Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom II/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Albert zamilkł, zobaczywszy oczy ojca na niego skierowane, wyrażające zdziwienie.
— No, dlaczego przestałeś mówić? — spytał sędzia śledczy.
— Już więcej nie miałem nic do powiedzenia.
— Gdzieżeś się poznał z tym Bressolem, który ma „śliczną córkę“?
Ostatnie wyrazy wymówił Paweł de Gibray z przyciskiem.
— Poznałem się z nim u Gabriela Servet, naszego przyjaciela i mego nauczyciela — odpowiedział Albert. — Odprowadzał tam swą córkę, Marię Bressoles, której Servet maluje portret naturalnej wielkości.
— Więc tej panience na imię Marja? — zapytał Paweł de Gibray po niejakiem milczeniu.
— Tak, nieprawdaż, że ładne imię?
— A sama zapewne również ładna, jak to imię?
— O! stokroć ładniejsza! Anielska główka, profil Rafaelowski! A przytem dobra, łagodna, uprzejma, pełna wdzięku.
— Słowem posiada wszelkie przymioty, — wszelkie zalety, wszelkie cnoty — rzekł sędzia śledczy nie bez pewnej ironji — no, więc mój synek zakochał się w dziewiętnastym roku życia!
— Ojczulku! — szepnął młodzieniec ujmującym głosem.
— Zakochał — powtórzył Paweł de Gibray. — Kochać się w twoim wieku, to prawdziwe szaleństwo!
— Dlaczego? — pochwycił żywo Albert.
— Dzieckiem jesteś jeszcze.
— O! nie, dorosłym już jestem mężczyzną, chociaż mam dopiero lat dziewiętnaście.
— Słowem, żenić się chcesz?
— Czyż mężczyzna nie powinien myśleć o małżeństwie?
— Człowiek dojrzały, tak... ale ty, mój drogi synu, masz dopiero dziewiętnasty rok, a w jakim wieku jest Marja Bressoles?
— Ośmnaście, ale już zupełnie panienka dorosła, serce złote, dusza niebiańskiej czystości i nieograniczonego miłosierdzia. Kiedy widzę Marję Bressoles, przypominam sobie niewysłowiony urok i anielska dobroć mej matki, która opłakujemy jeszcze i zawsze opłakiwać będziemy!
Sędzia śledczy, usłyszawszy te słowa, nie mógł powściągnąć wzruszenia, jakie go ogarnęło.
Albert mówił dalej głosem, przez który przebijały się łzy:
— Zdaje mi się, że w Marjî znajduję duszę i serce, głos i uśmiech mej matki, kocham ja tak, jak tyś mą matkę kochał.
Mówiąc to, młodzieniec ujął obie ręce ojca i uściskał je w swoich.
Oczy miał wilgotne. Dwie grube łzy stoczyły się po policzkach na wspomnienie o ukochanej matce, zmarłej w kwiecie wieku.
Paweł de Gibray podniósł czoło, zasępione ciężkiemi wspomnieniami, przycisnął syna do serca i ucałował go kilka razy.
— Mój drogi, — wyszeptał — więc bardzo kochasz tę panienkę?
— Jak ciebie z całej duszy.
— Strzeż się!
— Czego?
— Często człowiek się myli, idąc za popędem serca. Rojenia pierwszej miłości częstokroć są złudne.
— Ojcze, — rzekł — jeśli się nie mylę, słowa twe wyrażają przykre wspomnienia, jakie obudziła w tobie nasza rozmowa.
— Nie mylisz się i właśnie wobec tego lękam się o twą miłość.
— Pozwoli ojciec zapytać, czy to jego wspomnienie osobiste
— Tak, osobiste.
— Więc przed poznaniem mej matki kochałeś widocznie kogoś, mój ojcze?
— W wieku twoim, również jak ty niedoświadczony i z takim samym zapałem naiwnym, oddałem serce me dziewczęciu, w którem wszystkie cnoty widziałem.
W moich oczach była anielską, czystą, skromną, litościwą, dobrą, — ubóstwiałem ją.
— A ona cię nie kochała? — zawołał młodzieniec.
— Kochała — odpowiedział de Gibray — przynajmniej przysięgała przedemną, a jakże mogłem wątpić o jej przysięgach, gdy dla mnie poświęciła swój honor! Ale były to fałszywe dowody. Naturę miała na wskroś zepsutą. Oddała mi się nie z miłości, lecz przez kaprys. Nie mogłem tego nie zrozumieć, i namiętność we mnie ustąpić musiała przed pogardą.
— Pogardą — powtórzył Albert.
— Tak, bo ta, którą kochałem, z która chciałem się ożenić, znikła niebawem, nie dbając o rozpacz, w jakiej mnie pogrążyła.
Miała wkrótce matką zostać, wiedziałem o tem, szukałem jej wszędzie, ażeby wziąć od niej dziecko, które do mnie należało i któremu chciałem przynajmniej dać moje imię.
— Nie mogłem jej odnaleźć. Raz jeden tylko wpadłem na jej ślad i zaraz go straciłem, alem już powziął wiadomość, że mieszka sama i że nikomu nie wiadomo, aby kiedy byłą matką.
Co się stało z dzieckiem, nikt o tem nie wiedział. Kto wie, czy Walentyna nie usunęła go całkiem, kto wie, czy nie zgładziła tego dowodu swego błędu.
— Ależ to okropne! — rzekł Albert przerażony.
— Czyż ta kobieta rodziny nie miała?
— Miała brata, uczciwego człowieka, który bolał wielce nad swoją siostrą.
— Dowiadywał się ojciec o niego?
— Nie mogłem. Jakiem prawem? Pozory przeciw mnie walczyły. Musiano mnie niezawodnie obwiniać, żem ją uwiódł. Sam brat znikł także wkrótce. Mówią, że opuścił Francję. Nigdy już o nim nie słyszałem. Zapomniałem o nędznej istocie, powiedziałem sobie, że dziecko nie żyje i pociechy zacząłem szukać w pracy, serce we mnie zamilkło!... sceptycyzm zupełny zastąpił me rojenia młodzieńcze; nie wierzyłem już ani w miłość, ani w cnotę i dopiero spotkanie z tą zacną kobietą, jąka była twoją matka, nawróciło mnie i przekonało, że na świecie jeśli są szatany, to są i anioły! Niechaj doświadczenie, tak drogo przezemnie nabyte, posłuży na twój pożytek, kochany Albercie! Pamiętaj o tem zawsze!
— Dziewczę, o którem ojcu mówię, niewinne jest jak anioł! zawołał młodzieniec. — Chciałbym, ażeby ją ojciec zobaczył! I przekonany jestem, że nie odmówisz mi zmienić choć raz twe przyzwyczajenia i pójdziesz do Bressola, u którego zastaniesz naszego przyjaciela, Gabriela Servet.
— Czyż Gabrjel będzie na tym wieczorze?
— Będzie, i ty z nami, ojcze, pójdziesz, nieprawdaż? Ja tak gorąco pragnę, ażeby się ojciec poznał z Marją i jej ojcem.
— Nie mówisz mi nic o jej matce.
— Nic nie mówię, bo nic o niej nie wiem.
— Alboż nie bywa z córką w pracowni Gabriela?
— Nie, nigdy jej nie widziałem. Chcę, żebyś własnemi oczami osądził, czy godna jest zostać twą córką ta, którą kocham. Daj się namówić. Przyrzecz, że ze mną pójdziesz. Będziemy na wieczorze tak krótko, jak tylko zechcesz.
— Wiesz, mój drogi, że nigdy nie mam odwagi ci odmówić.
— Więc pójdziesz, ojcze?
— Obiecuję.