Tętniące serce/Część I/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tętniące serce |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Owoc zabroniony |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A. |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Kejsarn av Portugallien |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ciągle różni ludzie przepowiadali Janowi ze Skrołyki, że gdy córeczka jego dorośnie, doczeka się z niej pociechy. Oczywiście nikt nie zdawał sobie sprawy, że teraz już go uszczęśliwia co dnia, co godziny i że jest mu zesłańcem bożym. Raz tylko, przez cały okres dziecięctwa Klary musiał się Jan pogniewać na nią i wstydzić tego, co uczyniła.
Tegoż roku wiecie, kiedy skończyła jedenaście lat? udał się Jan z nią poprzez góry do Löwdali. Był to siedmnasty sierpnia, dzień urodzin porucznika Liljencrona, właściciela Löwdali.
Siedmnasty sierpnia był to dzień wesela i wszyscy wyglądali go z utęsknieniem zarówno w Svartsjö, jak i w Bro przez cały boży rok. Był to dzień uroczysty nietylko dla wielkich państwa, oraz dorosłych, ale także dla młodzieży całej wsi i bliższej okolicy i dzieci. To też płynęły zewsząd gromadki jasno przystrojonych malców spragnionych pogapić się na dostojnych państwa, oraz użyć sobie na śpiewie, muzyce i tańcach.
Młodzież i dzieci pociągała do Löwdali i ta jeszcze okoliczność, że w owym dniu można się było nasycić dowoli różnemi dobremi rzeczami, których pełen był sad. Co prawda, zazwyczaj przestrzegano jak najsurowszych zasad uczciwości, w tym jednak dniu patrzono przez palce i o ile tylko ktoś nie dał się wprost złapać na uczynku, mógł się objeść owoców, których była wielka obfitość, ile dusza zapragnie. Nie łatwa to była jednak sztuka nie dać się złapać.
Gdy Jan przyszedł z Klarcią do sadu, zauważył zaraz, jak jej się rozszerzyły źrenice na widok wspaniałych jabłoni, przeciążonych wprost napoi dojrzałemi jabłkami. On sam nie broniłby jej kilku tych owoców, ale spostrzegł stojących pod drzewami karbowego Söderlinda i kilku innych parobków, pilnujących w tym roku sadu z większą, niż zazwyczaj gorliwością.
Zabrał tedy Klarcię ze sobą do tej części ogrodu, gdzie nie było nic do łasowania, aby uchronić ją od pokusy. Wiedział jednak, że dziewczynka krąży myślami wokoło krzaków agrestowych i jabłoni. Nie patrzyła ani na pięknie postrojonych, dostojnych gości, ani na klomby z kwiatami. Nie budziły w niej zaciekawienia piękne mowy, wygłoszone na cześć porucznika przez proboszcza z Bro i inżyniera Boreusa z Borgu. Nie słuchała nawet ślicznego wiersza, wygłoszonego przed solenizantem przez kościelnego, Svartlinga.
Z wnętrza domu dolatywały dźwięki klarnetu Andersa Öftera, tak skoczne wygrywającego melodje, że nie sposób było nóg utrzymać w spokoju. Klara Gulla szukała tylko pozoru, by móc wrócić do sadu.
Jan trzymał ją przez cały czas za rączkę, nie puszczał pod żadnym warunkiem i głuchy był na wszelkie wybiegi. Wszystko się tedy odbyło dobrze aż do zmierzchu, kiedy sad zatonął w zmroku.
Pozapalano mnóstwa lampek papierowych i nietylko porozwieszano je po drzewa, ale poustawiano na klombach, rabatach kwiatowych i przybrano świetlnemi festonami ściany domu. Było to tak piękne, że Janowi, który nie wiedział w życiu nic podobnego, zaczęło kręcić się w głowie i nie wiedział czy chodzi jeszcze po ziemi.
Mimo to trzymał ciągle małą rączkę w swej dłoni i nie puszczał.
Gdy zapłonęły kolorowe lampjony, zaczęli śpiewać chórem kupiec, mający swój sklep przy kościele, jego brat, oraz Anders Öfter i jego siostrzeniec, a Jan słuchając tego, doznał wrażenia, że powietrzem wstrząsa dreszcz radosny i że go otacza fala nieziemskiej rozkoszy. Z serca znikła mu wszelka troska, odetchnął swobodnie, jakby zrzucił codzienne brzemię życia. Ciepła noc przepojona była tymi dźwiękami, a Jan nie mógł się ich oprzeć czarowi. Doznawali tego samego wszyscy w innym, lepszym świecie.
— Tak... tak... to dzień wyjątkowy... to siedmnasty sierpnia! — szepnął ktoś tuż obok Jana.
— Pewnie tak szczęśliwymi czuli się Adam i Ewa w raju! — powiedział uroczyście jeden z młodych ludzi.
Jan był tego samego zdania, miał jednak tyle przytomności, że nie puszczał rączki Klary Gulli.
Gdy śpiewać skończono, strzeliły w niebo rakiety. Leciały z sykiem, siejąc ogień wysoko po granatowem niebie, a potem rozsypywały się w mnóstwo czerwonych, niebieskich i złotych gwiazd, które spadały powoli ku ziemi. Na widok ten, Jan uczuł takie uniesienie i takie zarazem wzruszenie, że zapomniał całkiem o Klarze Gulli, a gdy przyszedł do siebie, już jej nie było.
— Ano, trudno! — pomyślał — Może uda jej się i tym razem jak zawsze i zdoła zmylić czujność karbowego Söderlinda i innych parobków, tak, że jej nie schwytają...
Nie sposób było szukać po wielkim, ciemnym sadzie za dzieckiem. Najmądrzejsza rzecz, pomyślał, to stać spokojnie i czekać na jej powrót.
I niedługo nawet przyszło mu czekać. Zaledwie druga zwrotka zbliżała się ku końcowi, Jan zobaczył karbowego Söderlinda, jak szedł, niosąc na rękach Klarę Gullę.
Porucznik Liljecrona stał w otoczeniu kilku panów na pierwszym stopniu schodów, wiodących do ogrodu i przysłuchiwał się śpiewaniu. Karbowy zatrzymał się przed nim i postawił winowajczynię na ziemi.
Klara Gulla nie płakała, ani nie uczyniła wysiłku, by uciekać. Napełniła fartuszek półdojrzałemi jabłkami i skupiła teraz tylko na to uwagę, by ich nie pogubić.
— Przyłapałem tę dziewczynę na drzewie! — powiedział Söderlind — Pan porucznik kazał stawić przed siebie złodziei, by się sam z nimi rozmówić.
Porucznik patrzył na dziecko, a potem kąciki ócz zaczęły mu drgać, tak, że sam nie wiedział czy się zacznie śmiać, czy się rozpłacze.
Miał zrazu zamiar powiedzieć parę surowych słów na temat kradzieży, ale patrząc jak dziewczynka wysila się na to tylko, by zachować swój łup i nie utracić ani jednego jabłka, uczuł dla Klary Gulli wielką litość. Biedził się tylko, w jaki postąpić sposób, aby móc jej podarować te owoce, a puścić winy płazem nie wypadało, bo tegoż jeszcze wieczoru chmary urwipołciów wiejskich rozkradłyby mu cały sad.
— Tak? To ty kradłaś jabłka? — zaczął — Chodzisz do szkoły i nie znasz historji o Adamie i Ewie? Powinnabyś wiedzieć przecież jak jest niebezpieczną rzeczą rwać zabronione jabłka!
W tej chwili przystąpił Jan i stanął obok Klary Gulli. Był na nią mocno rozgniewany, bo mu popsuła całą zabawę. Ale nie mógł jej opuścić w tej sytuacji.
— Proszę się nie gniewać na nią, panie poruczniku, — powiedział — bo to ja sam pozwoliłem jej wyleźć na drzewo i narwać sobie jabłek!
Zaledwo wyrzekł te słowa, Klara Gulla rzuciła mu pełne oburzenia, karcące spojrzenie i wykrzyknęła głośno:
— To nieprawda! Ja chciałam mieć jabłka. Ojciec trzymał mnie przez cały czas za rękę i nie puszczał do sadu. Uciekłam mu kiedy ognie poleciały do nieba!
Porucznik uradował się bardzo.
— Brawo! Doskonale, drogie dziecko! Cieszę się, że nie pozwalasz ojcu brać winy na siebie! Wiesz chyba, że Pan Bóg nie tyle za to gniewał się na Adama i Ewę, iż zerwali zabronione jabłko, ile za to, że byli nikczemni i jedno spychało winę na drugie. Możesz sobie iść spokojnie z jabłkami do domu, darowuję ci je za to, żeś miała odwagę wyznać prawdę.
Potem zwrócił się do jednego z synów i powiedział:
— Daj Janowi szklankę ponczu. Wypijemy z nim zdrowie córki, która dała dziś lepszą odpowiedź niż swego czasu matka Ewa. O ileżby lepiej było na świecie dzisiaj, gdyby matką rodzaju ludzkiego była Klara Gulla.