Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom II/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wszystko zawisłem było od Aime Joubert od przedłużenia rozmowy.
Kto wie, czy który agent nie przyjdzie jej niespodziewanie na pomoc, jeśli skorzysta na czasie? W tym celu zapytała:
— No, przypuśćmy, żeś pan wygrał, ale kto tego dowiedzie?
— Pani zapewne nie — odpowiedział Lartigues.
Agentka potrząsnęła głową.
— Moje zapewnienie niczego jeszcze nie dowiedzie. Pański przyjaciel ma prawo nie wierzyć memu słowu i zażądać innych dowodów.
— No, to zdejm pani maskę, weźmiemy za pośrednika pierwszego, kto się pani ukłoni.
Aime Joubert wzruszyła ramionami.
— Szalona propozycja! — rzekła.
— Czyż pan rzeczywiście przypuszczasz, że przyjechawszy tutaj śledzić mego męża, zgodzę się na zdjęcie maski przed pierwszym lepszym; zresztą zakład pański jest tylko pozorem, który mnie jednak nie wyprowadzi w pole.
— Pani mnie podejrzewa? — spytał Lartigues zdumiony wielce.
— Że mnie pan namawia po to zdjąć maskę, ażeby się dowiedzieć, czy młoda jestem i przystojna.
— Pewny jestem, że naprzód odgaduję.
— Co za dowód
— Serce moje bije przy pani silniej, a tegobym nie doznał, gdy byś pani była brzydką; takie wrażenia nigdy mnie jeszcze w życiu nie zawiodły.
Agentka wybuchła śmiechem...
— Doprawdy! — zawołała. — Szczególny pan jesteś w takich latach, unosisz się, jakby jaki młody człowiek!
— A skąd pani wie, że nie jestem młody? — żywo zapytał Lartigues? Czy pani mnie poznaje po głosie, po mych włosach?
— Nie, tylko widzi pan, ja wiem, że pan przystojny.
— Czy pani nie jasnowidząca? a może kabalarka, wróżka?
— Po trochu, a nawet więcej jeszcze, gdyż przy swym podwójnym wzroku, o którym mówiłam, rozróżniam rysy pańskie pod maską i postać pańską pod zasłaniającem ją dominem. Gdybym się postarała, łatwoby mi poszło rozmówić się z panem o pańskiej przeszłości i przyszłości.
— To niemożliwe.
— Zaraz panu dam dowód. Proszę o rękę.
— Którą? — spytał Lartigues ze śmiechem.
— O lewą. Niech pan zdejmie rękawiczkę.
Wspólnik Verdiera ściągnął rękawiczkę i wyciągnął do zamaskowanej kobiety rękę białą, wydelikatnioną, której jednak krótkie i grube palce znamionowały złe popędy.
Aime Joubert schwyciła za tę rękę i nie mogła się powstrzymać od lekkiego dreszczu.
— Blizna jest tu — pomyślała — to on... mam go... ujść mi nie powinien.
— I cóż pani mówi ma ręka? — zapytał.
— Bardzo wiele.
— Chętniebym się choć czegoś dowiedział.
— Ma pan lat przeszło pięćdziesiąt, włosy siwawe i kędzierzawe, wieleś pan podróżował i jesteś bardzo namiętny.
— I cóż więcej? — zapytał Lartigues zaciekawiony i zdumiony.
— Więcej nie mogę panu powiedzieć, przynajmniej tutaj.
— A gdzie pani powie?
— W takiem miejscu, gdzie będziemy sami, gdzie nikt nas nie może usłyszeć.
— Pokój oddzielny będzie dla nas dogodny, jeżeli pani przyjmie kolację, na którą panią zapraszam.
— Czemu się Pani waha? — mówił dalej Lartigues. — Niema się pani czego mnie bać, jestem człowiekiem porządnym i pani ma wzrok podwójny, zaczynam w niego wierzyć — powinien panią o tem upewnić.
— Dobrze, zgadzam się.
— Chodźmy.
— Niema się czego spieszyć, niech mi pan poda ramię, przejdziemy się kilka razy po sali i później dopiero wejdziemy.
— Służę pani...
Aime Joubert, zadrżawszy, wzięła Lartiguesa pod rękę i razem z nim odeszła.
Agentka miała jeszcze nadzieję, że spotka którego agenta policji śledczej, że da mu znak, dlań zrozumiały, dla zbioru z dziesięciu agentów gotowych pospieszyć jej z pomocą.
Ze swego obserwacyjnego stanowiska Verdier wszystko widział.
Kobieta w czarnem dominie dziwną mu się wydała.
To, co się stało, było niezwykle w jego oczach podejrzanem.
Dlaczego Lartigues zdjął rękawiczkę i pokazał rękę?
Dlaczego nieznajoma zadrżała, spojrzawszy na tę rękę?
Wszystko to było jakoś nienaturalne. Verdier śledził wzrokiem tę parę i chciał za nią iść, kiedy kilka słów, powiedzianych przy nim przez dwóch ludzi w kostiumie doktorów molierowskich, zwróciło jego uwagę.
— O! o! — mówił z nich jeden, którym był Galoubet. — Nasza naczelnikowa złapała jakiegoś wielbiciela i zdaje się, że dlatego nas zwolniła. To osobliwa kobieta!
— Oni znają tę kobietę — pomyślał Verdier, nastawiając uszu.
Koledze odpowiedział Sylwan Cornu.
— Nie miała po co sprowadzać nas do opery. Chce tutaj złapać majsterka z cmentarza Pere Lachaise.
— Wolałbym iść pod czarną kulę! Tam weselej.
— Proszę, wybredniś!... A ja jestem kontent, że mogę już bywać wszędzie. Chciałbym do końca życia służyć przy naczelnikowej. Przy niej człowiek może się napatrzeć różnych rzeczy.
— Każdy ma swój gust. Ja wolę „Czarną Kulę“.
Verdier nie słuchał już dłużej molierowskich doktorów.
Z pierwszych ich słów zrozumiał, że są to policjanci pod dowództwem kobiety, którą Lartigues w tej chwili prowadził pod rękę.
Więc mniemanemu kapitanowi Van Broke groziło nieuniknione niebezpieczeństwo.
Ani sekundy nie tracąc, Verdier rzucił się w ślad za tą parą, ażeby uwolnić Lartiguesa z rąk niebezpiecznej towarzyszki.
Lecz para ta znikła. Verdier szybko zbiegł ze schodów na korytarz pierwszego piętra, zapchany tłumem.
Przechodząc obok Maurycego loży, dwukrotnie zapukał do drzwi.
— To właśnie stuknięcie przerwało upojenie — pod wpływem którego znajdowała się Walentyna Bressoles i młody człowiek.
Maurycy rzucił się do drzwi, lecz poznawszy tego, kto puka, zapytał nieco wzruszonym głosem: — Co?
Verdier nachylił się do niego i szepnął mu kilka słów.
Syn Aime Joubert bardzo zbladł i zadrżał.
Zwrócił się do Walentyny i rzekł do niej:
— Przepraszam panią, muszę na chwilę odejść, ale zaraz wrócę.
Wyszedł, zamknął drzwi za sobą i pociągnął Verdiera za rękę, szepcąc:
— Trzeba ich odszukać.... trzeba ich znaleźć... Trzeba Lartiguesa wydobyć z zasadzki, w którą dał się złapać. Co za fatalną miał myśl, że chciał poznać się z tą kobietą.
Szli, przyspieszając kroku, torując sobie drogę wśród ciżby rozpychając wszystkich, kto im miejsce tamował.
Patrzano na nich, jak na warjatôw, a przynajmniej, jak na pijanych.
— Z jednej strony ty — rzekł Verdier — z drugiej ja.
Rozeszli się w przeciwne strony. Po kwadransie znów się stawili na tem samem miejscu i spojrzeli po sobie pytająco:
— Nic — rzekł Maurycy.
— Nic — powtórzył Verdier, jakby echo.
Obaj wspólnicy, zawiedzeni w oczekiwaniu, milczący, uważali już za niepotrzebne rozchodzić się znowu i razem udali się wielkiemi schodami do sieni.
Nagle Verdier głucho krzyknął.
— Co takiego? — zapytał Maurycy.
— Spojrzyj tam!....
I mniemany opat wskazał na czarne domino z czerwoną wstęgą, które czekało przy kontramarkarni na Lartiguesa, który właśnie kładł na siebie paltot. Aime Joubert oglądała się dokoła, czy się nie zjawi jaki agent; będąc pewna, że się Lartigues jej nie wymknie, przestała na chwile śledzić go oczami.
Verdier przecisnął się przez tłum i szepnął mu do ucha, zrywając z ramienia wstążki po których można go było poznać.
— Rzuć tę kobietę, alboś zgubiony.
— Dlaczego zgubiony? — spytał złoczyńca ze zdumieniem.
— To kobieta z policji... chodźmy.
Verdier wciągnął Lartiguesa w tłum osób, który się tłoczył przed kontramarkarnią.
Obaj już znikli, gdy agentka, dziwiąc się, że zdobycz jej nie nadchodzi, zaczęła jej szukać.
Maurycy widział wszystko, i teraz wcale się już nie niepokojąc wrócił do Walentyny, która czekała nań z niecierpliwością.
Aime Joubert chodziła tu i owdzie, rozglądając się bacznie, drżąca, przestraszona!
— Poznał mnie! — wyszeptała głucho. — Uciekł! Uciekł!... Trzymałam go w ręku i straciłam! O, szatan chyba broni tego złoczyńcy!
Po krótkim tym monologu pobiegła do kancelarji policyjnej, mieszczącej się w gmachu teatru.
Tu w kilku słowach opowiedziała komisarzowi dyżurnemu co się stało.
W tej chwili agentów rozesłano na wszystkie strony.
Napróżno.
Tym razem Piotr Lartigues znowu ocalał.
Udał się pieszo na ulicę Suresnes, dokąd pomyślnie przybył.
Co się tyczy Verdiera, pozostał on na maskaradzie, postanawiając koniecznie się dowiedzieć, kto jest ta kobieta w czarnem dominie, w masce z czerwoną koronką — ale zamiarów swych urzeczywistnić nie mógł.
Minął tydzień po opowiedzianych przez nas zdarzeniach.
Przez kilka dni Lartigues i Verdier mieli się na baczności.
Nawet Maurycy rzadko się pokazywał w pałacyku przy ulicy Suresnes, bojąc się, czy nie zaprowadzono może dozoru policyjnego w pobliżu.
Ponieważ jednak było spokojnie i nic nie zapowiadało niebezpieczeństwa, postanowiono wreszcie, aby Maurycy zaczął już działać w sprawne Bressolów.
Powiedzieliśmy, że Verdierowî nie udało się to, co przedsięwziął w operze.
Nie mógł znaleźć czarnego domina w masce z czerwoną koronką.
A dwóch doktorów molierowskich, których rozmowa wyjaśniła mu, co za osobistość kryła się w czarnem dominie, postarał się nie stracić z oczu i dopóty ich śledził, póki nie wyszli z maskarady o świcie.
Wtedy udał się za nimi z daleka i doprowadził ich w ten sposób do tej podejrzanej kamienicy, którą już znamy.
— Kiedyś może to odkrycie posłuży nam do czegoś — pomyślał Lartigues lekceważył niebezpieczeństwo, jakie mu groziło.
Przeczuwał, że to niebezpieczeństwo może się lada chwila ponowić. A tegoż zdania byli obaj jego wspólnicy. Trzeba więc było ponowić przezorność i ostrożność, trzeba się było na każdym kroku pilnować. W sprawie, gdzie wszystko było tajemnicą okryte, jedna szczególnie rzecz interesowała tych trzech ludzi.
Daremnie łamali sobie nad tem głowę, jakim sposobem kobieta w masce znać może Maurycego z imienia.
Prócz tego zadawano sobie jeszcze pytanie:
— A Lartiguesa czy poznała?
Choć nieprawdopodobnem to było, logika dawała jednak twierdzącą odpowiedź. Verdier bardzo dobrze pamiętał, że widział, tajemnicze domino drgnęło kilkakrotne, kiedy Lartigues mówił.