w ogień, pogrążony w zadumie, której żaden oficer przerwać nie śmiał. Wypytał on szczegółowo doktora Sitgreaves’a o stan Singletona, w trakcie czego głębokie i pełne poszanowania milczenie panowało w „sali“; ale gdy Dunwoodie, skończywszy rozmowę z chirurgiem, usiadł na dawnem miejscu, rozległy się znów zwykłe śmiechy i wesoła wrzawa.
Pani Flanagan nie troszczyła się wielce o zastawę stołu, i Cezar byłby zgorszony, widząc nieład, w jakim tłoczyły się półmiski i salaterki napełnione rozlicznemi potrawami, które mniej więcej były do siebie podobne. Natomiast siadając do stołu, zajmowano miejsca ściśle podług starszeństwa rangi, gdyż pomimo całej swobody towarzyskich stosunków, panujących w tych partyzanckich oddziałach, przestrzegano w nich wojskowej etykiety z czcmś do religijnej czci zbliżonem.
Większość biesiadników była zbyt wygłodzoną, by zważać na różne szczegóły, mogące ostudzić ich gastronomiczny zapał, inaczej się jednak miały rzeczy z kapitanem Lawtonem. Patrzył on z odrazą na kulinarne produkcje Betty i nie mógł się powstrzymać od przelotnych uwag nad stanem noży i mętnym wyglądem talerzy. Wrodzona dobroć i osobista słabostka Betty dla winowajcy sprawiały, że czas jakiś puszczała mu płazem te przytyki, dopiero gdy Lawton, odważywszy się ponieść do ust kawał czarnego mięsiwa, zapytał z miną rozpieszczonego dzieciaka:
— Jakiego to gatunku było zwierzę za swego żywota, pani Flanagan?
— Przecie to stara krowa, kapitanie — odpowiedziała markietanka z żalem, wywołanym w części narzekaniami jej ulubieńca, a w części zgryzotą po stracie owej mieszkanki obory.
— Co! — wrzasnął kawalerzysta, wstrzymawszy się w przełknięciu już zżutego kęsa — stara Jenny!
— Do licha! — zawołał inny — ta która odbyła z nami całą kampanję?
— Ona sama — odpowiedziała właścicielka hotelu żałośnie — poczciwe bydlątko, potrafiło żyć powietrzem w razie czego. Ach! panowie, straszna to rzecz jeść takiego starego przyjaciela.
— Więc na to przyszło, tej krowinie — rzekł Lawton, wskazując nożem na opróżnione w połowie półmiski.
— Ano kapitanie — odrzekła Betty — sprzedałam dwie ćwierci twoim ludziom, ale pary z ust nie puściłam, jakiego starego przyjaciela kupili, bo się bałam, żeby im to nie popsuło apetytu.
— Do djabła — zawołał kawalerzysta z udanym gniewem — taki traktament na zdrowie im nie pójdzie; jeszcze mi się gotowi pochorować na polu bitwy.
— Nie — rzekł porucznik Mason, melancholijnie upuszczając nóż i widelec, — moje szczęki są wrażliwsze niż niektóre serca. Nie chcę w żaden sposób znęcać się nad szczątkami tak dawnej znajomej.
— Spróbujcieno, panowie, kropelkę tego — rzekła Betty na pociechę, nalewając potężną szklanicę wina i wychylając ją duszkiem niby dla pokosztowania. — Phy! nic osobliwszego, istna popłuczka po trunku jak się patrzy.
Lody jednak były przełamane. Podano kielich wina Dunwoodie’mu, który, skłoniwszy się kolegom, spełnił go wśród głębokiego milczenia.
Wzniesiono jeszcze kilka patrjotycznych toastów z należnem przejęciem, ale wino zrobiło swoje, i nim zluzowano warty u drzwi, niedobory obiadu poszły w zapomnienie i zapanowała ogólna wesołość. Doktor Sitgreaves spóźnił się we wzięciu udziału w pośmiertnej spuściźnie Jenny, ale przyszedł w sam czas, by rozkoszować się podarunkiem kapitana Whartona.
— A teraz niech nam kapitan Lawton zaśpiewa — zawołało kilku oficerów, zauważywszy, że kapitan niezupełnie dzieli ich ochotę — cisza, koledzy, kapitan Lawton będzie śpiewał.
— Panowie! — rzekł kapitan, z oczyma trochę rozmarzonemi ilością spełnionych kieliszków, lecz z głową mocną jak zawsze — nie jestem wcale słowikiem, ale skoro zaszczycacie mnie wezwaniem, więc służę.
— Słuchaj, Jacku — rzekł chirurg — przypomnij sobie tę piosenkę, której cię nauczyłem, ale poczekaj! mam tu tekst w kieszeni.
— Nie, nie, kochany doktorze — rzekł kawalerzysta, nalewając sobie szklanicę z wielkim rozmysłem — to za trudne dla mnie rymy. Panowie pozwolicie, że zaśpiewam wam piosenkę własnego układu.
— Cisza, panowie! kapitan Lawton śpiewa — wrzasnęło kilku naraz, sprawiając jeszcze większą wrzawę, kapitan zaś zanucił pełnym, pięknym głosem na dobrze znaną pijacką nutę następujące zwrotki, przyczem koledzy dopomagali mu chórem, aż się trzęsły wątłe ściany rudery:
Hej! chłopcy wesoło; podnieśmy wkrąg czasze,
Niech nikt z ich spełnieniefri nie zwleka;
Weselmy się społem; bo jutro nie nasze
I krótkie jest życie człowieka.
A każdy kto mężnie potyka się z wrogiem,
Ten nie wie, co czeka za progiem.
Hej! mamo Flanagan
Napełnij nam dzban,
Bo twoja rzecz dać.
A nasza rzecz brać,
Dobra Betty Flanagan!
Jeżeli wam miłe domowe pierzyny
I spokój własnego podwórza,
Porzućcie honoru skaliste ścieżyny
I mianem pocieszcie się tchórza
Lecz komu wśród walki nie straszna śmierć blada,
Ten na koń ochotnie niech siada.
Hej! mamo i t. d.
Gdy obcy wrogowie pustoszą nam sioła,
A żony, kochanki iść każą od siebie;
Za sprawę wolności nadstawmy im czoła
I mężnie padnijmy w potrzebie.
Bo chcemy w tym kraju, co losy nam dały,
Żyć wolni, lub w polu lec chwały.
Hej! mamo i t, d.
</nowiki/> Po każdem takiem chóralnem wezwaniu Betty podchodziła do stołu i literalnie spełniała zawarte w zwrotce żądanie ku niewymownej uciesze śpiewaków i ze współudziałem na własny rachunek. Raczyła się bowiem napojem, sporządzonym przez siebie i znacznie podatniejszym dla jej nawykłego do mocnych trunków podniebienia niż łagodny upominek kapitana Whartona, i dzięki temu mogła z łatwością dotrzymać kroku rozweseleniu swoich gości. Piosenkę kapitana Lawtona przyjęto z ogólnym zapałem, nie uczestniczył w nim tylko chirurg, który zaraz po pierwszej zwrotce wstał z ławy i przechadzał się po izbie w przystępie klasycznego oburzenia. Gdy brawa i oklaski ucichły, doktor zwrócił się do śpiewaka i zawołał:
— Kapitanie Lawton, zdumiewam się, że człowiek pańskiego urodzenia i wychowania, i dzielny oficer nie może znaleźć w dzisiejszych czasach próby innego tematu dla swojej muzy niż te niemądre inwokacje obozowej wiwandjerki, osławionego brudasa, Elżbiety Flanagan. Zdaje mi się, że Bogini Wolności mogłaby dostarczyć panu szczytniejszego natchnienia, a niedoli twej ojczyzny stosowniejszych tematów.
— Ejże! — zawołała właścicielka hotelu, groźnie przystępując do niego — i któż to mnie nazywa brudasem? Pan lewatywnik, pan bańkarz — — —
— Cicho — rzekł Dunwoodie głosem trochę tylko podniesionym, ale który wywołał ogólne milczenie — wyjdź stąd, kobieto! Doktorze Sitgreaves, siadaj pan na swojem miejscu i nie psuj porządku biesiady.
— Siadam, siadam — rzekł chirurg, przybierając postawę pełną godności. — Tuszę sobie, majorze Dunwoodie, że nie są mi obce zasady przyzwoitości ani też towarzyskie obyczaje.
Betty wykonała śpieszną choć nieco chwiejną rejteradę, wdrożona do posłuszeństwa rozkazom komenderującego oficera.
— Major Dunwoodie zechce udarować nas jaką rzewną piosenką — rzekł Lawton, kłaniając się swemu dowódcy z dworskością, którą gdy chciał, tak dobrze potrafił przybrać.
Major zawahał się na chwilę, poczem z uczuciem i wielką umiejętnością zaśpiewał następujące strofki:
Są, którzy wielbią palące blaski słońca
I pławić się chcieliby w nich bez końca,
Że żarem tym ich własne płoną lica;
Ale są inni, których nic tak nie wzruszy
I żaden czar tak n e rozmarzy duszy
Jak w letnią noc srebrzysty blask księżyca.
Kwiat tulipanu w królewskie strojny szaty
Drogi jest tym, co wielbią barw szkarłaty
A wzroku ich, jaskrawość ta nie nuży.
Ale szczęśliwy, dla kogo wieniec splata
Kochanki dłoń, droższa nad skarby świata,
I niesie mu za achy białej róży.
Głos Dunwoodie’go męski a rzewny poruszył serca słuchaczy, to też gdy skończył, spotkały go oklaski nie tak hałaśliwe jak te, któremi przyjęto popis kapitana Lawtona, lecz mimo to o wiele pochlebniejsze.
— Gdybyś pan — rzekł doktor dołączywszy swój objaw uznania do pochwał kolegów — gdybyś pan nauczył się kojarzyć klasyczne aluzje z twą subtelną wyobraźnią, stałbyś się niepoślednim poetą amatorem.
— Kto krytykuje, powinien sam umieć tworzyć — rzekł Dunwoodie z uśmiechem. — Proszę doktora Sitgreaves’a o próbkę stylu, którego jest zwolennikiem.
— Doktor Sitgreaves zaśpiewa! Doktor Sitgreaves zaśpiewa! — powtórzył cały stół z uciechą. — Panowie! cisza dla klasycznej ody doktora Sitgreaves’a.
Chirurg skłonił się na znak zgody, wychylił resztę wina ze szklanki, odchrząknął kilkakrotnie, co wielce uradowało siedzących na szarym końcu młodziutkich kornetów, i ogromnie fałszywym głosem zanucił:
Jeśli cię kiedy zranił grot Amora,
Jeśli wiesz, co to czuć łzę pod powieką,
Wspominać z rana i tęsknić z wieczora
I szukać blisko tego, co daleko,
Jeżeli, luba, znasz te wszystkie rzeczy,
Znasz ból, którego Galen nie uleczy.
— Hurra! — krzyknął Lawton — Archibald zapędził muzy w kozi róg. — Rymy jego płyną jak leśny strumyk przy świetle księżyca, a melodja jego jest połączeniem słowika z sową.
— Kapitanie Lawton — zawołał rozgniewany chirurg — inną rzeczą jest lekceważyć światła klasycznej nauki, a inną być samemu lekceważonym za własne nieuctwo.
Wtem dało się słyszeć głośne stukanie do drzwi, nastała raptowna cisza, a dragoni instynktownie chwycili za broń, aby być w pogotowiu na wszelki wypadek. Tymczasem drzwi się otwarły i weszli skinnerzy, wlokąc za sobą kramarza, pochylonego pod ciężarem swego toboła.
— Który z panów jest kapitanem Lawtonem? — rzekł herszt bandy, rozglądając się wkoło z pewnem zdziwieniem.
— Do usług — rzekł kawalerzysta sucho.
— Oddaję w pańskie ręce skazanego zdrajcę; to jest Harvey Birch, kramarz-szpieg.
Lawton drgnął, spojrzawszy na znaną mu twarz, i zwracając pogardliwy wzrok na skinnera, zapytał:
— A waćpan kto jesteś, że tak lekko mówisz o swoich bliźnich? Ale — tu skłonił się Dunwoodie’mu — przepraszam pana, majorze, tu jest komendant, do niego proszę się zwrócić.
— Nie — odrzekł posępnie herszt. — Panu wydaję kramarza i od pana żądam nagrody.
— Czy jesteś Harveyem Birchem? — zapytał Dunwoodie postępując naprzód w tak nakazującej postawie, że skinner cofnął się natychmiast w najdalszy kąt izby.
— Jestem nim — rzekł Birch dumnie.
— I zdrajcą ojczyzny — ciągnął dalej major surowo. — Czy wiesz, że byłbym usprawiedliwiony, gdybym dziś jeszcze posłał cię na szubienicę?
— Nie jest wolą Bożą odwoływać tak prędko duszę ludzką przed Jego obecność — rzekł kramarz z namaszczeniem.
— Prawdę mówisz — odparł Dunwoodie — i dlatego życie będzie ci przedłużone o kilka godzin. Ale ponieważ zbrodnia twa jest tą, którą żołnierz najbardziej pogardza, więc spotka cię zemsta żołnierza. Umrzesz jutro.
— Będzie, jak Bóg zechce.
— Schwytanie tego łotra dużo mnie trudu i czasu kosztowało — rzekł skinner, wysuwając się trochę z kąta — więc spodziewam się, że pan wyda mi świadectwo, upoważniające nas do odebrania nagrody; miała być wypłacona w złocie.
— Majorze Dunwoodie — rzekł wchodząc dyżurny oficer — patrole raportują, że spalono dom w pobliżu wczorajszego pola walki.
— To chata kramarza — mruknął herszt bandy — byłbym ją już dawno puścił z dymem, ale potrzebną mi była, by tego chytrego lisa w jego własnej jamie przycapić.
— Wielce gorliwy i pomysłowy patrjota z waćpana — rzekł Lawton, — Majorze Dunwoodie, popieram żądanie tego zacnego jegomości, i upraszam o pozwolenie wypłacenia nagrody jemu i jego towarzyszom.
— Dobrze. A ty, nędzniku, przygotuj się na los, który spotka cię niewątpliwie, nim zajdzie jutrzejsze słońce.
— Życie nie ma dla mnie żadnych ponęt — rzekł Harvey, zwolna podnosząc oczy i patrząc błędnie na otaczające go obce twarze.
— Pójdźcie, godne dzieci Ameryki — rzekł Lawton — pójdźcie i otrzymajcie zasłużoną nagrodę.
Zbóje nie dali sobie powtarzać dwa razy tego zaproszenia i wyszli śpiesznie za kapitanem. Dunwoodie pomilczał chwilę, jakby czując pewien wstręt do triumfowania nad pokonanym wrogiem, i ciągnął dalej:
— Byłeś już sądzonym, Harveyu Birch, i prawda wykazała, że jesteś zbyt niebezpiecznym wrogiem swobód Ameryki, by ci pozwolono żyć nadal.
— Prawda! — powtórzył kramarz zadrżawszy, i wyprostował się, jakby nie czuł na plecach ciężaru toboła.
— Tak, prawda. Dowiedziono ci, żeś krążył w pobliżu armji lądowej, by wyszpiegowawszy jej ruchy i doniósłszy o nich nieprzyjacielowi, umożliwić mu pokrzyżowanie planów Washingtona.
— Czy Washington to powie, jak pan sądzisz?
— Niewątpliwie, nawet sprawiedliwość Washingtona potępia cię.
— Nie, nie, nie! — zawołał kramarz takim głosem i w taki sposób, że to zastanowiło Dunwoodie’go. — Washington umie patrzeć głębiej, niż sięgają poglądy wrzekomych patrjotów. Alboż on sam nie rzucił wszystkiego na szalę? A jeżeli szubienica stoi gotowa dla mnie; albo nie stała i dla niego? Nie, nie, nie, nie, — Washington nie powie nigdy: „Prowadźcie go na szubienicę“.
— Co cię upoważnia, nieszczęsny człowieku, mówić w ten sposób? Cóż jest takiego, co mogłoby cię ocalić od śmierci w oczach Naczelnego Wodza? — zapytał Dunwoodie, ochłonąwszy ze zdumienia, w jakie go wprawiło zachowanie się kramarza.
Birch zadrżał. Straszna walka toczyła się w jego piersi. Twarz pobladła mu trupio, ręka wydobyła maleńkie blaszane pudełeczko, schowane za koszulą.
Otworzył je, zawierało kawałek papieru. Na tym dokumencie spoczęły na chwilę jego oczy, już go podawał Dunwoodie’mu, lecz nagle cofnął dłoń i wykrzyknął:
— Nie, to umrze wraz ze mną. Znam warunki mojej służby i nie kupię życia za sprzeniewierzenie się im. To umrze ze mną.
— Oddaj mi ten papier, a może znajdziesz łaskę — zawołał Dunwoodie, sądząc, że dowie się jakiej ważnej tajemnicy, obchodzącej sprawę wolności.
— To umrze ze mną! — powtórzył Birch; przelotny rumieniec zabarwił jego pobladłą twarz i oczy błysnęły nadzwyczajnym blaskiem.
— Bierzcie zdrajcę — zawołał major — i wydrzyjcie mu z rąk tajemnicę.
Rozkaz spełniono niezwłocznie, lecz kramarz szybciej jeszcze połknął papier. Oficerowie zdumieli, a chirurg krzyknął:
— Trzymajcie go, dam mu emetyku.
— Zabraniam — rzekł Dunwoodie dając mu nakazujący znak ręką.
— Jeżeli zbrodnia jego jest wielka, ciężką też będzie i kara.
— Prowadźcie mnie — zawołał kramarz, zrzucając toboł z pleców i postępując ku drzwiom krokiem niepojętej godności.
— Gdzie? — zapytał Dunwoodie zdumiony.
— Na szubienicę.
— Nie — rzekł major, wzdrygnąwszy się mimowoli. — Obowiązek nakazuje mi skazać cię na śmierć, lecz nie tak nagle. Masz czas do dziewiątej jutro rano, by się przygotować na tę straszną chwilę.
Dunwoodie szepnął słów kilka jednemu z młodszych oficerów i dał znak kramarzowi do odejścia. Ale przerwana zabawa już się nie ponowiła, i oficerowie rozeszli się na nocny spoczynek. Niebawem zaległa cisza i słychać było tylko ciężkie stąpania szyldwacha, przechadzającego się po zmarzłej ziemi przed Hotelem Flanagan.
- ↑ Napój, sporządzony z ubitego na pianę żółtka, whisky lub rumu, xeresu i odrobiny wody, dosłownie znaczy: „Koguci ogon“. (Przyp. tłum.)