Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom II/XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

Minął tydzień po opowiedzianych przez nas zdarzeniach.
Przez kilka dni Lartigues i Verdier mieli się na baczności.
Nawet Maurycy rzadko się pokazywał w pałacyku przy ulicy Suresnes, bojąc się, czy nie zaprowadzono może dozoru policyjnego w pobliżu.
Ponieważ jednak było spokojnie i nic nie zapowiadało niebezpieczeństwa, postanowiono wreszcie, aby Maurycy zaczął już działać w sprawne Bressolów.
Powiedzieliśmy, że Verdierowî nie udało się to, co przedsięwziął w operze.
Nie mógł znaleźć czarnego domina w masce z czerwoną koronką.
A dwóch doktorów molierowskich, których rozmowa wyjaśniła mu, co za osobistość kryła się w czarnem dominie, postarał się nie stracić z oczu i dopóty ich śledził, póki nie wyszli z maskarady o świcie.
Wtedy udał się za nimi z daleka i doprowadził ich w ten sposób do tej podejrzanej kamienicy, którą już znamy.
— Kiedyś może to odkrycie posłuży nam do czegoś — pomyślał Lartigues lekceważył niebezpieczeństwo, jakie mu groziło.
Przeczuwał, że to niebezpieczeństwo może się lada chwila ponowić. A tegoż zdania byli obaj jego wspólnicy. Trzeba więc było ponowić przezorność i ostrożność, trzeba się było na każdym kroku pilnować. W sprawie, gdzie wszystko było tajemnicą okryte, jedna szczególnie rzecz interesowała tych trzech ludzi.
Daremnie łamali sobie nad tem głowę, jakim sposobem kobieta w masce znać może Maurycego z imienia.
Prócz tego zadawano sobie jeszcze pytanie:
— A Lartiguesa czy poznała?
Choć nieprawdopodobnem to było, logika dawała jednak twierdzącą odpowiedź. Verdier bardzo dobrze pamiętał, że widział, tajemnicze domino drgnęło kilkakrotne, kiedy Lartigues mówił.
Czyż wreszcie nie wyraźnie mówiło o tem owo upozorowane nakłonienie mniemanego kapitana do zdjęcia rękawiczki i pokazania lewej ręki? Chciała się snać przekonać, czy znajduje się tam blizna, ten znak szczególny, po którym można było poznać zabójcę hrabiny Kurawiew.
To szukanie blizny równoznacznem było z chęcią stwierdzenia tożsamości osoby.
Wszystko to wydawało się niewątpliwem. Jednakże Lartigues i Verdier przychodzili zawsze do jednego wniosku.
— Po latach dwudziestu trzech czego mamy się obawiać? przecie jest przedawnienie.
Bez wahania też szli drogą, wskazaną im przez Michała Bremonta, wspólnika ich londyńskiego, a byłego doradcę nieboszczyka Armanda Dharville.
Maurycy dwa razy już widział się z Walentyną. Żona dawnego budowniczego Bressola literalnie szalała za nim.
W domu u Bressolów pokończone już były wszystkie te przekształcenia, które biednego Ludwika czyniły nieszczęśliwym, bo psuły mu zupełnie zwykły, spokojny tryb życia.
Dawny budowniczy, jak i jego córka mało rozesłali biletów zapraszających, ale Walentyna bynajmniej ich nie poskąpiła.
Oznaczony już był pierwszy wieczór tańcujący. Marja czuła, że jej serce drżało z radości. Zobaczy się niezawodnie z Albertem de Gibray, którego co rano spotykała u Gabrjela Servet przy ulicy Varennes, którego kochała prawie sama o tem nie wiedząc, miłością czystą, niewinną.
W przeddzień tego wieczoru tańcującego Paweł de Gibray, sędzia śledczy, wrócił do domu o piątej, zmęczony, a raczej przygnębiony ogromną pracą z powodu podwójnej zbrodni przy ulicy Montorgueil i na cmentarzu Pere Lachaise. Poszedł do swego gabinetu i ociężałą głowę oparłszy na rozgorączkowanych rękach, szukał rozwiązania dla zagadki i nie znajdował go wcale.
Wyprowadziło go z zadumy przyjście syna i przerwało mu ciężką, mozolną pracę.
— Mogę się założyć — rzekł młodzieniec, uściskawszy czule ręce, wyciągnięte doń przez ojca — że jeszcze ojciec myśli a tej szkaradnej sprawie, która ojcu nie da sypiać po nocach.
— I wygrałbyś zakład, mój drogi! — odpowiedział sędzia.
— O! mamy do czynienia z bardzo sprytnymi łotrami, ale przy całej swej zręczności dadzą się kiedyś złapać. Jeden z nich o mało co nie wpadł w nasze ręce na maskaradzie w operze.
— Jeżeli jesteś pewny ojcze, że dadzą się złapać, w takim razie wszystko może się dziać jak najlepiej na tym najlepszym ze światów — rzekł Albert z uśmiechem — przestań więc sobie, ojcze, łamać głowę, bądź sędzią śledczym, ile chcesz, ale w sądzie, a po za obrębem tegoż bądź osobą prywatną i pomówmy ze sobą.
— I owszem. Pomówmy. Ale mam się o coś zapytać.
— O co?
Paweł de Gibray wziął ze stołu kopertę, wyjął z niej dwa listki, pisane na różowym papierze glansowanym i zapytał:
— Czy znasz państwo Bressoles?
— Znam — odpowiedział młodzieniec, a żywy rumieniec oblał mu twarz.
— Pan Ludwik Bressoles wydaje jutro wieczór w domu swym przy ulicy Verneuille, otrzymałem dwa zaproszenia, jedno dla mnie, drugie dla ciebie.
— Wiedziałem, że ciebie, ojcze, zaproszą.
— Jakim sposobem mogłeś wiedzieć? Czy tak dobrze znasz się z Bressolem?
— Widuję go prawie codziennie od pewnego czasu. To dawny budowniczy, bardzo bogaty, człowiek jak najlepszy w świecie, jak najsympatyczniejszy, śliczną ma córkę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.