Szwedzi w Warszawie/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szwedzi w Warszawie |
Wydawca | Konstanty Trepte |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Drukarnia St. Niemiry Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Skoro się już uspokojono z Maćkiem, którego chrapanie dało się słyszeć niebawem z kuchni w takt z panią Hipolitową, i skoro wszyscy zasiedli koło stołu, pan Rafałowicz tak dalej mówił:
— Owóż tedy, mociumpanie, na czem to ja stanąłem?
— Na tem, jak to jegomość zastanawiałeś się nad temi liczbami.
— Aa!.. otóż nie mogłem ich nijak zrozumieć. Ale przecie było się kiedyś sekretarzem Jego Kr. Mości, Króla Zygmunta, dobry to był pan, choć z przeproszeniem mruk wielki, Panie świeć nad jego duszą, i przypomniałem sobie, jako do kancelaryi królewskiej przychodziły z zagranicy, zwłaszcza od cesarza niemieckiego, różne listy, a zawżdy pisane pismem sekretnem, które tam w kancelaryi nazywano kluczem. Różne tedy bywają klucze i inwencya ludzka nadzwyczajnych rzeczy w tem dokonała, osobliwie u Niemców. Mądry to naród, choć nam nie miły, ale zawżdy przyznać należy, że mądry.
Przysunął do siebie plan i ów kartelusz, poprawił się na krześle i mówił:
— Jakom rzekł, różne bywają klucze. Jedne wywracają wyrazy na wspak, jak to uczynił Ascoli w tem oto piśmie, ale to jest żaden klucz, bo lada kto, byle miał trochę zastanowienia, zaraz rzecz odgadnie. Inne, że zamiast liter, stawiają cyfry, rozmaicie ułożone, ale i to nie jest zbyt trudno do odgadnięcia, przy jakim takim namyśle. Wszakże jest jeden klucz, którego zawżdy używał sam Król Jegomość, ile razy własnoręczne pismo słał do Cesarza Niemieckiego. W kancelaryi nazywano ten klucz książkowym, i to jest taki wynalazek, że choćbyś całe życie myślał nad nim, nic nie wymyślisz, jeśli nie wiesz samego sekretu.
— A to osobliwsze! — ozwie się Kacperek.
— Pewno, że osobliwsze, ale na świecie, mój chłopcze, bywają takie osobliwości, że ci się o nich nawet nie śniło.
— Cóż tedy ów klucz? jakiż to jest sekret? — zapytał Kazik, którego ta rozmowa nadzwyczajnie interesowała i nie rad był, gdy ją czem przerywano.
— Zaraz ci to powiem. Ale też chrapie ten wasz kompanion, niech go kaczki zdepczą!
— To jest chłop głupi ale poczciwy — ozwie się na to Kacperek.
— Mój chłopcze — rzecze pan Rafałowicz — już ja wolę mieć do czynienia ze złymi, byle byli mądrzy, jak z uczciwymi głupcami.
— Ale cóż ów klucz? — wtrącił Kazik z niecierpliwością, bo paliła go gorączka dowiedzenia się o owych tajemnicach.
— Zaraz, w gorącej wodzie jesteś kąpany — odpowie pan Rafałowicz — wszystkiego się dowiemy, byle powoli. Mamy czas, nie nas nie nagli, a w taką nocną godzinę, gdy wszyscy śpią, najlepiej jest mówić o tajemnicach.
Przysunął sobie resztę zimnej polewki, wypił ,ją i tak mówił:
— To jest taki ten klucz. Dajmy na to, że ty Kacperku jedziesz do Krakowa, a ja zostaję w Warszawie i że mamy sobie nawzajem ważnych udzielać wiadomości o Szwedach. Ale Szwedzi nas podejrzywają, mają na oku i mogą przejmować nasze pisma i je odczytywać. Żeby temu zapobiedz, a rzecz samą do skutku doprowadzić, umawiamy się, że ja i ty będziemy mieli jedną książkę, niech będzie np. „Żywot poczciwego człowieka“ pana Mikołaja Reya z Nagłowic, którąś czytał, bom ci jej pożyczał z mojej biblioteki, prawda?
— Prawda, jegomościuniu.
— Owóż tedy, to będzie tak, uważajcie jeno pilnie. Jak ja napiszę cyfrę rzymską, np. XXVII, to znaczy, że ty Kacperku otwórz księgę pana Reya i odszukaj kartę dwudziestą siódmą. Po owej cyfrze rzymskiej, ja napiszę liczbę arabską, np. osiem, to znaczy, że masz szukać na karcie owej ósmego z kolei wyrazu…
— Rozumiem! rozumiem! — zawołał Kacperek uradowany — a! to jest mądrze obmyślone. Niechże ich tych Niemców, czego to oni nie wymyślą!
— Tak, tak — ozwie się na to pan Rafałowicz — że to jest mądrze obmyślone, to ani słowa. Mozolna to, kłopotliwa robota, ale sam Lucyper z przeproszeniem, nie odgadnie co się pod temi cyframi kryje, jeżeli książki nie ma. Pojmujecie to?
— Pojmujemy! pojmujemy! mądre to jest bardzo…
— Owóż tedy, mociumpanie, patrząc ja na te liczby, co je tu nieboszczyk Ascoli na tym karteluszu popisał, zaraz domyśliłem się, że to jest klucz książkowy. Ale jakiej książki? — pewnikiem nie inszej, jeno owego mądrego dzieła Machiavellego „Delle istorie.“ Bo i pocóżby w nagłówku pisał, że mam do niego zajrzeć? nie po co innego, tylko że tam znajdują się wyrazy oznaczone cyframi, a wyrazy te wykryją mi ową wielką tajemnicę. Takiem sobie rozumował i okazało się, żem dobrze rozumował.
Kazik ledwie się nie skręcił na zydlu, tak go ciekawość paliła i podziw, że to ludzie takie mądre rzeczy wymyślili, o których jemu nigdy się nie śniło. A pan Rafałowicz, jak gdyby chciał na próbę wystawić cierpliwość obu chłopców, przerwał, usadowił się lepiej na krześle, milczał jakiś czas, nadsłuchując chrapania Maćka i pani Hipolitowej, gładził wąsy, uśmiechał się, spoglądając z pod oka na chłopców, wreszcie rzekł:
— Wyszukałem tedy ową rozprawę Machiavellego „o historyi,“ a znajdowała się ona w bibliotece po Ascolim i zabrałem się do odczytywania tajemnicy. Mozolna to była robota, wiele godzin nad nią straciłem, a i to mi przeszkadzało, żem języka włoskiego dobrze nie znał. Ale że to u nas, w Warszawie zawżdy Włochów było dużo, bo i między kupcami, i też w kapeli królewskiej, więcem ich się ostrożnie przepytywał, nie mówiąc dla czego, co taki lub inny wyraz znaczy. Po tylu to, mocium panie, zabiegach i kłopotach odczytałem wszystko, co się kryło pod onemi cyframi i to na polski język wyłożone, wypisałem na tej oto karcie.
To powiedziawszy, rozwinął papier, który trzymał w ręku i wręczając go Kacperkowi rzekł:
— Przeczytaj to głośno Kacperku, a dowiecie się o całej Ascolego tajemnicy i gwoli czego kazałem wam tak srogą złożyć przysięgę.
Kacperek głosom drżącym od wzruszenia czytał:
„Gdy słońce w dzień św. Jana Chrzciciela, w samo południe, zajrzy do komnaty, znajdującej się w mej kamienicy za bramą Nowomiejską, na dole po lewej ręce od sieni, i promień jego padnie na obraz mistrza Rafaela, przedstawiający Madonnę della Seglia, wówczas ty, który te wyrazy czytać będziesz, obraz ów zdejm i patrz, którą cegłę oświeca blask słoneczny. Cegłę tę wyjmij: a obaczysz otwór, który gdy rozszerzysz i weń wejdziesz, ujrzysz loch podziemny, który cię przez całe miasto zawiedzie aż na drugi dziedziniec zamkowy, pod wieżę Zygmuntowską. Kierunek tego podziemia oznaczyłem czerwoną farbą na prospekcie Warszawy, który sam narysowałem. O ty! który tę tajemnicę, nikomu nie znaną, wykryjesz, użyj jej na dobro tego miasta, które stało mi się drugą ojczyzną. Dan w Warszawie, w pierwszą niedzielę po świętym Filipie Nereuszu, Anno Domini 1652. Silvio Ascoli, budowniczy królewski, Florentczyk m. p.“
Po odczytaniu przez Kacperka tej zagrobowej spuścizny, w izbie zapanowało milczenie, gdyż każdy z obecnych rozmyślał nad tem, co usłyszał. Zdawało się, jakoby stary Ascoli wstał z grobu i zwiastował im, to co wykrył wśród murów odwiecznych Warszawy. Milczeli więc wszyscy, a cisza wielka śród nich leżała, ucichło nawet, niby pod dotknięciem tajemniczej jakiejś dłoni, chrapanie Maćka i pani Hipolitowej.
Ciszę tę wreszcie przerwał pan Rafałowicz.
— Takim jest ten sekret — rzekł — który mi przekazał po swej śmierci mój szwagier, Ascoli. Że sekret ten jest wielkiej wagi, to o tem, mocium panie, nawet dziecko inaczej sądzić nie może. Dużoby dali Szwedzi, żeby o nim wiedzieli, dużoby też dał Król Jegomość Jan Kazimierz, gdyby z niego przy nadchodzącym szturmie mógł skorzystać.
— A to mu trzeba o tem donieść! — wyrwał się Kazik.
— Hm! — odrzecze na to pan Rafałowicz — dobrzeby to było, ale jak? Najprzód byłby on bez użytku dla naszych, bo jakże wprowadzić żołnierzy do onej kamieniczki, która stoi tuż przy bramami i pod okiem straży szwedzkiej? Secundo, ani ja, a tym mniej wy, nie znamy tych lochów.
— Jać zaraz po śmierci Ascolego, gdy nadszedł św. Jan, wyjąłem owe cegły za obrazem i puściłem się do lochu, który jest obszerny, wysoki, sklepiony, ale nie uszedłem i pięćdziesięciu kroków, gdy mi latarka zgasła i iść dalej nie mogłem. Z wielkim tedy trudem i strachem, bym nie zbłądził, wróciłem i więcej tam nie chodziłem. Stary już jestem i niepotrzebną mi była w one czasy ta wiadomość. Ale teraz co innego jest i... zobaczymy. Tertio, gdyby nawet to wszystko, com rzekł, nie miało znaczenia, to jakże tu dać znać Królowi Jegomości i kto mu da znać?
— A choćby ja, gotów jestem... — zawołał Kazik.
— Ej, młodzik jesteś, i nie wiesz co gadasz! — odrzekł na to pan Rafałowicz — zali wiesz, gdzie król Jegomość teraz się znajduje, a choćbyś się dowiedział, co jest dość łatwem, to czy takiego jak ty smyka dopuszczą tak zaraz do króla? Król to nie jestem ja, ani też Kacperek lub ów Maciek, który tam chrapie jako wół, do którego łacny każdej chwili jest przystęp, ale wielki pan, co nie z każdym gada i czasu na to nie ma. A przytem, jakże ty wydobędziesz się z miasta? Jeżeli my wiemy, że król idzie na Warszawę, to i Szwedzi wiedzą i oto po południu dzisiaj był u mnie ksiądz od Fary, znacie go, mansyonarz Noe, którego wezwanego do chorej jakiejś pani na Kawęczynie, straże nie chciały wypuścić bez kartelusza pana generała Wittenberga. Miasto więc jest zamknięte i nikogo nie wypuszczają ani wpuszczają bez pozwolenia owego generała. Ale dajmy na to, żebyś się niepostrzeżenie wymknął, co dla takiego smyka, jak ty, nie byłoby bardzo trudnem; przypuśćmy dalej, żebyś króla Jegomości znalazł i z nim gadał, żeby ci dał żołnierzy i żebyś ty ich wprowadził niepostrzeżenie od Szwedów do mojej kamieniczki, to pytam ci się, mógłżebyś to uczynić z czystem sumieniem, nie wiedząc jakie są to lochy i czybyś czasem onych żołnierzy nie naraził na śmierć niechybną?
— A to jakim sposobem? — zapytał Kazik.
— A takim, że od śmierci Ascolego upłynęło już dwadzieścia roków, a niewiadomo ile już lat temu, gdy on te lochy zwiedzał. Kto wie, co się tam w nich dzieje! Może się zawaliły. Bóg wie co się tam stać mogło. To pewne, że powietrze w nich tak jest sparte, że ja, zaledwie uszedłszy kilkadziesiąt kroków, o mało się nie udusiłem; a latarka mi zgasła, bo jako wiadomo, ogień nie goreje w złem powietrzu. Nuż byś ich tam podusił tych żołnierzy i wziął sobie na sumienie ich dusze, a na głowę słuszny gniew królewski?
— To prawda — odrzekł Kazik — cóż więc czynić?
— Zaraz to zobaczymy, a najprzód przypatrzmy się owemu prospektowi Ascolego, jak to ta linia czerwona idzie. Oto tu jest moja kamieniczka, wyraźnie ją narysował. Od niej owa linia idzie po pod bramy Nowomiejskie, potem skręca na prawo ku furcie bocznej od Dunaju, biegnie przez tę ulicę na Rynek, tu pod kamienicą pod św. Markiem przemyka się ciągle pod kamienicami, aż do ulicy Grodzkiej, co ją teraz zwą św. Jana. Ale zatrzymajmy się tutaj, bo mociumpanie, chcę rzec, że zły to jest znak, iż owe podziemie biegnie pod kamienicami. Kto wie, czy tam kto już nie natrafił na te lochy i ich nie zamurował!
— To być może! — zauważył Kacperek.
— W kamienicy św. Marka przecież pan Boratyni bił pieniądze i wiem, że to po piwnicach czynił. Mógł więc na owe lochy natrafić. Ale idźmy dalej. Na ulicy Grodzkiej linia czerwona kieruje się pod kościół O.O. Jezuitów, potem pod Farę, a stąd przez Dziekanią do zamku i kończy się pod wieżą Zygmuntowską, jak ją nazwał Ascoli. Długa to jest droga i bardzo niebezpieczna, prawda?
— Jużcić prawda — odrzekli obaj chłopcy.
— Wszelako — ciągnął dalej pan Rafałowicz — nie znaczy to wcale bym teraz, kiedy tego jest potrzeba dla dobra miasta i kraju, jak napisał Ascoli, nie był zatem, by dokumentnie zbadać te lochy. Czy tak, czy owak, zawżdy się to przydać może, a jeżeli są one jeszcze zdrowe i całe, to czasu szturmu mogą wielką pomoc naszym przynieść. Rozumiecie to?
— Rozumiemy, co nie mamy rozumieć.
— Otóż tedy, chłopcy — dziś mamy 21 czerwca — za dwa dni będzie św. Jana, a choć ja wiem, gdzie jest ta cegła, jednakże mogę się omylić. Dawno już tam nie byłem. Więc tedy w samo południe pójdziemy we trzech do mej kamieniczki, do owej izby, której nie wynająłem, bojąc się zdrady, ową cegłę wyjmiemy i w Imię Boże ruszymy do lochów. Zaopatrzcie się w jadło, napoje, łuczywa, hubkę i krzesiwa, wyspowiadajcie się wprzódy, bo kto z Bogiem zaczyna, to Bóg z nim. Dobrze?
— Dobrze!
— A teraz idźcie spać i za dwa dni rankiem stawcie się tu do mnie, jak należy.