Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

W istocie, rzuciwszy okiem do wnętrza grobowca i dojrzawszy twarz zamordowanej, wskutek czego gwałtownie zadrżał, człowiek w futrze oddalił się, idąc tym samym krokiem, jakim przyszedł, z miną obojętną, lecz pochyliwszy głowę na piersi, gdy tymczasem rysy jego wykazywały głęboki niepokój. Zachował powolny krok i minę człowieka, którego nic nie zajmuje, aż do bramy cmentarza; ale jak tylko jej próg przestąpił, chód jego nagle się zmienił i krokiem szybkim, jak krok młodzieńca spieszącego na schadzkę miłosną, pospieszył bulwarem aż do ulicy Oberkampf.
W punkcie, gdzie się ta ulica schodzi z bulwarem, znajduje się stacja dorożek.
Wsiadł do fiakra.
— Dokąd mam jechać? — zapytał stangret.
— Na ulicę Beranger. Zatrzymasz się na rogu blizko bulwaru Temple.
Stangret zaciął konia i po upływie dziesięciu minut zatrzymał się we wskazanem miejscu.
Człowiek ów wysiadł, zapłacił za dorożkę i zapuścił się na ulicę Beranger.
Przybywszy pod nr. 18 wszedł, minął sień, i szybko przebiegł schody skrzydła, położonego w dziedzińcu pomiędzy domem od ulicy Beranger i drugim, którego front wychodził na ulice Temple.
Przybywszy na trzecie piętro, wyjął z kieszeni klucz i otworzył jedne z dwóch drzwi, znajdujących się w sieni a prowadzących do oddzielnych mieszkań.
Wszedł do ciemnego przedpokoju, komunikującego się z pokojem stołowym, który minął, przechodząc do sypialni, w której znajdowało się łóżko, szafa z lustrzanemi drzwiami, toaleta i cztery krzesła.
Umeblowanie to nadzwyczaj skromne, lecz nieposzlakowanie czyste, było z drzewa orzechowego.
Firanki okna, wychodzącego na dziedziniec, były adamaszkowe, wełniane, czerwone.
Takież same firanki osłaniały łóżko.
Obicie pokoju naśladujące dąb politurowany, tworzyło na ścianach kwadraty, jak to często widzieć można w stołowych pokojach u mieszczan, co czyniło szczególne wrażenie i kazało przypuszczać, że właściciel, kierowany godną pochwały oszczędnością, godną pochwały ze względu na własny interes, do wyklejenia tego pokoju, użył resztek papieru, kupionego za zniżoną cenę.
Człowiek we futrze zamknął drzwi, przystąpił do łóżka, wyciągnął je naprzód, wszedł na nie, wślizgnął się za firanki, które podniósł i nachylony aż do ziemi, posuwał ręką po posadzce.
Znalazłszy to, czego omackiem szukał, oparł nogę o tę tafię posadzki i silnie nią nacisnął.
Wtedy nastąpiła rzecz szczególna.
Część posadzki, wynosząca około dwóch stóp kwadratowych, właśnie ta sama część, na której stał człowiek we futrze, powoli się spuściła i nieznajomy spuścił się z nią.
Klapa ta zatrzymała się, gdy już tylko sama głowa owego człowieka wystawała z otworu w posadzce.
Ten wyciągnął rękę: łóżko przyciągnięte na zwykłe miejsce, zupełnie zasłoniło odkryty otwór.
Poczem tafla posadzki znowu zaczęła się dalej spuszczać i zatrzymała po kilku sekundach, bez hałasu i wstrząśnienia.
Nieznajomego ogarniała głęboka ciemność.
Prawą ręką poszukał czegoś na murze, do którego był twarzą obrócony i wkrótce natrafił na gałkę metalową, którą silnie nacisnął.
Dał się słyszeć trzask.
Ściana, obracając się na niewidzialnych zawiasach, otworzyła się niby drzwi od szafy i jasność rozpędziła cienie.
Wtedy ów człowiek wyszedł z tego rodzaju komina, w którym się znajdował.
Tafla, na której się spuszczał, podniosła się w górę ruchem powolnym i jednostajnym i hermetycznie zamknęła otwór zasłonięty już na wyższem piętrze przez łóżko.
Wtedy nieznajomy odepchnął dwie ścianki drewnianego obramowania, które się przed nim otworzyły.
Suchy trzask dał się słyszeć znowu i gdy się te dwie ścianki ze sobą zeszły, najbystrzejsze oko nie mogłoby dojrzeć szpary w tajemnych drzwiach pod obramowaniem, zdobiącem ściany pokoju średniej większości.
Nieznajomy znajdował się o piętno niżej od swego mieszkania, w domu którego front wychodził na bulwar Temple.
Nic dziwnego nad ten pokój, którego próg przestąpił.
Możnaby powiedzieć, że to magazyn kostiumera teatru.
Ubiory wszelkiego rodzaju, od bluzy robotnika do haftowanego fraka senatorskiego i sutanny duchownego, od brudnych łachmanów żebraka do świeżutkiego munduru oficerskiego, od wykwintnej liberii służącego z zamożnego domu, do stroju gentlemana bywającego w świecie i kostiumu eleganta, jeżdżącego konno po lasku Bulońskim, wszystko to wisiało jedno, obok drugiego na wieszadłach przy ścianie.
W jednej szafie znajdowało się na półkach mnóstwo peruk, prawdziwych dzieł sztuki, do złudzenia naśladujących naturę.
W drugiej rozmaite nakrycia głowy, kaszkiety, cylindry i kapelusze miękkie pilśniowe, kepi żołnierskie i oficerskie itd. itd.
Nieznajomy w mgnieniu oka zrzucił swoje ubranie.
Z niemniejszą szybkością ubrał się w suknie księże, w perukę szpakowatą z tonsurą i kapelusz z szerokiemi skrzydłami.
Tak przebrany i niepodobny do poznania wyszedł z mieszkania i zszedł z dwóch piętr, dzielących go od sieni, prowadzącej z jednej strony na bulwar Temple, a z drugiej na dziedziniec, na którym znajdowało się wyjście na ulicę Beranger.
Dom miał oddźwiernego tylko z tej strony.
Nieznajomy wyszedł przez bulwar i doszedł do stacji dorożek na placu Chateau d‘Eau, dzisiaj placu Rzeczypospolitej.
Wziął dorożkę i kazał się zawieźć do miejsca, w którem ulica Grammont wychodzi na bulwar włoski.
Tam wysiadł z powozu i udał się pieszo ulicą aż do hotelu „Niderlandzkiego“.
— Proszę mi wskazać numer siedmnasty... — rzekł do jednego ze służących.
Służący dał odpowiedź, wskazując skrzydło zabudowania.
— Tutaj proszę pana... Schody B... na drugiem piętrze.
Fałszywy ksiądz udał się ku wskazanym schodom, wszedł na nie i stanął na drugiem piętrze, przed drzwiami, na których widniał nr. 17.
Wewnątrz dały się słyszeć kroki.
Drzwi otwarły się do połowy.
W uchylonych drzwiach ukazał się człowiek, mogący mieć lat pięćdziesiąt, lub pięćdziesiąt pięć, chociaż wyglądał daleko starzej.
Człowiek ten miał włosy kręcone, jak śnieg białe.
Nosił całą brodę, tak samo białą jak włosy obciętą w wachlarz.
Ujrzawszy księdza, cofnął się o krok w tył, twarz jego wyrażała zdziwienie, a nawet niepokój.
— Czy się pan nie myli? — rzekł.
Ksiądz kłaniając się, odpowiedział:
— Nie, zdaje mi się, gdyż szukam pana Juliusza Thermis.
Usłyszawszy ten głos, starzec wydał radosny wykrzyk, a twarz jego się zmieniła.
— Verdier! — zawołał, wyciągając obie ręce do nowoprzybyłego.
Ten ostatni szybko przyłożył palec do ust i zamknął drzwi za sobą.
— Niebaczny! — rzekł. — Nazwisko Verdier tak samo nie powinno być wymawiane, jak i nazwisko Piotra Lartignes, twoje!
— To prawda, lecz cóż chcesz? Radość z ujrzenia cię po pięcioletniem rozłączeniu kazała mi zapomnieć o ostrożności. Wcalem się nie spodziewał twoich odwiedzin.
— Więc nie wiesz o niczem? — zapytał Verdier po cichu.
— O niczem — rzekł Piotr Lartigues niespokojnie.
— Czy zaszło coś niezwykłego?
— Można tu mówić bez obawy, aby kto nie usłyszał?
— Można... Ja zajmuję całe mieszkanie.
— Przejdźmy do pokoju sypialnego. Jest on oddzielny, a mury są grube.
Lartigues zaprowadził gościa do wspomnianego pokoju i zamknął drzwi za sobą.
— Tutaj możesz mówić swobodnie — rzekł.
— Ponieważ mnie zapytywałeś, czym nic nie wiedział, zatem nie wszystko idzie, jak należy.
— Prawda. Powód moich odwiedzin jest ważny.
— Wytłómacz się prędko.
— Chodziłeś wczoraj do grobowca Kurawiewów?
— Chodziłem.
— O której?
— O wpół do piątej... krótko przed zamknięciem cmentarza.
— Wchodziłeś do środka.
— Nie.
— Dlaczego?
— Bom nie mógł drzwi otworzyć. Mój klucz nie chciał się obracać. Myślałem, żeś kazał zmienić zamek, stosownie do wydanych rozkazów. Dlatego też czekałem na wyjaśnienie.
— Czy nie spostrzegłeś nic niezwykłego wokoło pomnika grobowego?
— Zupełnie nic. Czas był zimny. Noc zapadała. Cmentarz przedstawiał obszerną samotnię.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.