Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Nie znalazłaś spinek do mankiet?... — powtórzył Maurycy — boś źle szukała.
— Patrzałam wszędzie — odpowiedziała Oktawja.
— Czy ich nie było w kubku na kominku?
— Nie.
— Ani na stoliku przy łóżku?
— Także nie. Czyś ich nie zostawił w rękawach koszuli, którą zdjąłeś?
— Bardzo mnie to dziwi. Jestem prawie pewny, że wyjąłem wczoraj wieczorem po powrocie. Popatrz no tam, na mojem biurku.
Oktawja zbliżyła się do biurka, długo szukała w czaszy, naśladowanej niby ze starego srebra, w której znajdowały się najróżnorodniejsze przedmioty, pieczątki, pióra żelazne, scyzoryk, maszynka od obcinania cygar, ustnik bursztynowy do papierosów, guziczki od kamizelki i t. p.
— Ot, jest jeden! — zawołała młoda kobieta, przewróciwszy wszystko, ale tylko jeden...
Maurycy okazał zdziwienie.
— To być nie może — rzekł.
— Sam zobacz... To te same spinki, które ci dałam na imieniny i co ci się wydały takie ładne.
W istocie były ładne.
Każda z tych spinek przedstawiała malutką podkowę końską, której gwoździe naśladowało kilka drobnych turkusików.
Maurycy zmarszczywszy brwi, zapytał sam siebie z cicha
— Co się z tą spinką stało? Miałżebym jej zapomnieć w mankiecie koszuli spalonej dzisiejszej nocy? Czyżbym ją zgubił w grobowcu na cmentarzu albo w powozie?
Naturalnie, na zapytania te nie było odpowiedzi.
— A jednak zdawało mi się z pewnością, że je wyjąłem...
— Źle ci się zdawało i przykro mi, żeś tak źle pilnował spinki, którą ci darowałam.
— E, moja kochana, mnie więcej przykro, niż tobie! Chętnie zapłaciłbym trzy razy tyle, co warta, byleby ją tylko znaleźć. Może się tylko zarzuciła... Szukajmy jeszcze...
Oktawja i Maurycy wrócili do pokoju sypialnego i przeszukali dokładnie wszystko.
Nic nie znaleźli.
Maurycy wydawał się tak zmartwionym, że Oktawja powiedziała do niego:
— Przecież sądzę, że nie martwisz się z tego powodu. Jest to zresztą bardzo małe nieszczęście i łatwo może być wynagrodzone. Jubilerów w Paryżu nie brak. Za jedną zgubioną spinkę można mieć dziesięć innych. Najważniejszą jest rzeczą, czy masz inne na dzisiaj.
— Mam.
— Jakież one są?
— Z perłowej masy.
Oktawja zrobiła pogardliwą minę.
— Z perłowej masy!... — powtórzyła. — Spinki z perłowej masy! I ty myślisz, że ja ci pozwolę wyjść z takiem paskudztwem u rękawów? Nigdy w życiu! Mógłby cię wziąć kto za bankruta, który swoje świecidełka zastawił, aby pójść na śniadanie do mleczarni. Jeszcze czego! Ja chcę, aby mój pan miał szyk milionera!... Za okna spinki z perłowej masy! Ja ci swoich pożyczę!
— No, a ty?
— Ja, powróciwszy do domu, wezmę inne! Pod futrem nie widać mankietów. Patrzajno, jakie ładne.
— Prześliczne!
— Czy ci się podobają?
— Bardzo... Uważam, że są wykwintne pod względem gustu, bardzo bogate, a zarazem bardzo skromne.
— No, to zamiast je pożyczyć, ja ci je daruję!
— Ależ...
— Nie ma ale. Ty wiesz, żem samowolna i uparta... Weźmiesz, albo się pogniewamy.
— Ha, muszę, bo ci się niepodobna opierać.
Podczas gdy Maurycy kończył spiesznie się ubierać, młoda kobieta mówiła dalej:
— Zabieram tę spinkę bez pary i zachowam ją jako pamiątkę...
Marycy zadrżał.
Był to chłopiec roztropny, przezorny, wyrachowany i myślący o wszystkiem.
Nie chciał on zostawić w ręku swojej kochanki przedmiotu, który go mógł ciężko skompromitować, jeżeli on istotnie zgubił drugą spinkę poprzedniej nocy w grobowcu na cmentarzu Pere-Lachaise lub w doróżce z ulicy Ernestyny.
— Nie... nie, najdroższa — zawołał żywo — to ja powinienem zatrzymać tę spinkę, ponieważ od ciebie pochodzi, jest szczególniej drogą dla mnie pamiątką. Już dosyć mi przykro, żem zgubił drugą, proszę cię, zostaw mi tę...
— Tak ci o nią chodzi?
— Ogromnie.
— Dla tego, że ja ci dałam?
— Nie możesz wątpić.
— To bardzo ładnie. A więc, zostawiam ci ją, albo raczej zostawię, kazawszy przerobić stosownie do mego pomysłu.
— Przerobić stosownie do twego pomysłu? — powtórzył Maurycy — co chcesz przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że mój jubiler odrzuci dolną część i zastąpi ją szeroką obrączką złotą, przez co zamieni się na ładny pierścień do krawatu.
— Ależ — odrzekł Maurycy — teraz pierścieni do krawatów już nie noszą.
— Bajki, mój najdroższy, przeciwnie, znowu wchodzą w modę. Mój jubiler urządzi to z gustem. Pozwól mi tylko się tem zająć.
Maurycy byłby dał wiele, aby mógł nie pozbywać się, choćby na czterdzieści ośm godzin przedmiotu, który, powtarzamy, mógł się stać strasznie kompromitującym: ale odmówić pozostawania tego przedmiotu w rękach Oktawji wydawało mu się szczytom niezręczności, gdyż odmowa z pewnością natchnęłaby młodą kobietę podejrzeniem.
Zgodził się więc bez żadnego oporu na jej żądanie.
Oktawja obwinęła starannie w papier spinkę i schowała ją do portmonetki.
Maurycy skończył się ubierać.
— Odzie twoje rękawiczki kapelusz? — Zapytała Oktawja.
— W pokoju sypialnym.
— Pójdę po nie...
— Ja sam pójdę...
— Pozwól... mnie przyjemnie tobie usłużyć.
I Oktawja weszła do sypialni.
Maurycy skorzystał z jej nieobecności, ażeby prędko otworzyć szufladę swego biurka i zabrać paczkę biletów bankowych.
Paczka ta zniknęła w jednej z kieszeni jego palta.
Zamknąwszy szufladę, wyjął z teki papiery, których treść, jakeśmy słyszeli, odczytywał, i włożył je w duży portfel adwokacki, który już zawierał wiele zapisanych kartek i drukowanych korekt.
Oktawja wróciła.
Niosła rękawiczki i kapelusz.
— Czy masz powóz na dole?... — zapytał Maurycy.
— A to mi pytanie! Przecież, zdaje mi się, nie przypuszczasz, abym przyszła piechotą z ulicy Caumartin na ulicę Navarin w takie zimno i gdy na chodnikach śnieg leży na cal grubo.
— Zawieziesz mnie do redakcji?
— I owszem, ale pamiętaj, że dziś wieczorem jemy obiad z sobą.
— Nie zapomnę.
Młoda kobieta włożyła kapelusz i zarzuciła na ramiona ciężki aksamitowy płaszczyk, podbity sobolami.
— Kto się zajmuje twojem kawalerskiem gospodarstwem pod nieobecność twojej służącej? — zapytała schodząc Oktawja.
— Odźwierna tego domu.
— Zatem ty jej zostawiasz klucz?
— Naturalnie.
Odźwierna czekała na lokatora u drzwi swojej izdebki.
Odebrała klucz z ukłonem i uśmiechem i z widocznym zachwytem popatrzała na Maurycego i Oktawję, wsiadających do małej karetki bronzowej, której koń uderzał nogą po bruku oślizgłym od śniegu.
Opuścimy mordercę i jego kochankę, oddalających się razem. Powróćmy na cmentarz Pere Lachaise i pójdźmy za śladem nieznajomego w futrzanym surducie, który jakeśmy widzieli ukląkł nad grobem, złożył na nim wieniec, a potem widocznie się zajął śledztwem, rozpoczętem z powodu straszliwego dramatu, którego teatrem był grobowiec rodziny Kurawiewów.
Może czytelnicy pamiętają, że komisarz policji wzywając świadków, aby zaczekali w kancelarii nadzorcy cmentarza, rzucił okiem na otaczająca go gromadkę i zapytał, co się stało z owym ciekawym jegomościem, przyzwoicie ubranym, którego zauważył przed kilkoma minutami pośród robotników.
Jeżeli o tem pamiętają, to zapewne nie zapomnieli, że Cabirol, podmajstrzy kamieniarzy, zapytany w tym przedmiocie, odpowiedział:
— Panie komisarzu, on odszedł, ale nic nie widział, przybywszy po odkryciu morderstwa, aby się czego dowiedzieć. Stał sobie z ciekawości tak, aby się pogapić trochę.