Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom II/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Idź, stara wiedźmo spać — mruknął, zwracając się w stronę ulicy, gdzie znikła mniemana, tandeciarka. — Wypijemy za twe zdrowie.
Z triumfem pokazał portmonetkę, którą, gdy otworzył przy świetle latarni gazowej błysnęło złoto.
— Oporządziłeś ją? — spytał Sylwan Cornu.
— Tak, stary. Nie trzeba pieniędzy zostawiać pijaczkom. One im na złe wychodzą.
— Ile też jest?
— Pięć żółtych i trochę drobnych.
— Schowaj to wszystko do kieszeni, a portmonetkę rzucaj do wody.
Galoubet usłuchał tej rady i portmonetkę pustą rzucił do rzeki.
— Nie ma potrzeby chyba jutro nosić jej gałgany — rzekł — szkoda, żeśmy jej powiedzieli, że tu mieszkamy.
— Głupiś! Jutro stara już o niczem pamiętać nie będzie. Tak się zalała, że do drzwi nie trafi.
Tymczasem Aime Joubert na rogu ulicy św. Ludwika i Miedzianej schowała się we wgłębieniu przed bramą jednej z kamienic i wzrokiem śledziła łotrów.
— Okradłeś mnie łotrze — pomyślała agentka, która poczuwszy poprzednio rękę Galoubeta w swej kieszeni, wcale go nie powstrzymała — gdyby nie to, możebym się jutro nad tobą ulitowała, ale teraz będzie inaczej.
Sylwan Cornu i jego nieodłączny kolega wciąż szli dalej.
Nagle zatrzymali się przed starym, niepozornym domem.
Galoubet wyjął klucz z kieszeni, otworzył furtkę w bramie i obaj znikli w ciemnem wejściu.
Zatrzaśnięcie drzwi dało znać pani Rosier, że złodzieje dostali się już do swego legowiska.
Skradając się wzdłuż ścian kamienic, doszła do tego domu przyjrzała mu się uważnie.
Sylwan i Galoubet mieszkali rzeczywiście w jednym z tych ohydnych domów, gdzie przestąpić progu nie może żaden uczciwy człowiek bez strachu.
Dowiedziawszy się, czego chciała, agentka szybko się oddaliła.
Cornu wraz z kolegą swym mieszkał na trzeciem piętrze.
Policzywszy pieniądze, wyjęte z portmonetki, a było ich sto trzynaście franków, obaj złodzieje położyli się spać.
— Sto trzynaście franków — mruknął Sylwan — zła liczba.
— Dlaczego?
— Trzynaście przyniesie nam nieszczęście.
— Jakiś ty głupi! — odpowiedział Galaubet, wzruszając ramionami.
— Zabobony dobre tylko dla bab! Ja tam ani w trzynastkę nie wierzę, ani w piątek! Ja jestem filozof, mój panie, słyszysz? Nie pleć bredni, a śpij, to będzie lepiej.
W dziesięć minut później zacni towarzysze chrapali.
Była godzina dwunasta w nocy.
O pierwszej Galoubet nagle się przebudził.
Pewny, że słyszał pukanie do drzwi, podniósł się na łóżku, przetarł oczy i jął się przysłuchiwać.
Cornu wciąż spał.
Znowu się dało słyszeć pukanie.
— Kto tam? — zapytał Galoubet.
— Czego potrzeba?
— W imieniu prawa otwórzcie.
— Jeżeli nie otworzycie, wyłamiemy drzwi — rzekł grożący głos.
— Zaczekajcie chwilę, panowie, nie ma jeszcze u nas światła.
— Ale my mamy, otwórzcie!
Sylwan drżąc na całym ciele, obrócił klucz w zamku.
Drzwi się otworzyły i pokój wnet oświetlony został blaskiem świecy, niesionej przez gospodarza domu, któremu towarzyszył komisarz policyjny i kilku agentów.
Przerażeni tym widokiem, obaj złodzieje usiedli na łóżkach.
Komisarz wszedł do pokoju.
— To wy się nazywacie Sylwanem Cornu? — zapytał starszego z łotrów.
— Do pańskich usług, tak, panie komisarzu.
— A wy — mówił dalej tenże — jesteście Narcyz Cartier, przezwany Galoubetem?
— Tak, panie Komisarzu.
— W imieniu prawa aresztuje was obu.
Póki złodzieje kończyli się ubierać rękami nieco drżącemi, komisarz policyjny odbywał rewizję w pokoju.
Tu znaleziono cztery zupełnie nowe garnitury, które niewątpliwie skradzione były w jakimś magazynie.
Agenci zabrali te rzeczy i komisarz rozkazał ruszyć w drogę.
We dwadzieścia minut obaj łotrzy znajdowali się w areszcie.
— Dobrze — szepnął Galoubet Sylwanowi do ucha — komisarz nie zabrał nam „pieniędzy“ i to bardzo dobrze.
— Schowałeś żółte?
— Ba! będzie za co pocieszać się wódką!
Koledzy znaleźli wreszcie dwa miejsca na łóżku.
Położyli się obok siebie i szepcąc sobie dalej, spędzili resztę nocy na nieprzyjemnych rozmyślaniach.
O dziewiątej zrana drzwi się otworzyły, ukazał się dozorca i zawołał:
— Do sędziego śledczego!
Czekali na nich żołnierze.
Sylwan szedł za Galoubetem.
Włożono im kajdanki i zaprowadzono do gabinetu Pawła de Gibray.
Ten czytał raport policji.
Nareszcie Gibray podniósł głowę i skierował na nich wzrok chłodny i przenikliwy.
— Który z was nazywa się Galoubet? — zapytał sędzia śledczy.
— Ja — odpowiedział Cartier tonem jak najpokorniejszym.
— Sądzeni byliście już kilka razy, tak zapisano w waszych aktach.
— O! nie poszczęściło mi się.
— Trzy lata siedzieliście w Poisy, sześć miesięcy w Roquette, dwa lata u św. Pelagji, rok w Mazas, o! to niemałe macie zasługi! Macie prawo, ażeby was mianowano oficerem między złoczyńcami.
Galoubet zwiesił głowę i nic nie odpowiedział.
Gibray zwrócił się do drugiego łotra.
— Sylwan Cornu?
— Tak.
— Macie jeszcze większe zasługi, niż wasz kolega. Siedmnaście lat przebyliście w rozmaitych więzieniach.
— Siedmnaśde i pół — poprawił Cornu nieśmiało.
— W którym roku zamknięto was w Poisy?
— W 1847.
— I wyszliście?
— W 1853.
— A więc w roku 1849 byliście tam jeszcze?
— A juści.
— Czy tam poznaliście się z Cartierem, — przezwanym Galoubet?
Galoubet odpowiedział:
— Tak. W roku 1851 odebrałem trzy lata w Poisy.
Gibray przez kilka minut milczał, poczem nagle zapytał Sylwana:
— Pamiętacie swych towarzyszy w więzieniu głównem?
— Nie wszystkich ale wielu.
— Możecie mi ich wymienić z nazwiska?
— Cóż, nie odpowiadacie? — zapytał sędzia po chwili.
— Bo to bardzo trudno.
— Dlaczego?
— W więzieniu ma się numery i przezwiska. Myślałem, że pan sędzia mówi o twarzach, o których pamięta się tutaj.
Sylwan końcem palców dotknął się czoła.