Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Verdier mówił dalej:
— Czyś nie odebrał w nocy lub dziś zrana odwiedzin wysłańca z Londynu?
— Nikt u mnie nie był — odpowiedział Lartigues.
— Ale czy wiesz, że ty mnie zaczynasz nabawiać przestrachu swoją tajemniczą miną i szczególnemi pytaniami. Cóż się to stało. Mów otwarcie.
— Stało się to — rzekł nowo przybyły zniżonym głosem — stało się to, że ktoś odkrył miejsce, w którem składaliśmy naszą korespondencję, i że wskutek tego ten ktoś jest dzisiaj panem naszej tajemnicy... przynajmniej tej, która się odnosi do sprawy londyńskiej.
— Czyżby to był kto z policji? — szepnął Lartigues ze zmarszczonemi brwiami.
— Nie, uspokój się. Gdyby się policja nami zajmowała, tobym ci poradził, abyś natychmiast zmykał. Ten, co posiada naszą tajemnicę, jest zręcznym i zuchwałym łotrem. Aby pochwycić sto tysięcy franków i papiery, które ci chciałem przesłać, nie cofnął się przed morderstwem.
— Przed morderstwem! — powtórzył starzec przestraszony.
— Tak jest. Bez wahania zabił kobietę, której poruczonem było przynieść noty, jakie złożyłem na cmentarzu.
Lartigues zadrżał na całem ciele.
— Zabił Jenny Stall! — zawołał.
— Zabił ją w grobowcu Kurawiewów. Widziałem jej trupa w chwili, gdy policja wysadzała drzwi bronzowe i komisarz policji wchodził dla sprawdzenia faktu i rozpoczęcia śledztwa.
Mieszkaniec hotelu Niderlandzkiego złożył ręce i wzniósł oczy do sufitu z bolesnym wyrazem.
Verdier mówił dalej:
— Dziś rano zbrodnię odkryli robotnicy kamieniarscy.
— Jakim sposobem?
— Szli aleją, prowadzącą przed grobowcem Kurawiewów. Struga krwi, przeciekającej pod drzwiami, zaczerwieniła śnieg. Pobiegli z doniesieniem do nadzorcy i komisarz spiesznie wezwany, przyszedł.
— Jakimże trałem byłeś tak rano na cmentarzu?
— Wcale nie trafem. Bardzo zdziwiony i niespokojny widząc, że Jenny wczoraj wieczorem nie powróciła, o ósmej poszedłem na cmentarz Pere-Lachaise...
— Czy Jenny miała jakie ważne papiery?
— Tak.
— Jakie?
— Notę, którą ci posyłałem i sto tysięcy franków w biletach bankowych.
— Cóż się stało z notą, złożona, przezemnie wczoraj w cymborjum na ołtarzu?
— Zabrana razem z reszta. Cymborium było otwarte i puste.
— Ależ ten nadzwyczajny wysłannik z Londynu, o którym przed chwilą wspominałeś?
— Zapowiedziałem ci jego przyjazd na godzinę pierwsza zeszłej nocy. Musiał on mieć przy sobie papiery, odnoszące się do spadku po Armandzie Dharville, któryby nam się dostał bez żadnej wątpliwości.
— Spadku? — powtórzył Lartigues.
— Tak jest.
— Znacznego?
— Dwanaście milionów kilkakroć sto tysięcy franków.
— A! do djabła!
— Ładny grosz, prawda kolego?
— Królewski! I tyś nie widział tego wysłannika?
— Nie.
— Może morderca Jenny Stall pochwycił tak samo tę tajemnicę jak i tamtą?
— Czy ty w istocie w to wierzysz?
— To jest, jeżeli nieprawdopodobne, to przynajmniej możliwe.
— Kto może być tym zbrodniarzem?
— Głowę sobie łamię nad odgadnięciem... i nic znaleźć nie mogę.
— Czyżby nas Jenny zdradziła? Przychodziła mi ta myśl do głowy, alem ją prędko odpędził. Podejrzywać Jenny o zdradę tyłoby niedorzecznością. Biedna kobieta, przybywszy przed dwoma tygodniami z Londynu, nie znała nikogo w Paryżu. Zresztą jej śmierć gwałtowna dostatecznie dowodzi, że była ofiarą, a nie wspólniczką.
— Czyż nie mógł ją kto szpiegować i śledzić z Londynu.
— Michał Bremont używa tylko ludzi pewnych. Ale czyś ty sam nie popełnił jakiej nieroztropności?
— Śmiało utrzymuje, że nie. Nie mam stosunków z nikim i przepędzam czas na zapoznaniu się na nowo z miastem, w którem nie byłem od lat dwudziestu pięciu i które jest prawie niepodobnem do poznania. Kierując się swemi wspomnieniamizabłąkuję się jednak w każdej okolicy. Jednem słowem ja za siebie zaręczam. Ale powróćmy do tego, co nas przed chwilą zajmowało. Wysłaniec z Londynu?
— Nie może być podejrzywanym, bo to był nie kto inny, tylko „Pięć cztery“, Gustaw Perrier, inaczej zwany Jonathan Wild.
— Nakoniec rzecz jasna, wyraźna, bezsporna, że nad Jenną Stall był rozciągnięty nadzór.
— Prawda i ja z tego nic zrozumieć nie mogę.
— Koniec, końcem jesteśmy zagrożeni. Lada chwila policja zacznie nas czynnie poszukiwać.
Verdter potrząsnął głową.
— Z tej strony nie ma żadnej obawy, — rzekł, odgadnąć nas niepodobna. Ale zaczną szukać mordercy...
— A jeżeliby... jeśli zostanie złapany, znajdą przy nim papiery skradzione — przerwał Lartigues — zostaniemy skompromitowani.
— Przynajmniej moglibyśmy nimi zostać, ale zdaje mi się, że łatwo uniknąć wszelkiego niebezpieczeństwa.
— Jakim sposobem?
— Mnie nie znajdą. Ty zmienisz mieszkanie i nazwisko. Czy masz paszporty z okienkami?
— Mam, kilku narodowości!... Zrobię się Holendrem.
— I zamiast mieszkać w hotelu — mówił dalej Verdier — co jest niezręcznością, kupisz albo wynajmiesz dom, każesz go umeblować i będziesz mieszkał spokojnie, czekając na rozkazy Michała Bremont, do którego napiszę z zawiadomieniem o tem, co zaszło, aby się mógł mieć na baczności i ułożyć nowy plan, ponieważ ten, co nam przysłał, już więcej na nic się nie zda.
— To wszystko jedno — szepnął Lartigues — znaleźliśmy kogoś przebieglejszego, niż my, cośmy się przez dwadzieścia pięć lat nie potknęli! To rzecz upokarzająca!
— Ba! my sobie to wynagrodzimy.
— Co też zrobią z ciałem Jenny Stall?
— Zaniosą do Morgi.
— Czy mniemasz, że ona może być poznaną?
— Jakim sposobem, kiedy w Paryżu Jenny nikt nie znał. Mnie co innego zajmuje?
— Cóż takiego?
— Gustaw Perrier. Nie przybył tutaj... nie był u mnie, nie znalazłszy cię po przybyciu koleją Północną, gdzieś miał na niego czekać, jak ci o tem pisałem. Co się z nim stało? Czy morderca z cmentarza Pere-Lachaise i jego także dosięgnął?
— Takie przypuszczenie — zawołał Lartigues. — Ależ to szaleństwo!
— Ja myślę o tem, a jednak go zachowuję. Na co się kłopotać, mój drogi? Bez uniesień, bez gniewu i miejmy baczne oko i ucho. Nie możemy nic użytecznego zrobić, dopóki nie poznamy tego, co nas okradł.
— Czy my go tylko kiedy poznamy?
— Poznamy go najniezawodniej.
— Ach! gdybym mógł mieć nadzieję.
— Czy to podobna się uspokoić, usłyszawszy o dwunastu miljonach? Dwanaście milionów do podziału na pięciu. Blisko półtrzecia miliona na każdego! To był nasz ostatni interes. On nas wszystkich wzbogacał i pozwalał spokojnie dokończyć życia w zgodzie z całym światem i bez obawy policji... Myśleć o tem i zachować spokój to niepodobna!
— Człowiek straszliwie silny, mistrz, to ci zapewniam i nie nowicjusz. Policja rozpuści za nim swoje psy gończe. On im zada porządną robotę, bo zręczność jego wydaje mi się zadziwiającą.
— Ach! gdybym go dostał — rzekł głucho Lartigues, którego wzrok zabłysnął pod gęstemi siwiejącemu brwiami — jabym się z nim prędko ułatwił! Udusiłbym go własnemi rękami!
— Uspokój się! — odparł Verdier z uśmiechem — uspokój się.
— Nie takie, jak ci się wydaje. Nota skradziona biednej Jenny była dokładna. Wskazywała chwilę przyjazdu, rysopis przyjezdnego i dawała się domyślać ważności tajemnicy, którą miał powierzoną. Im więcej się zastanawiam, tem więcej zdaje mi się prawdopodobnem, że morderca Jenny czatował na Gustawa i że go zabił.
— Ale, jeszcze raz pytam, ktoby to mógł być tym mordercą?
— Możesz, powinieneś. Inaczej niepodobna.
— I według twego przypuszczenia, jakim sposobem zdradzi się człowiek tak zręczny?
— Zdradzi się pomimo swojej zręczności, gdyż będąc panem tajemnicy, zechce z niej skorzystać, chyba, że się zadowoli stoma tysiącami franków, skradzionych w grobowcu, a resztę papierów spali... W takim razie wprawdzie go niepoznamy, ale nie będziemy się mieli czego obawiać z jego strony i sprawa dwunastu milionów pójdzie swoim torem. Michał Bremont dowiedziawszy się, co zaszło, oceni położenie i wyda polecenia.
W tej chwili w pierwszym pokoju odezwał się dzwonek.
Obadwaj rozmawiający zadrżeli i zamienili szybkie spojrzenie.
— Kto to może dzwonić? — zapytał Verdier.
— Może garson hotelowy — odpowiedział Lartigues.
— Trzebaby się przekonać.
— Pójdę zobaczyć.
Powtórne dzwonienie odezwało się gwałtowniej, że mu pilno.
I jednocześnie dotknął ręką rewolweru, ukrytego w obszernej kieszeni sutanny.
— Miej się na baczności — dodał, widząc, że Lartigues zmierza ku drzwiom.
— Z jakiego powodu? — odpowiedział starzec. Od dwudziestu pięciu lat jestem nie do poznania... Z resztą Juliusz Thermis, poddany belgijski, nie ma się czego obawiać policji francuskiej.