Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W tymże dniu, tak pełnym wrażeń, kiedy odkryte zostały dwie zbrodnie przy ulicy Varennes stało się także coś, w innym wprawdzie rodzaju, co niemniej ważnem jest dla naszego opowiadania.
W pośrodku ulicy tej wznosił się i do dziś dnia wznosi się jeszcze niewielki dom jednopiętrowy.
Pierwsze piętro całe zajmowała sypialnia — i pracownia, oświetlona dużem, półokrągłem oknem.
Pracownia należała do Gabrjela Servet, znanego już artysty i prawdopodobnie będącego na drodze do rozgłośnej sławy.
Na ścianach, pokrytych gobelinami lub dywanami flandryjskiemi, wisiały obrazy najznakomitszych artystów, różne okazy broni z rozmaitych epok i krajów, tudzież najróżnorodniejsze instrumenty muzyczne, a na półkach stały kosztowne porcelany i fajanse, japońskie i chińskie.
Meble najznakomitszego smaku, a rozmaitego stylu, manekiny i kostjumy zapełniały pracownię w zabawnym i malowniczym nieładzie.
Na trzech stalugach spoczywały szkice portretów i krajobrazów.
Na czwartej staludze widać było obraz prawie już skończony.
Prześlicznie wykonany, ale niezmiernie smutny, przedstawiał dwie kobiety, jedną bardzo jeszcze młodą, bladą, wątłą, prawie umierającą na łożu choroby; wyciągała ona chudą rękę, niemal przeźroczystą, po szklankę, którą podawała jej druga kobieta, siostra miłosierdzia, przy posłaniu stojąca.
Opłakane wnętrze poddasza, białe łóżko drewniane, okno bez firanek, podłoga ordynarna — brak najniezbędniejszych sprzętów, wszystko znamionowało straszną nędzę.
Twarz chorej wyrażała cierpienie i poddanie się losowi zupełne.
Oblicze siostry miłosierdzia tchnęło łagodnością i dobrocią.
Gabrjel Servet, sam w pracowni siedział przed stalugami, w lewej ręce trzymając paletę, a w prawej pędzel i pracował nad obrazem, który przeznaczył na wystawę.
Kończył szerokie fałdy u pospolitego ubrania siostry miłosierdzia, gdy dzwonek odezwał się u drzwi od ulicy, zwiastując wizytę przyjaciela lub przyjście ucznia.
Nie przerywając roboty, malarz pociągnął za sznurek, przeprowadzony tak, jak u odźwiernego.
Zaraz na schodach dał się słyszeć odgłos szybkich i lekkich kroków.
Drzwi od pracowni otworzyły się i wszedł młody człowiek.
Mógł mieć lat około dwudziestu.
Był to młodzieniec przystojny, zgrabny, średniego wzrostu.
Włosy miał kasztanowate i kędzierzawe — cerę matową i pozłocistą, jak u arlezjanki, nad górną wargą jasne, jedwabiste wąsiki szare, a stalowe oczy harmonizowały z całą fizjonomią i patrzały szlachetnie.
— Dzień dobry, memu mistrzowi! — odezwał się, podchodząc do Gabrjela.
Malarz podniósł głowę i wyciągnął rękę mówiąc:
— Jak się masz, kochany Albercie. Spóźniłeś się dzisiaj, zapewne byłeś na prelekcji w szkole prawnej?
— Nie. Dzisiaj prelekcja jest dopiero o godzinie drugiej.
— A dla czego nie przyszedłeś wcześniej?
— Odprowadzałem ojca do sądu.
Właśnie powierzono mu śledztwo w pewnej bardzo dziwnej i tajemniczej sprawie. Opowiadanie to tak mi się wydawało dziwnem, że nie mogłem się go dość nasłuchać.
— Cóż to za sprawa?
— Podwójna zbrodnia, spełniona przy okolicznościach podobnych do dramatu lub romansu.
— Rzeczywiście?
— Osądź pan sam.
I młodzieniec powtórzył, co ojciec jego, sędzia śledczy, Paweł de Gibray, opowiedział mu o zabójstwie przy ulicy Ernestyny i na cmentarzu Pere Lachaise.
Malarz słuchał z nadzwyczajną uwagą, a od czasu do czasu dreszcz zgrozy przebiegał mu po ciele.
— O! o! — rzekł, kiedy skończył jego uczeń. — Rzeczywiście, to coś tajemniczego i strasznego! śledztwo zapewne niemałym kłopotem będzie dla pańskiego ojca; ale on doświadczony, zręczny, wytrwały i nie wątpię, iż sprawa ta okryje go chlubnym rozgłosem.
— I ja także spodziewam się tego odpowiedział Albert, zdejmując paltot i kładąc na siebie czarny żakiet aksamitny, który zostawiał w pracowni.
— Ojciec musi być bardzo zajęty? — odezwał się Gąbrjel Servet.
— Nadzwyczaj. Pan wie, że on sędzia od stóp do głowy i że z prawdziwą namiętnością śledzi zbrodnię. Pojmuje bardzo dobrze trudności w tej sprawie, ale go to nie zniechęca.
— Jeżeli mu się nie uda, to chyba już nikomuby się nie udało. Ale da sobie radę.
W czasie rozmowy tej syn sędziego śledczego usiadł przy jednej ze stalug i rozcierał farby na palecie.
— Czy mam dalej malować ten krajobraz? — zapyta?.
— Naturalnie.
— Może ma pan jakie uwagi do uczynienia?
— Żadnych.
— Mów, kochany mistrzu. Słuchać będę z wdzięcznością i postaram się z twych rad skorzystać.
Gabrjel Serwet wstał na kilka minut od obrazu, którego przedmiot opisaliśmy, stanął przy uczniu swym i wypowiedział uwagi swe i rady wyrażeniami technicznemi, które uważamy za niepotrzebne powtarzać.
— Zrozumiałeś? — zapytał.
— Zrozumiałem i postaram się tego dowieść.
Nauczyciel wrócił znów na swe miejsce, ujął za pędzel i zabrał się gorąco do roboty, a uczeń także pracował przy nim.
Przez kilka minut nikt z nich nie mówił ani słowa. Albert de Gibray był młodzieńcem, obdarzonym naturą nietuzinkową i wyjątkowym umysłem.
Dziewiętnaście lat mając, ukończył nauki klasyczne ze złotym medalem. Teraz uczęszczał na wydział prawny, ale nie od niechcenia, lecz z zamiłowaniem, bo obierał sobie zawód adwokacki i chciał jaśnieć w pierwszym szeregu.
Hulaszcze życie studentów jego kolegów nie miało dlań żadnego powabu.
Nigdy nie włóczył się po knajpach, ani po balikach. Przekładał po nad nie artystyczne rozkosze i wolne godziny poświęcał pracy około sztuk pięknych.
— Będę adwokatem — mówił do siebie — ale jednocześnie będę malarzem, jedno nie przeszkadza drugiemu.
W ten sposób będę miał dwie cięciwy, zamiast jednej. Fortuna kapryśną bywa.
Gibray niezmiernie kochał syna, który mu się też wywzajemniał takiem samem uczuciem.
Jednakże mieli radości i smutki jednakie.
Ojciec był niepocieszony po stracie swej ukochanej żony, a syn, chociaż bardzo mało pamiętał matkę, bo umarła, gdy kilkoletniem był dzieckiem, zachował dla niej w sercu drogie i święte wspomnienie.
Ojciec z synem nie rozstawali się nigdy. Mieszkali z sobą razem przy ulicy Regue.
Podczas gdy artysta i uczeń pracowali, odezwał się dzwonek.
— Ktoś z gości — rzekł Gabrjel.
— Może amator jaki przyszedł zamówić u pana obraz — dodał Albert z uśmiechem.
Malarz pociągnął za sznurek, otwierający drzwi od ulicy, o którym już mówiliśmy.
Na schodach nic nie było słychać i dzwonienie rozległo się znowu.
— Z pewnością gość jakiś, bo nie zna naszych obyczajów i nie śmiał wejść, nie będąc proszonym — odezwał się Gabrjel — zobacz, kto to taki.
— Zaraz.
Młodzieniec położył paletę i pędzle i wyszedł prędko z pracowni.
Wrócił za kilką minut z mężczyzną pięćdziesięcioletnim i młodem dziewczęciem, najwyżej ośmnastoletniem.
Młode to dziewczę, blondynka, o niebieskich oczach, zgrabne i pełne wdzięku, było iście czarujące.
Towarzysz jej, tłuścioch co się zowie, miał twarz ceglastej cery, a szyję krótką, do apopleksji podatną. Dystynkcji w nim zgoła nie było.
Ruchy jego jednak i sposób, w jaki się ukłonił, dowodziły obycia się ze światem, a oczy wyrażały rozum.
— Czy mam zaszczyt mówić z panem Gabrjelem Servet, znakomitym artystą? — zapytał gość.
— Jestem Gabrjelem Servet — odpowiedział artysta z uśmiechem — ale nie mogę przyjąć zbyt pochlebnego tytułu, jaki pan dodaje do mego nazwiska.
Podał krzesła i mówił dalej:
— Szanowni państwo może raczą usiąść.
Tłuścioch nie dał się drugi raz prosić i usiadł.
Młoda dziewica także usiadła, nieco się zarumieniwszy od pałającego spojrzenia, jakie skierował na nią Albert de Gibray.
Gabrjel mówił dalej:
— A teraz może państwo będziecie łaskawi powiedzieć, czemu zawdzięczać mam ich przybycie.