Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom II/LII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Maurycy dwa kroki postąpił ku drzwiom — wrócił się jednak.
— Zanim odejdę, proszę cię, abym mógł u ciebie napisać kilka słów, które poślę przez komisjonera.
Przy naszej rozmowie dość długiej zapomniałem się widzieć z pewną osobą i teraz muszę coś napisać dla usprawiedliwienia mej nieobecności.
— Jesteś tu, jak u siebie, moje dziecko — odrzekła, pani Rosier. — Na tym stoliku znajdziesz wszystko do pisania, a ja tymczasem pójdę do gościa.
Agentka pocałowawszy syna, poszła do hrabiego Iwana, bo to od niego przyniosła bilet Magdalena.
— Dowiem się, kto jest ten gość — pomyślał Maurycy — tu wszystko wydaje mi się podejrzanem.
Zbliżywszy się po cichu do drzwi bocznych, które prowadziły do saloniku. Maurycy przyłożył ucho do dziurki od klucza.
— O! pan hrabia — odezwała się pani Rosier, wchodząc — zapewne ma pan mi do powiedzenia coś ważnego, kiedy pan przyjechał tutaj.
— Coś bardzo ważnego! — odpowiedział hrabia.
Oboje mówiący starali się głosu nie podnosić, jednakowoż Maurycy nie stracił ani słowa.
— Wszystko słyszę — szeptał. — Ale kto może być ten hrabia, jak go matka tytułuje?
— Niech pan raczy usiąść; słucham pana.
Iwan Smoiłow mówił dalej.
— Czy ma pani jeszcze u siebie tę spinkę, którą pani znalazła w najemnej karetce przy ul. Ernestyny, a która według wszelkiego prawdopodobieństwa należy do zabójcy?
Maurycemu włosy stanęły na głowie.
— Tak, mam ją u siebie.
— Tutaj?
— Tutaj!
— Może mi ją pani pokazać?
Pani Rosier wyjęła klucz z kieszeni, otworzyła szufladę biurka i wzięła stamtąd spinkę, którą podała Hrabiemu.
Długo się jej przypatrywał, potem wydobył z pugilaresu tę spinkę, którą zabrał Oktawji i położył ją obok pierwszej.
— Niech pani porówna obie spinki — rzekł do Aime Joubert.
Zobaczywszy przedmiot, przyniesiony przez Hrabiego, agentka drgnęła, wzięła go do ręki i poszła mu się przyglądać. Maurycy patrząc przez dziurkę od klucza, śledził miny mówiących. Twarz gościa była dotąd dlań niewidoczną. Jemu samemu przestrach powlókł twarz śmiertelną bladością. Ręce mu drżały i krople potu występowały na skronie. Po minucie odezwała się Aime Joubert.
— Te dwie spinki podobne są do siebie, jak dwie krople wody.
— To mnie też uderzyło od pierwszego spojrzenia — odpowiedział hrabia.
— Dla mnie zupełnie jest pewnem, że spinka ta stanowi parę z tą, którą pani ma u siebie, a zatem; wpadliśmy na ślad zabójcy.
Znalazłem ją u pewnej młodej osóbki, która mnie obdarza względami, a którą w półświatku nazywają piękną Oktawją.
Maurycemu potrzeba było całej siły woli, ażeby powstrzymać się od okrzyku przerażenia, który miał mu się już z piersi wydrzeć.
— Poznałem ten głos — pomyślał — to hrabia Iwan...
I znów jął nasłuchiwać. Hrabia szczegółowo opowiedział agentce, co zdarzyło się przed godziną u Oktawji.
— I nie pytałeś pan tej kobiety — zagadnęła agentka.
— I owszem, obsypałem ją pytaniami, udając, że jestem zazdrosny, ale pewny jestem, że kłamała. Trzeba ją będzie aresztować. U sędziego śledczego prędzej co powie.
Maurycy poczuł dreszcz na całem ciele. W głowie mu się kołowało.
— Masz pan słuszność, to należy przedsięwziąć — odpowiedziała pani Rosier.
— Areszt jest konieczny, lecz bez skandalu. Obawiać się niema czego. Oktawja nie podejrzywa nic i ani myśli o ucieczce. Zresztą, dodaję, wcale nie uważam jej za wspólniczkę. Zna tylko mordercę, może go wskazać.
— Zginąłem — pomyślał Maurycy.
— Czeka mnie nie bogactwo, lecz szafot.
— Nie wszystko jest stracone — szepnął potem Maurycy i opuścił swe obserwacyjne stanowisko; po cichu wyszedł do przedpokoju, otworzył drzwi na schody, udał się niemi na dół, a Magdalena nawet nie zauważyła, jak wychodzi potem. Wkrótce i hrabia pożegnał agentkę, która włożyła kapelusz, salopę i czemprędzej podążyła do pierwszej stacji karet.
— Gdzie jechać? — zapytał woźnica.
— Do prefektury policji — odpowiedziała.
Maurycy również wziął karetkę i pojechał na ulicę Surennes. Drzwi od pałacyku otworzył mu Dominik. Młodzieniec obok niego przeleciał jak strzała i wbiegł do pokoju mniemanego kapitana Van Broke. Lartigues i Verdier siedzieli przy stoliku. Ujrzawszy Maurycego, pomieszanego, bladego, patrzącego dziko, krzyknęli ze zdziwienia.
— Co się stało? — zapytał Verdier.
Maurycy padł na krzesło i krzyknął
— Zginęliśmy!
— Zginęliśmy! — powtórzyli obydwaj zbrodniarze, zbladłszy, pomimo całej swej zimnej krwi.
— Przynajmniej ja!
— Mówże prędzej!
— Wy wprzód mi odpowiedzcie — rzekł Maurycy, wstając.
— Jeśli chcesz nas o co zapytać, to pytaj, ale po krótce — odpowiedział Lartigues.
— Jednego i drugiego z was znam — zaczął młodzieniec — tylko pod przybranemi nazwiskami. Juljusza Termann, kapitana Van Broke i opata Merissa. To są nazwiska wymyślone, a prawdziwych waszych nie znam, tak samo, jak i dwóch jeszcze innych członków stowarzyszenia „Pięciu“... Dotąd wszystko mi to było jedno, a teraz nie... Potrzeba mi powiedzieć, którego z „Pięciu“ sąd przysięgłych skazał zaocznie na karę śmierci za zabójstwo hrabiny Kurawiew, który się nazywa Piotr Lartigues?
Gdy młody człowiek, oddech tracąc, prawie z obłąkaniem na twarzy wymawiał przytoczone przez nas zdania, Verdier rzucił na mniemanego kapitana Van Broke znaczące spojrzenie, którem zalecał mu milczeniem. Uważał on, że Maurycy, godzien jest należeć do ich stowarzyszenia, choć zresztą sam się narzucił, jak wiadomo, lecz bał się, ażeby młodzieniec przez nieostrożność nie wystawił wszystkich na niebezpieczeństwo, dlatego sądził też, że przed nim zdejmować maski nie należy.
— Piotr Lartigues, o którem mówisz, już nie żyje — odezwał się. — O tem sam powinieneś jak najlepiej wiedzieć.
— Jak najlepiej? — powtórzył Maurycy pytająco.
— Tak, bo krył się on pod nazwiskiem Gustawa Perrier i zabity został przez ciebie w karetce na ul. Montorgueil, w chwili, gdy przybył do Paryża.
— Wysłaniec Michała Bremont. Człowiek, któregom ja zabił, nazywał się Piotr Lartigues? — rzekł urywanym głosem Maurycy.
— Tak... ale dlaczego jesteś tak wzruszony?
Maurycy głucho krzyknął:
— Jaki ja nieszczęśliwy — jęknął, chwytając się za głowę. — Zabiłem ojca!