Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych
Rozdział XVII
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Hajota
Ilustrator Stanisław Sawiczewski
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVII.
— — — — „Są, których zmienne rysy wyrażają każde niewinne uczucie, piersią poruszające; gdzie Miłość, Nadzieja i Litość tkliwa odbijają się jak w zwierciedle. Ale trzeźwe doświadczenie umie pokryć te wrażenia maską obojętności, przywdzianą z umysłu, by zniweczyć chytre zamiary podłej zdrady.“
Duo.

Oficer, któremu Dunwoodie polecił pilnować kramarza, zdał ten obowiązek na sierżanta gwardji, Upominek kapitana Whartona pozostawił swoje ślady na młodziutkim poruczniku, i pewien taneczny ruch, jaki wszystkie otaczające go przedmioty wykonywały w jego oczach, ostrzegł go o konieczności doprowadzenia natury do porządku za pośrednictwem snu. Zapowiedziawszy więc sierżantowi, by dawał pilne baczenie na więźnia, młodzieńczyk otulił się płaszczem i wyciągnąwszy na ławce przed ogniskiem, wprędce znalazł tyle pożądany spoczynek. Na tyłach budynku mieściła się długa, nędzna szopa, a w jednym z jej końców sklecone naprędce przepierzenie tworzyło rodzaj komórki, przeznaczonej na skład rupieci gospodarskich. W tych bezprawnych czasach wszelako kto chciał, to zabrał stamtąd wszystko, co mogło mieć jeszcze jakąś wartość, i Betty Flanagan zaraz po przybyciu uznała z właściwym jej sprytem kąt ten za najodpowiedniejszy na pomieszczenie jej ruchomości i jej własnej osoby. Złożono tam również zapasową broń i bagaże oddziału, i połączone te skarby znajdowały się pod pieczą szyldwacha, pilnującego tyłów głównej kwatery. Drugi żołnierz, stojący w pobliżu domu na straży oficerskich koni, mógł jednocześnie mieć na oku zewnętrzną część owej komórki, pozbawionej okna i jakiegokolwiek wyjścia prócz jednych drzwi wchodowych, co sprawiło, że rozważny sierżant uznał to miejsce za najodpowiedniejsze do zamknięcia w niem więźnia, aż do chwili wykonania wyroku. Skłoniła też do tego sierżanta Hollistera i nieobecność Betty, która leżała przed ogniskiem w kuchni i chrapała w najlepsze śniąc, że nieprzyjaciel napadł na oddział, i biorąc odgłosy, dobywające się z jej własnego nosa, za dźwięki trąbki wirgińskiej jazdy, idącej do ataku.
Sierżant Hollister miał swoje własne zapatrywania na życie i śmierć, wyróżniające go z pomiędzy kolegów jako wzór świątobliwości i nieskazitelnego postępowania. Miał on już przeszło pięćdziesiąt lat i większą część tego czasu przesłużył wojskowo. Ciągłe obcowanie z nagłą śmiercią odniosło na nim wręcz przeciwny skutek, niż to bywało zazwyczaj i uczyniło go nietylko najpoważniejszym, lecz i najgodniejszym zaufania żołnierzem w jego oddziale. Kapitan Lawton wynagrodził jego wierność, czyniąc go swoim ordynansem.
Zaprowadził tedy sierżant Bircha w milczeniu do zaimprowizowanego więzienia i otworzywszy drzwi jedną ręką, drugą podniósł latarnię, by poświecić kramarzowi. Następnie siadł na baryłce, zawierającej tak ulubiony napój Betty, i dał znak Birchowi, by zajął w ten sam sposób drugą, latarnię zaś postawił na ziemi. Co gdy się stało, popatrzył czas jakiś uważnie na kramarza i rzekł:
— Wyglądasz mi na takiego, co spotka śmierć jak na mężczyznę przystoi, przyprowadziłem cię więc tutaj, byś w spokoju i ciszy mógł zebrać myśli i pojednać się z Bogiem.
— Straszne to miejsce, aby w niem spędzić ostatnie chwile — rzekł Harvey, rozglądając się wokoło tępym wzrokiem.
— E, to najmniejsza, gdzie się człowiek sposobi na ostatnią rewję, byle się przysposobił jak należy — odpowiedział weteran. — Mam tu książeczkę, z której zawsze coś sobie odczytuję przed bitwą, i bardzo mnie to krzepi w potrzebie.
To powiedziawszy, wyjął z kieszeni biblję i podał ją kramarzowi. Ten przyjął ją ze zwykłemi oznakami poszanowania, ale patrzył wciąż dokoła błędnym wzrokiem, co nasunęło sierżantowi przypuszczenie, że strach bierze nad nim górę, postanowił więc pocieszyć go, o ile to było w jego mocy.
— Jeżeli ci coś cięży na duszy — rzekł — to najlepsza chwila, żeby się tego pozbyć; jeżeliś kogo skrzywdził, przyrzekam ci słowem uczciwego dragona, że pomogę ci naprawić zło wyrządzone.
— Mało jest takich, którzy sobie nic do wyrzucenia nie mają — rzekł kramarz, spoglądając znów tępym wzrokiem na towarzysza.
— To prawda — ludzką rzeczą jest grzeszyć, ale zdarza się czasem, że człowiek uczyni coś, czego potem żałuje. I nie chciałby umierać z ciężkim grzechem na sumieniu.
Harvey przez ten czas obejrzał dokładnie całe wnętrze, gdzie miał spędzić noc, i przekonał się, że o ucieczce stąd nie mogło być mowy. Ale nadzieja, to uczucie, które na ostatku opuszcza ludzkie serce, i kramarz zaczął zkolei przypatrywać się sierżantowi tak bystro, że ten mimowoli spuścił oczy przed tym dziwnym wzrokiem.
— Nauczono mnie składać ciężar moich grzechów u stóp Stwórcy — wymówił kramarz.
— Tak, wszystko to jest bardzo piękne — odparł tamten — ale sprawiedliwości powinno się stać zadość, gdy jest potemu sposobność. W tych niespokojnych czasach wielu jest takich, których pozbawiono tego, co było ich prawną własnością. Ja sam często nie mogę pogodzić należnej mi wojennej zdobyczy z mojem sumieniem.
— Te ręce — rzekł kramarz, wyciągając przed siebie chude kościste palce — pracowały ciężko lata całe, lecz ani razu nie splamiły się grabieżą.
— To bardzo dobrze, skoro tak jest — odparł zacny sierżant — i z pewnością jest to teraz wielką dla ciebie pociechą. Są trzy wielkie zbrodnie, od których, jeśli człowiek potrafił się uchronić, to z pomocą Boską może się spodziewać, że mu w niebie lustracja dobrze pójdzie: a to są — kradzież, morderstwo i dezercja.
— Dzięki Bogu — rzekł Birch z zapałem — nie odebrałem nikomu życia.
— Oczywiście, jeżeli zabija się człowieka w bitwie, to spełnia się tylko swoją powinność. Jeżeli sprawa jest złą, to wina za to spada na cały naród, i żołnierz narówni z innymi otrzymuje karę, ale morderstwo, popełnione z zimną krwią, równa się w oczach Boga zbrodni dezercji.
— Nie byłem nigdy żołnierzem, więc nie mogłem być dezerterem — rzekł Birch, opierając twarz na dłoni w melancholijnej postawie.
— Widzisz, dezercja nietylko w wojsku się trafia, chociaż to już jest jej najgorszy rodzaj, ale człowiek może odstąpić swój kraj w potrzebie i wtedy także będzie dezerterem, choćby nigdy broni w ręku nie miał.
Birch ukrył twarz w dłoniach i cała jego postać zatrzęsła się jakby tłumionem łkaniem. Sierżant popatrzył na niego pilnie, ale dobre uczucia wzięły w nim górę nad odrazą, jaką przejmował go ten człowiek, i mówił łagodniej:

— Ale i ten występek może dostąpić odpuszczenia, jeżeli szczerze żałuje się za niego, i mniejsza z tem gdzie i jak człowiek umrze, byle umarł jak chrześcijanin i mężczyzna. Radzę ci więc, pomódl się, a potem zaśnij, abyś mógł sił nabrać. Niema nadziei, aby cię ułaskawili, bo pułkownik Singleton rozesłał wszędzie najwyraźniejsze rozkazy, by cię powiesili, gdziekolwiek cię złapią. Nie — nie — nic cię nie może ocalić.

... wyjął z kieszeni biblję i podał ją kramarzowi.

— Masz słuszność — zawołał Birch — za późno już. Zniszczyłem moją deskę ocalenia. Lecz ufam, że On odda sprawiedliwość bodaj pamięci mojej.

— Jaka deska zbawienia? — zapytał sierżant ciekawie.
— To nic — odpowiedział kramarz, odzyskując zwykły spokój i unikając badawczego wzroku swego towarzysza.
— A kto jest On?
— Nikt.
— Nie i nikt, to ci się nie na wiele przyda — rzekł sierżant wstając. — Połóż się na łóżku pani Flanagan i postaraj się zasnąć, jutro obudzę cię na czas i doprawdy, chciałbym z duszy serca dopomóc ci w czemkolwiek, bo przykro mi, gdy człowieka jak psa wieszać mają.
— Więc możesz mnie ocalić od tej haniebnej śmierci! — zawołał Birch, zrywając się z miejsca i chwytając dragona za ramię. — Och! czego jabym ci nie dał w nagrodę!
— A to w jaki sposób? — zapytał sierżant zdziwiony.
— Patrz! — rzekł kramarz, wydobywając kilka gwinei z zanadrza — to jest nic w porównaniu z tem co ci dam, jeżeli mi dopomożesz uciec.
— Gdybyś był tym, którego portret jest na tych złotych monetach, jeszczebym cię nie usłuchał — rzekł kawalerzysta, rzucając z pogardą pieniądze na ziemię. — Idź, nędzny człowieku, pojednaj się z Bogiem, bo On tylko może ci być dziś pomocą.
Powiedziawszy to, sierżant wziął latarnię i nie spojrzawszy już na kramarza, wyszedł zdjęty oburzeniem. Birch zrozpaczony padł na posłanie Betty, a sierżant tymczasem dawał ostatnie polecenia strażom, przykazując im strzec więźnia jak oka w głowie.
— Życie twoje w tem, żeby nie uciekł. Niech nikt tu nie wejdzie ani nie wyjdzie stąd do rana.
— Kiedy bo — rzekł kawalerzysta — mam rozkaz, żebym nie bronił praczce wchodzić i wychodzić, kiedy jej się będzie podobało.
— No to jej nie broń, ale pilnuj, aby ten szczwany lis nie zaplątał się w jej spódnicę — rzekł sierżant i poszedł dalej, wydając te same zlecenia innym strażom.
Czas jakiś po wyjściu sierżanta głęboka cisza panowała w izdebce więźnia. Wreszcie stojący pode drzwiami dragon usłyszał jego regularny oddech, świadczący, że skazaniec śpi w najlepsze. Żołnierz aż zdumiał nad taką obojętnością dla życia, która nawet na progu śmierci nie przeszkodziła naturze zażywać zwykłego spoczynku. Imię Harveya Bircha było jednak tak znienawidzone w całem wojsku, że w zdumieniu tem nie było ani cienia politowania dla nieszczęsnego więźnia. Jakoż w całym oddziale nie byłby się z pewnością znalazł drugi taki jak sierżant Hollister, który byłby okazał Birchowi tyle współczucia, natomiast każdy byłby tak samo odrzucił jego pieniądze, choć może dla mniej szlachetnych powodów. Co się tyczy szyldwacha, przechadzającego się pod drzwiami komórki, to prócz pogardy była w nim jeszcze jakaś mściwa niechęć względem człowieka, zażywającego tak smacznie snu, którego on sam był pozbawiony, i okazującego tak jawne lekceważenie najsroższej kary, jaką wojskowy rygor mógł mu wymierzyć za zdradę sprawy Wolności i Ameryki.
Parę razy brała go chętka zakłócić w jakiś sposób ten spoczynek, którego tak kramarzowi zazdrościł, ale dyscyplina, której podlegał, i jakieś tajemne poczucie wstydu przed podobnem brutalstwem nie dozwoliły mu tego.
Wkrótce jednak wyrwało go z zadumy pojawienie się Betty Flanagan, która zataczając się wyszła drzwiami prowadzącemi z kuchni na dwór, rozwścieczona na oficerskich służących, którzy swojemi figlami zbudzili ją ze snu przed ogniem. Strażnik, zobaczywszy ją, chciał się wdać z nią w rozmowę, ale Betty klnąc i mrucząc nie dała mu dojść do słowa, dał jej więc wejść do izdebki, nie uprzedziwszy, że znajdzie w niej drugiego lokatora.
Usłyszał następnie, jak padła ciężko na łóżko, aż pod nią zatrzeszczało, poczem zaległa cisza, którą wkrótce znowu przerwało głośne sapanie Harveya, jak gdyby wejście Betty nic na ciągłość jego snu nie wpłynęło. Zaraz też zmieniono straże. Szyldwach, wciąż mający z kramarzem na pieńku za to jego lekceważenie śmierci, rzekł na odchodnem do swego następcy:
— Będziesz mógł sobie potańczyć przy muzyce, Johnie; szpieg już gwiżdże w najlepsze, a tylko czekać aż mu Betty zawtóruje.
Żartowi temu towarzyszył ogólny śmiech zmieniających się straży, a w tejże chwili Betty ukazała się we drzwiach i zataczając się dążyła na poprzednie leże.
— Stój! — zawołał kawalerzysta, chwytając ją za spódnicę. — A może ty tam masz szpiega w kieszeni.
— Czy to nie słyszysz, jak ten łotr chrapie w moim pokoju, ty łajdaku z pod ciemnej gwiazdy — wybełkotała Betty, trzęsąc się ze złości. — Tak to obchodzicie się z uczciwemi kobietami, gałgany, żeby jej jakiegoś mężczyznę pakować do pokoju.
— E! taki tam mężczyzna, co go rano powieszą. Sama mówisz, że już śpi, jutro czeka go dłuższa drzemka.
— Puszczaj, nicponiu! — zawołała Betty, pozwalając odebrać sobie buteleczkę, którą trzymała w ręku. — Czekaj, pójdę ja do kapitana Jacka i dowiem się, czy to on kazał zamknąć szpiega, co go jutro wieszać mają, w moim pokoju i nawet na mojem wdowiem łóżku, ty złodzieju!
— Cicho, staro czarownico! — rzekł zaśmiawszy się kawalerzysta i pociągnął spory łyk z butelki — cicho, bo zbudzisz jegomościa, a ładnie to przerywać człowiekowi jego sen ostatni.
— Pójdę obudzić kapitana Jacka, ty hultaju, i przyprowadzę go tu, żeby mi się stała sprawiedliwość, on wam dopiero pokaże, co to jest postponować uczciwą wdowę. Będzie wam ciepło, gałgany!
I z temi słowy, na które odpowiedział nowy wybuch śmiechu szyldwacha, Betty zataczając się poszła w stronę kwatery swego ulubieńca, kapitana Jacka Lawtona, Ale ani oficer, ani praczka nie pojawili się więcej tej nocy, i nic już nie przerwało snu kramarzowi, który ku zdumieniu różnych straży chrapał w dalszym ciągu, zdając się nie dbać o oczekiwającą na niego szubienicę.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.