Szwedzi w Warszawie/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szwedzi w Warszawie |
Wydawca | Konstanty Trepte |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Drukarnia St. Niemiry Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dość długo pan Rafałowicz się nie pokazywał, słychać tylko było jak otwierał i zamykał jakieś szuflady i szukał między papierami, które szeleściały mocno. Obu czuwających chłopców otaczała wielka cisza, przerywana jeno chrapaniem Maćka i pani Hipolitowej. Na wieży ratuszowej zegar wydzwonił godzinę jedenastą w nocy i spiżowy głos jego wśród sennego miasta rozchodził się daleko i donośnie. Kacperek i Kazik zaciekawieni byli mocno, co to takiego ma im pokazać pan Rafałowicz i z niecierpliwością oczekiwali jego powrotu z alkierza.
Nakoniec zjawił się on, dzierżąc w jednym ręku duży arkusz papieru, zwinięty w trąbkę, a w drugiej kartkę jakąś złożoną we czworo. Usiadł na krześle, oddychając głośno, bo się widocznie staruszek zmęczył i kładąc na stole ów papier zwinięty w trąbkę, rzekł:
— Obaczcież to najprzód.
Tedy Kacperek rozwinął ową trąbkę, nie papieru, jak się przekonał, ale pożółkłego mocno pargaminu, i ujrzał na nim narysowany piórem i czarnym atramentem jakiś plan czy konspekt miasta.
— To jakiś plan — rzekł.
— Dobrze, ale przypatrz się jeno, czego to jest plan — odezwał się z uśmiechem pan Rafałowicz.
Gdy się Kacperek i Kazik poczęli lepiej przypatrywać, a nawet odczytywać tu i owdzie pomieszczone drobniutkiemi literami napisy, przekonali się, że jest to plan ich rodzinnego miasta Warszawy. Wszystkie ulice, mury otaczające miasto, bramy, kościoły i zamek, były bardzo misternie oznaczone, ale co ich uderzyło i dało dużo do myślenia, to że przez cały plan, począwszy od bramy Nowomiejskiej, szła czerwona, zygzakowata linia, kończąca się na dziedzińcu zamkowym.
— To jest plan Warszawy! — zawołał Kazik.
— Tak — ozwał się Kacper — to jest plan Warszawy i jeżeli mam rzec prawdę, o wiele lepszy i wyraźniejszy od tego, jaki znajduje się w ratuszu. Wszystko tu doskonale pojmuję na tym planie, ale zgoła nie mogę pojąć, coby znaczyła owa czerwona linia, przecinająca miasto od bram Nowomiejskich aż do Zamku.
— Zaraz to pojmiesz — ozwie się z uśmiechem pan Rafałowicz — jeno przeczytaj kartkę, przylepioną do planu.
Jakoż do jednego z boków planu, przylepiona była pomięta i połamana kartka pożółkłego papieru, na którą, sądząc że to zagięcie pargaminu, zrazu nie zwrócili obaj żadnej uwagi. Teraz atoli Kacperek skwapliwie i ostrożnie kartkę ową odwinął, wyprostował i zobaczył na niej staroświeckiem pismem skreślone wyrazy następujące, które głośno odsylabizował:
„EirotsI ElleD IllevaihcaM SupO EdiV.“
Przeczytał, spojrzał na Kazika, potem na pana Rafałowicza i rzekł:
— Nic nie rozumiem. Po jakiemuś to pisane?
— Po łacinie — odrzekł z uśmiechem pan Rafałowiez.
— Po łacinie? — powtórzył Kacperek — juścić wierzyć temu muszę, skoro jegomość tak powiada, ale osobliwsza to jakaś łacina. Jać przecie znam ten język, bo i akta w ratuszu nieraz w nim piszę, alem jeszcze jak żyję nie spotkał się z takiemi wyrazami, jakie tu popisano.
— Powiadam ci, że to po łacinie — odparł ciągle z uśmiechem na ustach pan Rafałowicz — i zaraz cię o tem przekonam, jeno wprzód obacz, co tam jest dalej na owym karteluszu.
Kacperek i Kazik spojrzeli i znowu zdziwieni byli nadzwyczajnie, ujrzawszy pod owym dziwacznym napisem szereg cyfr to rzymskich, to arabskich, tak naprzykład wyglądających:
XXIV. 75. 61. 3. 10. XL. 1. 8. 122. C. 57. CXV. 44. 8. 65 i t. p.
— To są same liczby — zawołał Kacperek — nic tego nie pojmuję, to jakaś tajemnica.
— Oczywiście, że tajemnica — ozwie się na to poważnie pan Rafałowicz — tajemnica niezmiernego znaczenia, którą chcę przed wami odkryć, ale wprzódy musicie mi tu przysiądz, że nikomu o niej nie powiecie. Znam ja was obu jako dobrych i zacnych chłopców, ale jesteście młodzieniaszki i zwyczajnie, jak u młodych, macie pstro w głowie. A już, jak przysięgniecie, to choćby was język świerzbiał, trzymać go będziecie za zębami. Kacperku, podaj mi krucyfiks, co tam stoi na kantorku.
Gdy Kacperek zadość uczynił temu rozkazowi, pan Rafałowicz zdjął aksamitną czapeczkę z głowy, przeżegnał się, krucyfiks pocałował pobożnie i rzekł surowo:
— Uklęknijcie i połóżcie po dwa palce na tym oto wizerunku Ukrzyżowanego Pana naszego Jezusa Chrystusa.
Mówił to głosem poważnym, uroczystym, który wśród ciszy tej nocy dziwne sprawiał na obu chłopcach wrażenie. Uklękli pokornie i położyli po dwa palce na krucyfiksie.
— A teraz — ciągnął dalej pan Rafałowicz — powtarzajcie za mną słowa przysięgi.
I przeżegnawszy się jeszcze raz, mówił:
— Przysięgamy Panu Bogu Wszechmogącemu, w Trójcy Świętej Jedynemu, że tego, o czem się tu z tych papierów dowiemy, nikomu nie wyjawimy, choćby nas brano na męki, chyba że tego wymagać będzie bezpieczeństwo Rzeczypospolitej i miasta, tak nam Boże dopomóż i Ty, Przenajświętsza Matko Jego. Amen.
Postawił krucyfiks obok siebie na stole i rzekł surowo:
— Powstańcie! przysięgliście a wiecie, jak Pan Bóg surowo karze krzywoprzysiężców. Teraz zbliżcie się tu do mnie i słuchajcie pilnie.
Obaj chłopcy ogromnie zaciekawieni, przysunęli swe zydle do krzesła pana Rafałowicza, a on półgłosem opowiadał co następuje:
— Lat temu będzie akuratnie na św. Michał, dwadzieścia, gdy w mieście naszem zmarł Włoch pewien, nazwiskiem Silvio Ascoli, architekt, człek uczony i mistrz nad mistrze. Przybył on tu, jeszcze za nieboszczyka króla Zygmunta III-go, jako to wtedy do przebudowy Zamku różnych mistrzów włoskich król jegomość sprowadzał. Włochowi dobrze się u nas wiodło, budował z innymi Zamek, wymurował też wiele kamienic w mieście naszem bogatym mieszczanom, jako to panu Walterowi w Rynku, rajcy miejskiemu, pani Katerlinej, panu Dzianotowi, ławnikowi i innym, których tu wymienić trudno. Były wtedy, mociumpanie, inne czasy, mieszczanie się mieli dobrze, pieniędzy było dostatek, król zamieszkał w Warszawie i sam będąc wielkim miłośnikiem budownictwa, zachęcał i wspierał nawet groszem z własnej szkatuły wielu, by się jeno budowali. Miasto całe inną postawę przybrało i było piękne, a wszystko było murowane. Dawne to czasy i wy tego nie pamiętacie, ale ja pamiętam, bom już stary, bardzo stary.
Tu pan Rafałowicz westchnął, poprawił się na krześle i tak dalej mówił:
— Otóż tedy, Włoch ten, Silvio Ascoli, zebrał sobie trochę grosza, ile że był oszczędny i pracowity, a człek uczciwy z kościami, i wybudował sobie kamieniczkę niewielką, ale bardzo piękną, tuż przy bramach Nowomiejskieh, ale już extra muros, na gruntach wójtowskich, by mieć gdzie spocząć, jak sam gadał, na stare lata. Znałem go dobrze, ile że był uczony i w księgach się kochał wielce. Miał piękną bibliotekę i nieraz całemi dniami i nocami przesiadywał nad owemi księgami swojemi. Pod starość z nikim nie żył, unikał ludzi, samotnik się zrobił wielki, jeno mnie jednemu dochował statecznej przyjaźni. Wdowcem był, bo żona jego, a moja siostra przyrodnia, imci-panna Zuzanna Rafałowiczówna, Panie świeć nad jej duszą, dawno mu umarła, nie ostawiwszy żadnego potomstwa. Stąd to nasza znajomość i przyjaźń, bo ja też zawsze lubiłem się parać księgami i przeto przylgnęliśmy do siebie z Ascolim. To, bywało, gada on mi nieraz: słuchajno Pietrze, nie mam ja nikogo na świecie, więc zrobiłem tobie zapis mojej kamieniczki i ksiąg moich, a jak umrę, przechowaj je i dobrze rozpatrz, a znajdziesz tam jedną wielką tajemnicę, która ci się przydać może.
Znów pan Rafałowicz westchnął żałośliwie, przeciągnął się i prawił dalej:
— Prawdę rzekłszy, do onej tajemnicy jakiejś, niewielką przywiązywałem wiarę, boć Ascoli, choć był człek poczciwy, ale dziwak jakich mało. Ale gdy już umierał, to kazał mi się nachylić nad sobą i szepnął mi: „obacz w mojej bibliotece dzieło wielkiego Machiavella „Il principe“, tam jest tajemnica. Myślałem, że umierający majaczy i zapomniałam o tem. Skorom go już jednak uczciwie pochował i tablicę mu marmurową wmurowałem w ścianę kościoła św. Jana, objąłem w posiadanie jego kamieniczkę i bibliotekę i wszystko, co po nim pozostało. Owóż tedy, mociumpanie, w jakiś czas potem, przeglądając one księgi, przypomniałem sobie, co mi przed samym zgonem As-coli powiedział. Wyszukałem tedy dzieło owego Machiavella, który był znakomitym autorem włoskim i napisał sławną po wsze czasy księgę p. t. „Il principe“, co niby znaczy po naszem król, monarcha. O czem tam mówi Machiavelli, to do rzeczy nie należy i wy za młodzi na to jesteście. Dość, żem ową księgę w bibliotece Ascolego wynalazł i w niej, we środku natrafiłem na wsunięty między karty ten oto plan Warszawy, który tu przed wami leży, z tym karteluszem do niego przyczepionym.
To powiedziawszy, pan Rafałowicz przysunął się z krzesłem do stołu i kładąc rękę na planie, mówił:
— Zrazu mociumpanie, nie zrozumiałem o co idzie i rzeknę do siebie: „ma to być owa wielka tajemnica, o której mi na łożu śmiertelnem mówił Ascoli? cóż tu jest za sekret? prospekt miasta i nic więcej.“ Ale tak jak was dzisiaj, tak i mnie wtedy uderzyła w oczy owa czerwona linia, co idzie akurat z kamieniczki Ascolego przez całe miasto aż do Zamku. Coby ona znaczyła, odgadnąć nie mogłem, jak nie mogłem w żaden sposób zrozumieć, co jest napisane na przylepionym tutaj karteluszu. Ale od czegóż Pan Bóg dał człowiekowi rozum? Powiedziałem sobie, że pewnikiem cała tajemnica leży w tych dziwacznych wyrazach, wypisanych na karteluszu. Ale do jakiego języka one należą, tego odgadnąć nie mogłem. Zastanawiając się jednak, przypomniałem sobie, że nieboszczyk Ascoli umiał jeno po włosku i łacinie, zatem nie mógł w innym, jak tylko w jednym z tych dwóch języków napisać tych wyrazów. Ale nie było to ani po włosku, ani po łacinie. Łamałem sobie, głowę długo, aż wreszcie doszedłem sensu. Kacperku, weźno i przeczytaj te wyrazy odwrotnie od prawej ręki do lewej.
Tedy Kacperek począł czytać:
— Vide opus Machiavelli delle istorie.
— A widzisz! cóż to znaczy?
— Obacz dzieło Machiavellego „delle istorie.“
— „Delie istorie“ to jest księga tego uczonego włoskiego i, znaczy: „o historyi.“ Jest to dysertacya, jak należy pisać historyą.
To rzekłszy, pan Rafałowicz uśmiechnął się dobrotliwie i mówił dalej:
W chwili gdy to wyrzekł pan Rafałowicz, Maciek dotąd śpiący, nagle zbyt mocno się przechylił i runął jak długi z wielkim trzaskiem z ławy na ziemię. Wszyscy pozrywali się przestraszeni, a Maciek otworzył też oczy i zajęczał:
— O laboga! laboga!
Tedy pan Rafałowicz przerwał swe opowiadanie i rzekł:
— Cóż z tym śpiochem zrobimy? możnali przy nim gadać? Wyprowadźcie go do kuchni i ułóżcie na ziemi, niech śpi i niech nam nie przeszkadza.
Więc Kazik, gniewny najprzód dla tego, że zajęty mocno relacyą pana Rafałowicza, przestraszył się nagłym hukiem spadającego z ławy Maćka, a potem, że ta przygoda przerwała w najciekawszem miejscu opowiadanie pana Rafałowicza, skoczył do Maćka i kopnąwszy go porządnie nogą, krzyknął:
— Wstawaj, capie jakiś!
— Nie kop! — mruknął Maciek, nie podnosząc się.
— Wstawaj, mówię ci, bo dalibóg nie zdzierżę!
I to rzekłszy, nachylił się, porwał Maćka za szczecinowatą czuprynę i podniósł:
— Nie targaj! — mruknął Maciek, ale wyprostował się, ziewnął, przeciągnął, spojrzał zdziwionym wzrokiem dokoła i jęknął:
— O laboga! laboga!
Ale nie miał czasu wpatrywać się, bo Kazik z Kacperkiem, który także skoczył, wzięli go za bary i wypchnęli za drzwi do kuchni.
— Tu capie jakiś — rzekł Kazik — możesz spać i nie przeszkadzaj nam, bo cię wyrzucimy na ulicę, a tam Szwedzi sprawią ci gorącą łaźnię.
To rzekłszy, zamknął drzwi i wrócił do izby pana Rafałowicza.