Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zadzwoniono po raz trzeci z większą jeszcze gwałtownością.
Lartigues wyszedł z pokoju sypialnego, przeszedł pierwszy, pokój i otworzył drzwi.
Na progu stał Maurycy Vassour.
Ukłonił się.
Na widok twarzy zupełnie sobie nieznajomej. Lartigues powtórzył zdanie, którem przed pół godziną przywitał swego pierwszego gościa.
— Czy się pan nie myli?
— Nie... — odpowiedział Maurycy najspokojniejszym tonem — nie, jeżeli to jest w istocie mieszkanie, oznaczone numerem siedmnastym i jeżeli w istocie mam honor mówić z panem Juliuszem Thermis, stałym mieszkańcem Brukseli.
— Rzeczywiście tak się nazywam... — odparł Lartigues, patrząc na nowoprzybyłego z pewnym rodzajem osłupienia, gdyż najbaczniejsze przyglądanie się mu coraz więcej go przekonywało, że go widział po raz pierwszy w życiu.
— Proszę pana zatem o udzielenie mi chwilki rozmowy — rzekł Maurycy — gdyż mam z panem pomówić o ważnym interesie.
Fałszywy Thermis czuł, że nieufność jego znów się budzi.
To też spiesznie odpowiedział:
— Zapewne pomiędzy nami zachodzi jakieś nieporozumienie. Ja nie mam w Paryżu żadnego interesu. Podróżuję dla swojej przyjemności, chybaby pana kto przysłał z moich przyjaciół brukselskich. Pewno pomyłka w nazwiskach.
Maurycy potrząsnął głową.
— Pomyłka w nazwiskach? — powtórzył — niema żadnej. Ja właśnie pana szukam, skoro jesteś Juliuszem Thermis i przychodzę od jednego z pańskich przyjaciół.
— W takim razie masz pan list od tego przyjaciela?
— Nie, panie, nie mam żadnego.
— Ależ w takim razie... — przerwał Lartigues.
— Czekaj pan! — przerwał. — Dosyć będzie kilku wyrazów, aby pana przekonać o prawdziwości tego, co mówię: Przychodzę od „Pięć czwartego“, wysłańca nadzwyczajnego z Londynu.
Usłyszawszy te wyrazy, Lartigues wlepił wzrok w oczy młodzieńcu, jak gdyby miał nadzieję, że wyczyta głębię jego myśli.
Maurycy stał pod tym wzrokiem obojętnie.
— Co to ma znaczyć? — zapytywał się siebie fałszywy Thermis.
Jednakże usunął się, aby zostawić gościowi wolne przejście, gdyż poprzedzające wyrazy wymówione były na progu drzwi otwartych.
— Racz pan wejść — rzekł — jestem gotów dać panu klika chwil rozmowy, której się domagasz.
Maurycy przeszedł koło Lartiguesa kłaniając się grzecznie, jak człowiek z dobrem wychowaniem i rzucił spojrzenie wokoło siebie.
Gospodarz, który ciągle przypatrywał się z uwagą nowoprzybyłemu, zapytał go:
— Z kimże mam honor mówić?
— Zaraz się pan dowie, ale wprzód pozwól mi zadać jedno pytanie.
— I owszem.
— Przedmiot, o którym zamierzam mówić, powtarzam raz jeszcze, jest bardzo ważny i nikt z wyjątkiem pana, nie powinien o nim słyszeć. Czy drzwi dobrze pozamykane i ściany dosyć są grube, aby zawieść słuch ciekawego?
Lartigueis otworzył drzwi do pokoju sypialnego, w którym się Verdier znajdował.
— Na to pytanie odpowiem panu prosząc, abyś się ze mną udał — rzekł. — Tam będziemy mogli porozmawiać wygodnie z zupełnem bezpieczeństwem.
Maurycy poszedł za swoim gospodarzem, lecz wchodząc do pokoju sypialnego, zatrzymał się, ujrzawszy księdza.
Fałszywy Juljusz Thermis spodziewał się tego wahania, to też dodał:
— Wejdź pan bez obawy. Mój szanowny przyjaciel ksiądz Meryss, jest zarazem wielkim przyjacielem osoby, która pana do mnie przysłała; ja przed nim nie mam nic skrytego, nic zupełnie.
Te ostatnie wyrazy zostały wymówione ze szczególną intonacją, które je niejako akcentowały.
Verdier, którego jak słyszeliśmy, nazwano księdzem Meryss, przypatrywał się nowo przybyłemu z tak wytężoną uwagą, że ten poczuł się przez chwilę zakłopotanym; ale ponieważ przybył w celu, który chciał za jakąbądź cenę osiągnąć, zdawało mu się, że cofnąć się było niepodobieństwem.
Wskutek tego więc zgodził się ze swojem położeniem i wszedł kłaniając się księdzu, który mu oddał ukłon z nadzwyczajną oziębłością.
— Siadaj pan — rzekł Lartigues przysuwając krzesło — a ponieważ chcesz rozmawiać, rozmawiajmy.
— Sądziłem, mój panie — odparł Maurycy — żem panu dał do zrozumienia, że chciał się rozmówić z panem, z panem jednym tylko, o powodzie moich odwiedzin.
— Rzeczywiście dałeś mi pan to do zrozumienia.
— A więc?
— A więc! zdaje md się, że nie mniej wyraźnie objaśniłem pana — że ksiądz Meryss jest moim szczerym przyjacielem, i że ja nie mam dla niego nic skrytego.
— Czy z tego mam wnosić, że ksiądz dobrodziej należy do towarzystwa „Pięciu“? — zapytał Maurycy z podwójnie zimną krwią.
Pomimo zwykłej pewności siebie Verdier gwałtownie zadrżał i zmienił się na twarzy.
Ogarniał go niezmierny przestrach.
Lartigues domyślając się co się w nim działo, spiesznie zabrał głos chcąc go uspokoić.
— Ten pan — rzekł — jest wysłańcem „Pięć-czwartego“.
— Wysłańcem „Pięć-czwartego“ — zawołał Verdier.
— „Pięć-czwarty“ jest w Paryżu?
Zadając to pytanie patrzał na Maurycego z nieufną miną, która nie mogła ujść uwagi młodzieńca.
Ten udając, że nic nie widzi, albo przynajmniej, że go to nie obchodzi, odpowiedział:
— Jest w Paryżu.
— Widziałeś się pan z nim?
— Widziałem.
— Czemuż nie przyszedł tylko panu poruczył załatwienie tego, co sam powinien był uskutecznić?
— Z przyczyny, że tego uczynić nie mógł.
— Nie mógł!....
— Najzupełniej.
— Z przyczyny?
— Z najlepszej dla wszystkich. Osądźcie panowie sami: „Pięć-czwarty“, członek stowarzyszenia „Pięciu“, podróżujący pod nazwiskiem Jonatana Wilda i który przybył z Londynu do Paryża, nie żyje.
— Nie żyje! — powtórzyli Verdier i Lartigues spoglądając na siebie.
Maurycy uczynił znak potwierdzający.
— I w jaki sposób zakończył życie? — zapytał Lartigues.
— Zamordowany.
— Zamordowany! — zawołał Verdier.
— I on także zamordowany!... przeczuwałem to! Nie dosyć było Jenny! A morderca? — mówił dalej zbliżając się nagłym ruchem do Maurycego, który był obojętny.
Na ustach tego ostatniego igrał dziwny uśmiech.
Ukłonił się kolejno obudwom i odpowiedział tonem lodowatym, ostrym jak ostrze noża stalowego.
— Mordercą to ja jestem.
— Pan! — zawołali jednocześnie mniemany Belgijczyk i ksiądz fałszywy.
— Tak jest... panowie.
— Ach! Nędzniku!
I jednocześnie dwa rewolwery wymierzone zostały w piersi mordercy, który się uśmiechnął i wzruszył ramionami.
— Czyż panowie sądzicie, że się zlęknę? — zapytał — mylicie się bardzo! Wiem aż nadto dobrze, że nie popełnicie głupstwa, aby mnie zabić. Najprzód, mielibyście straszliwy ambaras z mojem ciałem, tu, przy ulicy Grammont, w hotelu Niderlandzkim, w mieszkaniu nr. 17. Co u licha uczynić z nim i jak objaśnić w sposób dający się wytłumaczyć obecność trupa podziurawionego kulami rewolwerowemi? Ale to nie wszystko. Nigdybyście nie narażali na wyrzuty Michała Bremont, wykonawcę testamentu Armanda Dharville, ex bankiera z Londynu, który was wkrótce obdarzy kilkoma milionami każdego.
— Więc pan jesteś Panem naszych tajemnic? — rzekł Verdier.
— Przynajmniej tych wszystkich, które mają związek ze spadkiem po bankierze londyńskim.
Spokój, albo raczej posunięty do bezwstydu stoicyzm zaledwie
dwudziestocztero-letniego młodzieńca, wprawił Lartiguesa w osłupienie.
— I pan przyszedłeś, aby wpaść w nasze ręce?, — rzekł tonem groźby.
— Bez wahania... odpowiedział Maurycy. — Tak jest, panowie, oddałem się w wasze ręce z najzupełniejszem zaufaniem, pewien, że się doskonale porozumiemy; a żem miał zasadę temu wierzyć, dowodzi to, że gotowi jesteście słuchać i macie wielką ochotę mnie wybadywać. Jest to rzecz naturalna... Pragniecie wiedzieć, jakie cenne notaty miał sobie powierzone wysłaniec Michała Bremont?
Zaraz o tem pomówimy, lecz pozwólcie mi pogadać trochę o sobie, zaczynając od tego co jest najzawodniejszem w święcie: „Człowiek, w początkach życia postawiony jest na rozdrożu dwóch dróg, jednej, prowadzącej do występku, a drugiej do cnoty!... Na ten temat malują obrazy, robią bajki, piszą książki! Jest to rzecz prawdziwa. Trzeba wybierać, a wybrawszy iść śmiało naprzód.
— Wracam do siebie...
Przyszedłszy na świat nie wiem gdzie i jak, bowiem zachowywano względem mnie i jeszcze teraz zachowują tajemnicę co do mego urodzenia, wychowany zostałem przez kobietę, której mnie powierzyła nieznana matka.
Kobieta owa, mamka, posiadająca pół tuzina potomków prawych, tyle się tylko zajmowała nieprawem cudzem dzieckiem, że mu dawała strawę i kąt, a wcale nie myślała o zwalczaniu i poskramianiu złych instynktów, jakie mogło okazywać. Otóż instynkta ja miałem tylko złe.
Gdym doszedł do siedmiu lat, oddano mnie do kolegium; pozostawałem w niem do lat dwudziestu.
Chociażbym miał w waszych oczach uchodzić za samochwalcę, muszę wyznać, że traf obdarzył mnie pierwszorzędną inteligencją.
Świetnie skończyłem nauki; ale zaczerpnąwszy nauki, nie zaczerpnąłem cnoty i owszem, w miarę jakem przechodził z dziecięctwa do wieku młodzieńczego, moje złe instynkta coraz więcej się rozwijały.