Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Sprowadza mnie rzecz bardzo prosta — odpowiedział gość — i przekonany jestem, że się pan już domyślił. Chciałbym mieć portret mej córki i chciałbym, żeby był doskonałym i dla tego udaję się do jednego z młodszych artystów naszych, którego talent nie ulega wątpliwości, a powodzenie zasłużone jest zupełnie.
Gabrjel skłonił się i nic nie odpowiedział. Te pochwały bezpośrednie pochlebiały mu oczywiście, ale zarazem mieszały go trochę.
Albert de Gibrey usiadł przed stalugami swemi, ponieważ jednak miał naprzeciw siebie młode dziewczę, nie spuszczał z niego oczu, a pędzel jego próżnował.
— Nic pan nie mówi — rzekł otyły jegomość po chwili — czy dla jakiej przyczyny nie może pan przychylić się do naszej prośby?
— Pan nas nie zechce zmartwić, nieprawdaż? — dodało dziewczę głosem łagodnym, prawie błagalnym.
— Ojciec i ja tak byśmy się szczycili pańskiem dziełem.
— Nie, wcale się nie waham — odpowiedział Gabrjel.
— To prawda, że obciążony jestem robotą w tej chwili, ale wszystko odłożę dla odtworzenia na płótnie szlachetnych rysów pańskiej córki. Taki wzór tylko do arcydzieła się nadaje i wielkie to szczęście dla malarza.
— Więc się pan zgadzasz? — żywo zapytała młodziutka blondynka.
— I owszem.
— O! dziękuję panu, tysiąc razy dziękuję! Portret ten przeznacza ojciec jako niespodziankę dla swej siostry, którą całą duszą kocham — bo prawie zastępuje mi matkę. Ona mnie tak kocha. Toż to dopiero cieszyć się będzie.
— Powtarzam państwu, że pozostaję w zupełności do ich usług.
I zwróciwszy się do tłuściocha, dodał:
— Może się wydam panu zanadto wymagającym?
— Jeśli o cenę chodzi, racz pan mi oznaczyć sumę — odpowiedział gość — z góry przystaję. Jakkolwiekbądź będzie, zawsze pozostanę panu wdzięczny i zaraz...
Wyjął z kieszeni gruby pugilares, wypchany biletami bankowami. Gabrjed Servet powstrzymał go.
— Myli się pan — odrzekł — kiedy mówiłem o wymaganiach, nie miałem na myśli pieniędzy.
— Tylko co?
— Córka pańska będzie musiała przyjeżdżać tutaj. Nie mogę do państwa przenosić wszystkiego, co mi będzie potrzebne, a i światła nie będę miał tam tak dobrego, jak w mej pracowni.
— Tylko to? Bardzo to naturalne, co pan nazywa swemi wymaganiami i wcale mnie nie dziwi. Ja sam byłem budowniczym, zatem także artystą do pewnego stopnia i bardzo dobrze pojmuję, że talent pański wymaga otoczenia, do jakiego pan przywykł. Myślałem już nawet o tem, że jeżeli zgodzi się pan malować portret potrzeba będzie, aby córka przyjeżdżała do pańskiej pracowni.
Gdy wymieniali między sobą te wyrazy, Albert de Gibray wciąż zachwycał się ukradkiem pięknem dziewczęciem, którego wdzięk czarujący wprawiał go w upojenie.
Kiedy tłuścioch powiedział: „Myślałem już nawet, że jeżeli zgodzi się pan malować portret, potrzeba będzie, ażeby córka przyjeżdżała do pańskiej pracowni“ — poczuł, że serce mu zabiło niezwykłe mocno i że jakby wiatr ognisty musnął go po twarzy.
W tejże chwili blondynka, być może mimowolnie, zwróciła głowę ku Albertowi i oczy jej spotkały się z oczami młodego człowieka.
Zadrżała i smuga szkarłatna zastąpiła na dwie sekundy delikatny, rumieniec na jej licach.
— Ile pan będzie potrzebował posiedzeń — spytał były budowniczy.
— Dwanaście przynajmniej, a najwyżej piętnaście.
— Czy codzień trzeba przyjeżdżać?
— Z początku codzień, ale potem, kiedy zajęty będę akcesoriami, mogę pracować sam i fatygować będę córkę pańską co dwa albo co trzy dni.
— O której godzinie posiedzenia?
— Jak dla państwa dogodniej. Oddaję się całkiem do rozporządzenia.
— Może o dziesiątej z rana.
— Bardzo dobrze.
— Więc już rzecz ułożona.
Albertowi serce zakołatało po raz drugi silniej.
Punkt o dziesiątej przychodził on codzień na lekcje.
Myśl, że znowu zobaczy młode dziewczę, przejmowała go głęboką radością, której nie starał się rozstrząsać.
— Kiedy zaczniemy? — spytała blondynka.
— Chce pani jak najprędzej? — odezwał się Gabrjel z uśmiechem.
— O tak... Może jutro zaczniemy?
— To zależy...
— Od czego?
— Od rozmiarów portretu. Jak sobie państwo życzą, czy to ma być medalion, czy naturalnej wielkości?
— Naturalnej wielkości.
— W takim razie będę musiał zamówić płótno, a gotowe będzie nie wcześniej, niż pojutrze i to jeszcze nie napewno. Jak tylko zobaczę się z mym dostawcą, napiszę do ojca pani i oznaczę dzień na pierwsze posiedzenie, które, jak pani widzi, nie zależy odemnie.
— Byleby tylko pański dostawca nie marudził — szepnęło dziewczę z niecierpliwością dziecięcą.
— Zwykle jest punktualny, ale polecę mu, ażeby się pospieszył. Jeszcze jedno pytanie.
— Słuchamy.
— W jakim kostiumie życzycie sobie państwo, ażeby malowany był obraz?
— Dziewczę spojrzało na ojca, a ten odpowiedział:
— Marja tylko co ukończyła pensję życzyłbym sobie, ażeby na portrecie przedstawiona była w ubraniu pensjonarki, z szarfą niebieską, wskazującą, że jest w klasie wyższej. Siostrze mojej bardzo się podoba w takiej postaci, a kostium ten bardzo jest ładny i gustowny.
— I owszem!
— Pozostaje mi tylko dać panu swój adres, ażeby pan mógł do mnie napisać.
Tłuścioch znowu dobył pugilaresu, tak grubo wypchanego biletami bankowemi, otworzył go i wyjął bilet wizytowy, który podał następnie Gabrielowi Servet.
Artysta wziął go i przeczytał:
Bressoles wstał i młode dziewczę również, myśląc, że ojciec odchodzi.
Ale on, zamiast się pożegnać, przystąpił do stalug, przy których pracował malarz, a na których spoczywał, jak wiemy, prawie już ukończony obraz.
Blondynka podążyła za ojcem, a przechodząc obok Alberta de Gibray, po raz drugi mimowolnie zamieniła z nim spojrzenie i znowu się zaczerwieniła.
O trzy kroki stojąc przed stalugami, Gabrjel z niepokojem oczekiwał zdania gości o nowym jego utworze.
— Zapewne przeznacza pan ten obraz na wystawę? — spytał były budowniczy.
— Tak.
— Bardzo zajmujący i przepowiadam panu wielkie powodzenie.
— Tak pan szczerze utrzymuje?
— Słowo honoru, kochany artysto, a mam pretensję, że się znam na tem trochę. To wspaniałe. Przekonany jestem, że córka moja podziela me zdanie. Nieprawdaż Marjo?
— O tak, to bardzo ładne, bardzo ładne! — zawołała Marja de Bressoles.
— Tem bardziej, że to rzeczywistość! — odezwał się Gabrjel.
— Więc ten obraz to nie fantazja?
— Nie na nieszczęście.
— Pan widział to, co pan przedstawił.
— Więc to sportretowianie jest ta twarzyczka łagodna, cierpiąca, a pełna rezygnacji?
— Tak i to zupełnie podobny portret. Za model służyła mi biedna, bardzo chora dziewczyna.
— Lecz przecie nie umarła? — spytała Maria niespokojnie.
— Nie, wyszła już nawet z niebezpieczeństwa, przynajmniej jak na teraz wyzdrowienie jej postępuje ciągle, ażeby jednak dojść do zupełnego wyleczenia, potrzebaby jej było troskliwego pielęgnowania, spokojnego życia i trochę wygód.
Wbrew wszelkim przewidywaniom nie umarła, dzięki serdecznej opiece jednej z sąsiadek i przy pomocy pieniędzy, jakich jej dostarczaliśmy, mój uczeń, pan Albert de Gibray, którego mam zaszczyt państwu przedstawić, i ja. Pozostała przy życiu, ale przyszłość jej wydaje mi się bardzo posępną, jeśli tylko ma jaką przyszłość przed sobą.
Przedstawionym będąc tak niespodzianie. — Albert ukłonił się.
Bressoles odkłonił mu się i Marja również, zapłoniwszy się znowu.
— Zapewne dziewczę to jest jednem z pańskich modelów? — spytał dawny budowniczy.
— Nie, to bardzo pracowita robotnica.
Siły wyczerpuje przy szyciu, a ledwie jest w możności zarobić sobie na kawałek powszedniego chleba.
— Biedna! — smutnie wyszeptała Marja.
— O! i strasznie biedna! Gdyby jeszcze była zdrową!
— Ileż ma lat?
— Dwadzieścia dwa do trzech.