Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział XXXV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Szpieg |
Podtytuł | Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych |
Rozdział | XXXV |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin |
Tłumacz | Hajota |
Tytuł orygin. | The Spy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Trzydzieści trzy lat minęło od opisanych powyżej wypadków i amerykańskie wojska stanęły znów przeciwko armji angielskiej, tylko teatr wojny przeniósł się z nad brzegów Hudsonu na brzegi Niagary.
Ciało Washingtona oddawna już rozsypało się w proch w grobie, ale w miarę jak czas zacierał drobne polityczne zawiści i osobiste uprzedzenia, imię jego coraz większego nabierało blasku, a jego wartość i nieskalaność charakteru stawała się coraz widoczniejszą, nietylko w oczach jego rodaków, ale całego świata. Uznano go już powszechnie za bohatera wieku rozumu i prawdy, i niejedno młode serce pośród tych, którzy stanowili chlubę naszej armji w 1814 r. płonęło wspomnieniem tego wielkiego imienia w Ameryce i biło tajemną żądzą dorównania choć w pewnym stopniu jego sławie. W żadnej piersi szlachetna ta nadzieja nie jaśniała czystszym płomieniem niż w łonie młodego oficera, który 25 lipca tego krwawego roku stał na skalistem płaskowzgórzu, przyglądając się wielkiemu wodospadowi. Postać tego młodzieńca była smukła i wysoka, znamionująca doskonałe ustosunkowanie siły fizycznej i dzielności ducha; czarne, głębokie oczy jaśniały przenikliwym i olśniewającym blaskiem. Chwilami gdy patrzył na fale, burzliwie kłębiące się u stóp jego, w oczach tych jawił się dumny, zuchwały wyraz, zdradzając zapalczywą duszę entuzjasty. Ale dumne to spojrzenie łagodziły miękkie zarysy ust, na których igrał uśmiech figlarny, pełen kobiecego niemal wdzięku. Włosy jego błyszczały w słońcu jak złoto, gdy powiew wodny poruszał zlekka bujne kędziory wieńczące mu czoło, którego białość była aż rażącą przy smagłości opalonych i zdrowiem kwitnących lic.
Obok tego pięknego młodzieńca stał drugi oficer, i obaj, sądząc po głębokiem wrażeniu, jakie malowało się na ich twarzy, po raz pierwszy widocznie spoglądali na to cudo natury zachodniego świata. Obaj milczeli; wreszcie towarzysz oficera, któregośmy opisali, drgnął nagle i wskazując szablą leżącą pod nimi otchłań wodną, zawołał:
— Patrz, Whartonie! jakiś człowiek płynie tuż prawie pod wodospadem w maleńkiej łodzi, istnej łupinie orzecha.
— Ma na plecach tornister; to zapewne żołnierz, — odpowiedział tamten. — Pójdźmy do przystani, Masonie, może się czego od niego dowiemy.
Minęło sporo czasu, nim obaj młodzieńcy doszli do miejsca, gdzie śmiały żeglarz wylądował. Wbrew ich przypuszczeniom okazało się, że był to człowiek w podeszłym wieku i widocznie nic wspólnego z żołnierką nie mający. Mógł mieć około siedmdziesięciu lat; aczkolwiek cała jego postawa, poza srebrną białością rzadkich włosów, ocieniających pomarszczone skronie, nie zdradzała niedołęstwa starości. Chudy był i pochylony, ale jakby z przyzwyczajenia, bo muskuły miał jeszcze silne, sprężyste. Odziany był ubogo, a wielka ilość łat i cer świadczyła o oszczędności właściciela. Na plecach miał niewielki toboł, który zdaleka stał się przyczyną pomyłki o jego zawodzie. Obaj młodzieńcy powitali go, wyrażając zdziwienie, iż człowiek tak sędziwy odważył się na tak niebezpieczną przeprawę; poczem nieznajomy, drżącym już nieco ze starości głosem zapytał o nowiny z pola walki.
— Przetrzepaliśmy skórę czerwonym kurtkom, na równinach Chippewa — rzekł ten, którego towarzysz nazwał Masonem — a potem graliśmy w ciuciu-babkę z okrętami; ale teraz wracamy na dawne pozycje i bardzo nam to nie w smak.
— Może masz pan syna w wojsku — przemówił drugi, widocznie łagodniejszego usposobienia — jeżeli tak, powiedz mi jego nazwisko i pułk, w którym służy, a zabiorę cię do niego.
Starzec wstrząsnął głową i przesunąwszy ręką po srebrnych włosach odpowiedział z cichą rezygnacją.
— Nie, jestem sam na świecie.
— Powinieneś był dodać: o ile go znajdziesz, kapitanie Dunwoodie — zawołał tamten — bo prawie połowa naszej armji jest w drodze, i może w tej chwili znajdować się już pod murami fortu Jerzego.
Starzec przystanął nagle i popatrzył badawczo na obu młodzieńców, co oni zauważywszy, zatrzymali się również.
— Czy ja dobrze słyszałem — wymówił nieznajomy, ręką osłaniając oczy przed blaskiem słońca — jak on pana nazwał? — Nazywam się Wharton-Dunwoodie — odpowiedział młodzieniec z uśmiechem.
Nieznajomy w milczeniu dał mu znak, żeby zdjął kapelusz, a gdy młodzian spełnił to żądanie, jasne jego włosy rozwiały się jak jedwabna przędza odsłaniając w zupełności piękne, szlachetne oblicze.
— Podobny! — wykrzyknął starzec z zapałem — podobny do obojga!... Bóg pobłogosławił im, jak naszej ojczyźnie.
— No, co tak patrzysz, poruczniku Masonie? — zawołał kapitan Dunwoodie ze śmiechem — wydajesz się jakby bardziej zdziwiony, niż kiedy zobaczyłeś wodospad.
— Och! wodospad! To widok dobry do oglądania przy księżycu dla twojej ciotki Sary i tego wesołego starego kawalera pułkownika Singletona; ale ludzie jak ja nie dziwią się niczemu, chyba gdy ujrzą coś w tym rodzaju.
I wzrokiem wskazał na jakby wniebowziętą twarz starca. Ten jednak uspokoił się raptem i jakby przygasł w sobie; a Dunwoodie odrzekł z pewną powagą:
— No, no, Tomie, tylko bez żarcików na temat mojej zacnej ciotki; proszę, jest ona uosobieniem dobroci, a słyszałem, że nie była szczęśliwą w młodości.
— O! rzekł Mason — a ja znowu słyszałem, że pułkownik Singleton oświadcza jej się rok rocznie na świętego Walentego, i że twoja cioteczna babka bardzo popiera jego konkury.
— Babcia Joasia! — rzekł Dunwoodie, śmiejąc się — kochana babcia; ale sądzę, że od śmierci doktora Sitgreaves’a żadne małżeństwo jej nie w głowie. Tak, mówiono coś o tem dawniej; ale skończyło się na niczem i według mnie pogłoskom tym dała pole dawna zażyłość mego ojca z pułkownikiem Singletonem. Wiesz przecież, że służyli razem w kawalerji, jak zresztą i twój ojciec.
— Wiem to wszystko, oczywiście, ale nie wmówisz we mnie, że ten stary dziwak bywa tak często u generała Dunwoodie’go tylko dlatego, by z twoim ojcem gawędzić o dawnych czasach. Za ostatnią moją bytnością u was, stara gospodyni waszej matki powiedziała mi w tajemnicy, że pułkownik Singleton nie jest partją do pogardzenia, jak się wyraziła, i że sprzedaż plantacji w Georgji przyniosła mu Bóg wie ile pieniędzy.
— Zapewne — odpowiedział kapitan. — Katy Haynes to doskonały rachmistrz.
Przystanęli podczas tej rozmowy, nie wiedząc, czy pożegnać swego przygodnego towarzysza, czy iść z nim dalej.
Starzec słuchał każdego słowa z natężoną uwagą, a przy wzmiance o Katy Haynes coś nakształt uśmiechu przemknęło po jego zwiędłych ustach. Wstrząsnął głową i przesunął ręką po czole jakby myślał o dawnych czasach.
Mason nie uważał na to i mówił dalej:
— Dla mnie to wcielenie sobkostwa.
— Jej sobkostwo nikomu szkody nie wyrządza — odparł Dunwoodie. — Największą jej wadą, to wstręt do murzynów. Powiada, że znała tylko jednego, którego lubiła.
— A któż to był taki?
— Nazywał się Cezar, był domownikiem mego dziadka Whartona. Nie pamiętasz go zapewne, umarł tego samego roku, co jego pan, kiedy byliśmy jeszcze dziećmi. Kąty modli się zawsze za niego w rocznicę jego śmierci i doprawdy zasługiwał on na to. Słyszałem, że dopomógł memu angielskiemu wujowi, jak nazywamy generała Whartona, w jakiejś ciężkiej chwili podczas dawnej wojny, Moja matka mówi zawsze o nim z wielkiem przywiązaniem. Gdy wyszła zamąż zabrała ich oboje, Cezara i Katy, do Wirginji. Moja matka była...
— Aniołem! — przerwał starzec, głosem, który zastanowił obu młodzieńców swą energją i nagłością.
— Znałeś ją pan? — zawołał jej syn, mile zdziwiony.
Odpowiedź starca przerwały nagle ciężkie wybuchy artylerji, po których nastąpiły szybkie salwy ręcznej broni, i w ciągu paru minut powietrze napełniło się wrzawą gorącej walki.
Obaj oficerowie pośpieszyli ku obozowi w towarzystwie nowego znajomego. Podniecenie i niepokój, spowodowane zbliżającą się walką, stanęły na przeszkodzie wznowieniu rozmowy, i wszyscy trzej szli prędko, czyniąc dorywcze przypuszczenia o powodach tej strzelaniny i prawdopodobieństwie walnej utarczki. Kapitan Dunwoodie spoglądał jednak raz po raz przyjaźnie na starca, który szedł ze zdumiewającą na jego lata sprężystością, a tym pełnym zachwytu wykrzyknikiem o uwielbianej przez młodzieńca matce zyskał sobie jego gorące serce. Wkrótce doszli do pułku, do którego należeli obaj oficerowie, a kapitan, uścisnąwszy dłoń nieznajomego, prosił go usilnie, aby nazajutrz rozpytał się o niego i odwiedził go w jego namiocie, I tak się rozstali.
W amerykańskim obozie wszystko gotowało się do walki. Huk armat i ogień karabinowy, dochodzący z odległości paru mil, rozlegał się wyraźnie i przygłuszał szum wodospadu. Wkrótce wojska ruszyły, śpiesząc na pomoc już walczącym oddziałom. Noc już zapadła, nim rezerwy te doszły do stóp Lundy Lane’u, drogi idącej od rzeki tuż koło dość wyniosłego wzgórza w niewielkiej odległości od gościńca Niagary. Szczyt tego wzgórza wieńczyły armaty angielskie, a na równinie u jego podnóża stały resztki rycerskiej brygady Scotta, podtrzymującej od dłuższego czasu nierówną walkę z niepospolitem męstwem. Wnet sformowała się nowa linja i jedna kolumna amerykańska ruszyła do ataku na wzgórze równolegle do drogi. Kolumna ta uderzyła na Anglików z boku i wykłuwszy bagnetami artylerzystów, zdobyła armaty. Natychmiast przyłączyły się do niej inne oddziały, i nieprzyjaciel musiał ustąpić ze wzgórza. Ale znaczne posiłki pośpieszyły Anglikom z pomocą, a były to zbyt dzielne wojska, by się łatwo pogodzić z porażką. Nastąpiły tedy kilkakrotne i krwawe ataki w celu odzyskania armat, wszystkie jednak zwycięsko odparto. Podczas ostatniej z tych utarczek młodzieńczy kapitan Dunwoodie zapędził się dość daleko wraz ze swymi ludźmi, by rozproszyć nacierający śmiało oddział nieprzyjacielski. Powiodło mu się to; ale wracając na linję, zauważył brak swego porucznika na stanowisku, jakie powinien był zajmować. Wnet potem dano rozkazy, ściągając wojska zpowrotem do obozu, Anglików nigdzie nie było widać, zaczęto więc zbierać rannych. Wharton-Dunwoodie, powodowany przywiązaniem do przyjaciela, chwycił pochodnię i z dwoma ludźmi udał się sam na poszukiwania jego ciała, tam gdzie przypuszczalnie paść musiał. Jakoż znalazł go siedzącego spokojnie na zboczu wzgórza, ale nie mogącego się ruszyć z powodu złamanej nogi. Dunwoodie poskoczył ku niemu wołając:
— Ach! drogi Tomie! — wiedziałem, że cię znajdę najbliżej nieprzyjaciela.
— Zwolna, zwolna, bierzcie mnie ostrożnie — odparł porucznik — nie, jest tu jakiś dzielny człowiek, który był ich jeszcze bliżej; ale kto to taki, nie wiem. Wypadł z naszego dymu tuż koło mego plutonu, by pojmać jakiegoś jeńca, czy coś w tym rodzaju; ale biedak już nie wrócił. Leży tam na wzgórzu. Odzywałem się do niego kilka razy, ale myślę, że już nikomu nie odpowie.
Dunwoodie poszedł na wskazane miejsce i ku wielkiemu zdziwieniu ujrzał sędziwego przybysza.
— To ten starzec, który znał moją matkę — zawołał. — Dla jej miłości sprawię mu pogrzeb uczciwy. Podnieście go i zabierzcie. Kości jego spoczną na ojczystej ziemi.
Ludzie zbliżyli się, by spełnić rozkaz. Nieznajomy leżał nawznak, twarzą zwrócony ku światłu pochodni. Oczy miał zamknięte jak we śnie. Zapadłe usta były lekko rozchylone jakby uśmiechem. Wystrzelony muszkiet leżał w pobliżu. Ręce miał przyciśnięte do piersi; a w jednej z nich trzymał jakiś połyskujący niby srebro przedmiot. Dunwoodie pochylił się i rozsunąwszy ręce ujrzał miejsce, którędy kula trafiła do serca. Przeszła ona przez małe blaszane pudełeczko, ukryte na piersiach i starzec konając musiał je widocznie wydobyć z tego schowania. Dunwoodie otworzył je; znalazł w niem jakiś złożony w kilkoro papier i ku najwyższemu zdumieniu przeczytał co następuje:
Był to więc szpieg „Neutralnego Gruntu“ i umarł, jak żył, w poświęceniu swojej ojczyźnie i męczennikiem jej swobód.