Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom III/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Maurycy uważał na każde słowo Marji. Walentyna nie słuchała córki.
— A jak się nazywa ta rzeczywiście interesująca osoba? — zapytał młodzieniec, a serce mocno mu biło.
— Symeona!
Usłyszawszy to imię, Maurycy nie bez wielkiego wysiłku powściągnął okrzyk radości, jaki tylko co nie wyrwał się z jego ust.
— Nareszcie ją mam! — pomyślał — to ona... w wychudłych od choroby rysach poznaję twarz z fotografii, którą mi pokazała Klaudyna Charvais. Przytem wszystko się zgadza. Marja powtórzyła tylko to, co mi powiedziała Oktawja. I dodał głośno:
— Więc ta biedna panienka teraz dozorująca szwaczkami była na tej samej pensji, gdzie pani?
— Tak, u poczciwej pani Dubief, która się zachwyca jej pracowitością. Gdyby pan teraz zobaczył Symeonę, z trudnością by pan poznał, że to ta sama, co na obrazie. Teraz ona zdrowa i wesoła i wcale nie wygląda na umierającą sierotę, której wzruszający portret odtworzył pan Servais z takim talentem.
Maurycy zamyślił się. Szukał sposobu skorzystania jak najprędzej z tego, czem mu się przypadek przysłużył. Marja widocznie znowu doświadczała wielkiego znużenia. Troje naszych opuściło tedy wystawę i pojechało karetą, która czekała na nich przed pałacem Przemysłu. Dochodziła piąta, gdy powracali do domu.
Marja poszła zaraz do swego pokoju. Walentyna i Maurycy pozostali sami na chwilę.
— Hrabia Iwan Smoiłow wydaje mi się niebezpiecznym — rzekł Maurycy do żony budowniczego — chce Alberta de Gibray uratować i mówi o tem z takiem przekonaniem, że aż mnie przestrasza. A jeśli mu się uda?
— Wszystko przepadnie wtedy — odpowiedziała Walentyna. — Albert zechce żenić się z Marią, a ojciec jego, ażeby przeszkodzić temu małżeństwu, odważy się na skandal.
— Trzeba mój ślub przyspieszyć.
— Bezwątpienia, ale to nie odemnie zależy.
— A od kogoż?
— Od doktora, on ma na mego męża większy wpływ.
— To ty wpłyń znów na doktora.
— Dobrze, zacznę działać od dziś, a najpóźniej od jutra.
W tejże chwili wszedł budowniczy i poprosił Maurycego na obiad.
Młodzieniec wymówił się pod pozorem, że ma się widzieć z jednym ze znajomych swoich, a nie może sprawić mu zawodu, obiecał jednak, że wcześnie powróci, ażeby paniom towarzyszyć do teatru na operę komiczną.
— Wystawa i teatr — rzekł budowniczy — boję się, czy to nie za dużo na jeden dzień, czy nie będzie dla Marji za wiele zmęczenia.
— Wiesz, mój drogi, że doktor uważa zmęczenie za dobre lekarstwo, — odparła Walentyna. — Jego zdaniem tylko znużenie może dać Marji dobry sen.
— Niech i tak będzie, ale we wszystkim unikać należy przesady, nie będąc jednak doktorem, nie będę się sprzeciwiał.
— I masz słuszność — rzekła żona, wzruszając ramionami. Do widzenia, panie Maurycy.
Syn Aime Joubert wziął dorożkę i kazał się wieźć na ulicę Surennes, gdzie zastał Lartiguesa samego.
— Masz co nowego? — zapytał rzekomy kapitan Van Broke.
— Mam.
— Cóż takiego?
— Symeonę znalazłem.
— Doprawdy? — spytał Lartigues zdziwiony i uradowany.
— Słowo honoru!
— Rzeczywiście pyszna wiadomość... no, a teraz opowiedz szczegółowo.
Maurycy pokrótce opowiedział o zwiedzeniu wystawy, gdzie poznał młodą dziewczynę na obrazie Gabriela Servais.
— Rzecz w gruncie bardzo prosta — dodał — ale jest w tem, jedna okoliczność, jakby wymyślona przez romansopisarza lub dramaturga, okoliczność zdumiewająca.
— Jaka?
— Wszystkich wiadomości, jakich potrzeba mi było o Symeonie, udzieliła mi jej siostra...
— Jej siostra? — powtórzył Lartigues.
— Naturalnie! Marja Bressoles... przecie siostrami są dla siebie, córki jednej matki.
— A Marja Bressoles zna Symeonę?
— Zna. Ona i ojciec jej opiekują się nią.
— Ale nie wiedzą o tajemnicy jej urodzenia?
— Ma się rozumieć. Sama pani Bressoles, dawna Walentyna Dharville, choć kilka razy widziała Symeonę, uważa ją jednak za obcą.
— Gdzie ją widziała?
— W samym pałacyku przy ulicy Verneuille.
— Masz słuszność, kochany Maurycy! — zawołał Lartigues. — Rzeczywiście dziwne są losu koleje! Gdzie mieszka Symeona?
— W naszej dzielnicy. Niedaleko stad na pensji, przy ulicy Ville de Eveque.
— Na pensji przy ulicy Vi!le de Eveque| — powtórzył mniemany kapitan, drgnąwszy. — A wiesz, kto trzyma tę pensję?
— Jakaś pani Dubief.
Lartigues uderzył pięścią w stół.
— Pani Dubief — powtórzył zacierając ręce. Napewno wiesz, że tak się nazywa przełożona?
— Napewno.
— No, mój drogi, możemy sobie powinszować osobliwszego, niesłychanego, prawie nieprawdopodobnego szczęścia!
— Skądże się tak zapalasz? — zapytał Maurycy z uśmiechem.
— Ogród pensji pani Dubief graniczy z naszym, a jak wiesz, mamy klucz, którym możemy otworzyć furtkę.
— Więc rzecz prawie już gotowa! — rzekł Maurycy.
— Czem jest Symeona na pensji.
— Dozorczynią szwaczek.
— Wybornie!
— Zaczynam myśleć, kochany mój wspólniku, że miljony Armanda Dharville wkrótce już będą w naszem ręku.
— Tak — bąknął Lartigues, zmarszczywszy brwi — i wtedy rozstaniemy się, jakeśmy mówili.
— Alboż naprawdę myślisz, że w moim wieku, przy takim majątku, który pozwoli mi zaspakajać wszelkie namiętności i zachcianki, że byłbym tak głupi, iżbym miał opuścić Francję? Żyć można tylko w Paryżu.
— A niebezpieczeństwo dla ciebie nic nie znaczy?
— O jakiem niebezpieczeństwie mówisz?
Maurycy zmienił nagle przedmiot rozmowy.
— Ale — rzekł — mam wiadomość o hrabim Iwanie.
— Tak? — rzekł mniemany kapitan.
— Tak, spotkałem się z nim i rozmawiałem.
— I cóż?
— Ha! może zmienię dawne zdanie.