Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom II/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

Sędzia śledczy się uśmiechnął:
— O! — odezwał się — więc głównie pamiętacie twarze?
Począł czegoś szukać w szufladzie biurka.
— Tak, głównie — odpowiedział Sylwan Cornu.
Paweł de Gibray znalazł, czego szukał.
— No, jeśli tak — rzekł, podając złodziejowi fotografię — to z pewnością musisz poznać tego człowieka.
Sylwan nachylił się nad fotografią i przyjrzał się jej z wielką uwagą.
— Nie można dobrze rozpoznać — wyszeptał.
— Rysy twarzy zbite jak gdyby u trupa.
— Nie omyliliście się, ten człowiek umarł rzeczywiście śmiercią gwałtowną, został zabity, ale go musicie znać.
— Ale ja go wcale nie znam. Im bardziej się przyglądam, tem bardziej nie mogę sobie przypomnieć ani nazwiska, ani nawet numeru tego człowieka.
Paweł de Gibray znowu się uśmiechnął.
— Wczoraj to nie tak mówiliście! — odezwał się ironicznie.
— Wczoraj? — powtórzył Sylwan ze zdziwioną miną.
— Tak, wczoraj w szynkowni przy ulicy Bonnes Puits.
— Złapałem się! — bąknął Cornu, spoglądając na Galoubeta.
Sędzia śledczy mówił dalej:
— Jeżeli nie poznajecie go z fotografii, to niezawodnie poznacie trupa.
— O jakim trupie pan sędzia mówi, czy nie o tym, co leży w Mordze? tego człowieka, który zabity został w karetce, jak piszą w gazetach?
— O tym samym. Przecieżeście go widzieli i poznali.
Sylwan poruszył się na miejscu.
Paweł de Gibray nie dał mu czasu na odpowiedź i mówił dalej:
— Poznaliście go, bo przecie znaliście go dawniej, jestem tego pewny.
— Ale proszę pana sędziego.
— Nie przerywajcie mi, a słuchajcie. Aresztowano was tej nocy za kradzież ubrań z magazynów.
— Panie sędzio, niewinny jestem, jak nowonarodzone dziecko.
— W tej chwili jeszcze nie mamy przeciw wam żadnych dowodów rzeczowych.
— Widzi pan sędzia.
— Ale będziemy je mieli niedługo z łatwością. Powiedzcie mi co to za człowiek znajduję się w Mordze, a ja być może, umorzę waszą sprawę i każę was uwolnić.
Zdaje mi się, że poznałem tego człowieka, ale potrzebowałbym go widzieć zbliska, aby się przekonać, czym się nie omylił.
— To z łatwością można będzie uczynić — odpowiedział Gibray.
Napisał kilka wyrazów na kawałku papieru, włożył go do koperty i zaadresował.
Potem zadzwonił.
Weszli żołnierze.
— Weźcie ten list — rzekł Paweł de Gibray, — oddajcie to dozorcy Morgi, dokąd odprowadzicie tych oto aresztantów. Kiedy już nie będą tam potrzebni, przyjdziecie z nimi tu napowrót.
W Mordze dozorca wskutek listu de Gibraya‘a zaprowadził Galoubeta i Cornu do sali, gdzie odbywają się sekcje nad trupami.
Sylwan kręcił się około zwłok, przyglądał się tatuowaniu, które sam zrobił, jak ręczył, potem przypatrywał się lewej stronie twarzy i zawołał:
— Nie, nie omyliłem się, jeden z kolegów w kaźni ukąsił go w gniewie i odgryzł lewą część ucha. Patrz, oto ta blizna.
— Więc nie mamy już co więcej tu robić! — podchwycił Galoubet.
— Chodźmy.
Pod konwojem dwóch żołnierzy wrócili do sądu.
Idąc wzdłuż wybrzeża, Galoubet wznowił z swym kolegą po cichu rozmowę.
— Jeżeli wstąpimy do policji dla dostarczania wiadomości, to dadzą nam pensję?
— Naturalnie. Przecież nie możesz żyć powietrzem, jak się wyrzeczesz swego fachu! Będziesz dostawał i stałą płacę i nagrody, jak przez ciebie złapią jakiego złodzieja lub zbiega.
— No, jeśli mnie wezmą za szpiega, to już ja się z tym rozprawię, jeżeli go spotkam.
— A z kim to takim?
— Znasz tego fałszywego opata, cośmy go to spotkali z Joinville-le-Point. Powiedział mi, że go biorę za kogo innego, że się mylę i nie dał mi trzech franków. Nie, ja się wcale nie omyliłem, a jeśli nie zrobiłem wtedy skandalu, to tylko dlatego, że się bałem sam dostać po skórze. A wtedy byłoby kiepsko. No, teraz gdybym go spotkał! Był pod dozorem policyjnym, ale niezawodnie musiał im uciec. Bardzobym nawet chciał wstąpić do policji. Człek nie taki już młody, a to dałoby kawał chleba na starość.
Weszli do gabinetu sędziego śledczego.
— I cóż? — zapytał sędzia.
— To ten sam którego znałem. Siedział w Poisy razem ze mną w roku 1849. Wytatuowałem mu na ręce dwa pałasze na krzyż, wianek laurowy i rok, w którym się poznajomiliśmy. — To mu nadało szyku. Dostał ośm lat więzienia z drugim kolegą — obaj byli skompromitowani za usiłowane zabójstwo.
— Jak się nazywał?
— Gustaw Perier, a chytry był, co się zowie. Nigdybym nie przypuszczał, że na niego przyjdzie taki koniec. No, widać, spotkał od siebie chytrzejszego.
— Jak się nazywał ten jego wspólnik, o którym mówiliście?... ten, co siedział razem z nim o jedną sprawę.
— Michał Bremont.
— Cóż to za Michał Bremont? zwyczajny złodziej?
— O nie, to człowiek wykształcony; mówił kilku językami, samo, jak Perier. Skazany był na pięć lat. Obaj należeli do jednej, bandy.
Gibray nadstawił uszu.
— Do jednej bandy? — powtórzył — czy doprawdy?
— O! z pewnością, panie sędzio!
— Skądże o tem wiecie?
— Słyszałem, jak o tem mówili, a prócz tego znalazłem jakiś dokument, należący do Michała Brement, gdzie wypisane były nazwiska członków bandy?
— Wielu ich było?
— Bardzo dobrze, chociaż nie schowałem tego papieru, bo mógłby mnie kompromitować.
— No, jakie, powiedzcie!
— A oto takie; Gustaw Perier, Michał Brement, Verdier, przezwany „panem opatem“, bo często przebierał się za księdza, Chauvin i jeszcze jeden, który był skazany na śmierć zaocznie.
— Zapewnie Piotr Lartigues? — wtrącił Gibray.
— Właśnie, Piotr Lartigues, przezwany „kędzierzawym“, bo mu się włosy kręciły, jak u barana.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.