Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom II/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy w loży Maurycego odgrywała się powyżej opisana scena, inny znów epizod odgrywał się w innej stronie sali.
Piotr Lartigues przystąpił do czarnego domina w masce z czerwoną koronką, które okrągłem okienkiem wyglądało na salę.
Verdier znajdował się właśnie przy nawpół otwartej loży, gdzie się zebrały jakieś maski i kłóciły się zawzięcie.
Udawał — że całą uwagę zwraca na tę sprzeczkę, lecz starał się nie spuszczać z oczu ani domina, ani Lartiguesa.
Ten poszedł do nieznajomej i bardzo poufale objął ją wpół.
Zaczepiona obróciła się w mgnieniu oka i zmierzywszy pogardliwym wzrokiem zbyt zuchwałego galanta, zawołała:
— Co znaczy to zuchwalstwo? Idź pan sobie, widocznie za kogo innego mnie pan bierze.
Odpowiedź ta wcale nie onieśmieliła Lartiguesa.
— E! piękna pani — odrzekł, nie dbając o zmianę głosu. — Czego się tak bać zaraz bez żadnego powodu? Na maskaradzie wiele rzeczy uchodzi i zbyt okrutna skromność wcale tu nie na miejscu. Pani jesteś sama i ja sam. Możemy być dla siebie towarzystwem. Zgoda?
Aime Joubert chciała czemprędzej odejść, nie chcąc słuchać zuchwalca, ale jego głos przykuł ją na miejscu.
Dreszcz przebiegł po jej ciele, serce zabiło z siłą straszną. Krople potu wystąpiły na czoło.
Tego wrażenia Lartigues nie zauważył, ale nie uszło ono uwagi Verdiera.
Aime Joubert milczała. Gdyby w tej chwili maskę z niej zdjęto — twarz jej wydawałaby się straszną.
Nie słuchała, co mówił Lartigues, nie słyszała jego słów.
Ją uderzył tylko dźwięk tego głosu, co rozlegał się w jej uszach, jak dzwon pogrzebowy.
Zęby szczękały jej z przerażenia. Mówiła sobie w myśli:
— Przecież nie śpię... przecież nie zwariowałam... to mówi on.... to on!... Lartigues! Niepodobna, ażeby kto inny miał taki głos, jak on!
Wspólnik Verdiera mówił dalej:
— Dlaczego piękne domino milczy? Pewny jestem, że jesteś pani cudną. Bądźże grzeczną i odpowiadaj mi... Chodzi tu o sto luidorów! Założyłem się, że pani jesteś kobietą uczciwą, żeś mężatka i żeś przyjechała tu po to jedynie, ażeby męża złapać na gorącym uczynku, nieprawdaż? Wygrałem, czy przegrałem?
W ciężkiem była agentka położeniu.
Jak najzupełniejszą miała pewność, że przed nią stoi Lartigues, śmiertelny wróg, którego od tak dawna szukała, którego znaleźć pragnęła za jakąbądź cenę.
Tuż przy niej był i nie mogła nic z nim uczynić, bo dobrowolnie rozstała się z pomocnikami swymi, Jodeletem, Martelem, Sylwanem Cornu i Galoubetem.
Drżąc z przerażenia, wzięła pod rękę człowieka, w którym poznała Lartiguesa.
— Przekonam się, czy się nie mylę — pomyślała. — Nędznik, który mię zgubił, miał bliznę na wielkim palcu u lewej ręki.
I zmienionym zupełnie głosem wyszeptała:
— A! pan się założyłeś, że jestem mężatką i że przyjechałam tu jedynie z zazdrości?
— Tak, i cóż, wygrałem?
— Być może.
— To nie odpowiedź!
— A co mówił pański przeciwnik?
— Że pani szuka przygód. Cóż, przegrał?
Zamiast odpowiedzi, Aime Joubert spytała:
— Zakład o sto luidorów?
— Tak!
— I chcesz pan sto luidorów wygrać!
— Chcę wygrać głównie dla satysfakcji, bo jestem bogaty i jeżeli dzięki pani wygram, zamierzam prosić panią, ażeby mi wolno było podzielić wygraną pomiędzy nami.
Piotr Lartigues tak mówi, Joubert powtarzała sobie w myśli.
— To on! To niezawodnie on! Niepodobna, ażeby dwóch ludzi miało jednakowy głos, a jego głos nie zmienił się po latach dwudziestu trzech.
Lartigues pytał dalej:
— I cóż zgoda? Wygrałem, podzielimy się.