Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom III/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.

Marja była jakby nieprzytomną. Ale gdy usłyszała ostatnie słowa ojca, wyraz jej twarzy zmienił się nagle i stał się spokojnym.
— Wszystko się skończyło... znikąd nadziei — szeptało dziewczę głuchym głosem, jakby sama mówiąc do siebie. — Jeżelim nie umarła z tych wszystkich wrażeń, z tych cierpień wszystkich, to znaczy, że Bóg chce, ażebym żyła. Każe mi żyć dla ojca.
Spojrzała na starca, wciąż jeszcze klęczącego, wciąż zalewającego się łzami, ujęła go za ręce, podniosła i rzekła:
— Nie płacz, ojcze, ofiara spełniona, nie będziemy mówili o przeszłości... przyrzekam ci, że wyzdrowieję. Za jakąbądź cenę ma być okupione zdrowie, wyzdrowieję... dla ciebie.
Ludwik Bressoles z trudnością powstał, pochwycił córkę w objęcia i okrył ją pocałunkami, Marja mówiła dalej:
— Powtarzam, ofiara spełniona. Możecie mówić bez trwogi, ja słuchać będę tak spokojnie, jakby to nie o mnie była mowa. Kogoż przeznaczacie mi na męża?
— Maurycego Vasseura odpowiedział doktór.
— Domyślałam się. Mam go za uczciwego człowieka. Będę dla niego uczciwą żoną. Spełnię swe obowiązki, ale więcej niech odemnie nie wymaga.
— Zgadzasz się? zawołał budowniczy, a dusza przepełniała mu się smutkiem i radością.
— Tak, ojcze, zgadzam się. Kiedy będzie nasz ślub?
— Myślę, że za miesiąc.
— Po co zwlekać? — zapytał doktór.
— Dla czego nie skończyć wszystkiego, o ile najprędzej pozwalają przepisy?
— Byłoby to rzeczywiście lepiej — rzekł Bressoles — ale Marja...
— O mnie się nie troszczcie — przerwało dziewczę — działajcie, jak chcecie najprędzej, wszystko co uczynicie, będzie dobrze.
— I szczerze to mówisz, gołąbko moja?
— Przysięgam!
Biedny ojciec znowu uściskał córkę, przytulił do serca i tkliwie ucałował, szepcąc:
— O, moje kochane dziecko, drogi skarbie mój, jedyna miłość ojca na tym świecie, tobie zawdzięczać będę szczęście na starość, obetrzyj oczy i chodź ucałować matkę.
Marja była posłuszna. Widząc ją spokojną, przynajmniej z pozoru, Walentyna myślała, że ojciec i doktór nie mówili z nią o zamążpójście. Wielkie było zdumienie jej, kiedy się Ludwik odezwał:
— Już wie o wszystkiem... zgadza się...
W tejże chwili służący oznajmił Maurycego. Walentyna uczuła w sercu straszny cios. Myślała sobie: Jakto? myśl o małżeństwie ani jednej łzy nie wycisnęła z jej oczu? Uśmiecha się prawie, zrzekając się miłości ku Albertowi. Czyżbym się omyliła? Kochałaż by Maurycego?
Maurycy wszedł. Walentyna, zmarszczywszy brwi, rzuciła nań zazdrosne spojrzenie. Marja wyciągnęła doń rękę.
— Panie Vasseur — rzekła — powiem panu nowinę.
— Nowinę? — powtórzył Maurycy.
— Tak.
— A czy przyjemną?
— Niech pan sam osądzi. Ojciec tylko co mi powiedział, że za miesiąc nosić będę nazwisko pańskie.
— A pani co na to odpowiedziała? — zawołał młodzieniec, oszołomiony tą wiadomością.
— Odpowiedziałam, że zgadzam się i dziękuję panu z całego serca za pańskie przywiązanie.
— Za moje przywiązanie? — wyszeptał syn Aime Joubert zaczerwieniony.
— Naturalnie — odpowiedziało dziewczę — ja się nie łudzę. Pan idzie za popędem swego szlachetnego serca, powoduje panem litość dla mnie. Żeni się pan, ażeby mnie uratować.
— Wynagrodzony będę za to — odpowiedział Maurycy, odzyskując zuchwały cynizm. — Teraz pani cierpieć już będzie niedługo.
Nikt, prócz łotra, który te słowa wymówił, nie zrozumiał straszliwego ich znaczenia, Walentyna z wściekłością przygryzła sobie wargi.
— Zjesz z nami śniadanie, doktorze? — odezwał się Ludwik.
— Z wielką przyjemnością — odpowiedział doktór. — Pierwszy chcę wypić za zdrowie i szczęście przyszłych państwa młodych.
Budowniczy mówił dalej, zwracając się do Maurycego:
— Po śniadaniu, mój drogi, pomówimy z sobą.
Syn Aime Joubert skłonił się. Skoro się śniadanie skończyło, a trwało niedługo, Bressoles zaprowadził Maurycego do swego gabinetu i rozpoczął rozmowę w te słowa:
— Jeśli chcesz, mój kochany synu, pozwolisz, że cię już tak nazywać będę, zajmiemy się przyszłością twoją i Marji. Znam cię niedawno, lecz zdaje się, znam cię już o tyle, że mogę powiedzieć z przekonaniem, że czynisz córkę mą szczęśliwą. Nie mogę wątpić o przywiązaniu, którego dowiodłeś wielkiem poświęceniem; kochasz Marję, a ona zawdzięczać ci będzie swe ocalenie, tego już dość, abym ja ciebie kochał: chciałbym tylko poznać całą twoją przeszłość. Opowiedz mi o swych rodzicach.
— Wprzód muszę panu uczynić wyznanie — rzekł Maurycy.
— Czy co do wykroczenia jakiego? — spytał Ludwik przestraszony.
— Nie co do nieszczęścia.
— Jakiego?
— Jestem synem nieprawym.
— To rzeczywiście nieszczęście, ale nie zbrodnia, więc nie mogę ci z tego uczynić zarzutu. Ojciec twój, który sam tylko zawinił, żyje jeszcze?
— Nie, umarł.
— A matka żyje?
— Żyje... najlepsza z matek i najuczciwsza z kobiet, która raz tylko uległa przez podłość nikczemnika. Matka moja wkrótce przyjedzie podziękować panu za wielki zaszczyt, jaki wyświadczasz jej synowi.
— Przyjmę ją z wielką przyjemnością. Teraz inne pytanie — zapewne nie masz nic, prócz tego, co zarabiasz własną pracą?
— Przepraszam, matka daje mi sześć tysięcy franków rocznie, co w połączeniu z tem, co zarabiam piórem, pozwala mi żyć dodatnio.
— Rzeczywiście dla młodego człowieka to bardzo dostatecznie... „Aurea mediocriatas“, ale tego nie dość dla mego zięcia. Zajmuj się literaturą, bardzo to pięknie, ale w chwilach wolnych dla swej własnej przyjemności, ale nie po to, ażebyś się miał z pióra utrzymywać. Dam córce swej pięćkroć sto tysięcy posagu. To uczyni dwadzieścia tysięcy rocznego dochodu.
— Jakże panu jestem obowiązany!
— Niczem mi obowiązany nie jesteś! Spełniam ojcowski obowiązek. Teraz mam cię o coś prosić, co może niebędzie ci zbyt przyjemnem.
— Życzenie pańskie bardzo jest naturalne — przyjemnem, na każde z nich zawczasu się zgadzam.
— Pragnę, żebyście moje dzieci, gdy się pobierzecie, nie opuszczali tego pałacyku, ażebyście mieszkali przy nas, ażebym nie był pozbawiony widoku córki.
— Życzenie pańskie bardzo jest naturalne — odpowiedział Maurycy — sprzeciwiać mu się nie mogę. Dodam nawet, że z największą radością przyjmuję propozycję mieszkania z panem w jednym domu.
— Dziękuję ci, mój synu, każę przygotować intercyzę. Pięćkroć sto tysięcy franków otrzymasz w przekazie na bank francuski zaraz w dzień ślubu, a dzień ten trzeba przyśpieszyć, jak tylko będziesz mógł najprędzej. Przygotuj więc wszystkie potrzebne dokumenta, urządź wszystko, jak należy i razem udamy się do merostwa. Pragnę, abyś jak najprędzej został mym zięciem.
— Jutro albo pojutrze, najpóźniej przygotuję konieczne papiery i razem z matką przywieziemy je tutaj.
— Dobrze. Akt ślubny podpiszemy za dwa tygodnie. Nic nie masz przeciwko temu?
— Naturalnie, że nic.
— Zgadzasz się więc we wszystkiem. Uściskaj mnie, mój synu.
Starzec otworzył ramiona. Maurycy rzucił się na szyję z udanem rozrzewnieniem i bez odrobiny wstydu, jak Judasz pocałował uczciwego człowieka, którego oszukiwał. Ludwik mówił dalej:
— Teraz pozwól, że zajmę się innemi rzeczami, które muszę załatwić przed pójściem do notariusza, a ty idź do kobiet.
Syn Aime Joubert usłuchał tej rady. Marja wróciła do swego pokoju, aby się spokojnie wypłakać. W salonie siedziała Walentyna.
— Maurycy — rzekła tonem pełnym wściekłości. — Ja nie wierzę, boję się.
— Czego?
— Marja przystała za prędko.
— Więc cóż z tego? Doktór wpoił w nią to przekonanie, że jeśli umrze, ojciec nie przeżyje jej śmierci, poświęca się tedy. Ale ona bardzo chora, nic jej nie może uratować. W kilka dni po ślubie zostanę wdowcem, a zatem wolnym już będę, a zamieszkam przytem tu u was w domu i nie usunę się stąd nigdy.
— I zawsze będziesz mieszkał? — spytała Walentyna, nieco już uspokojona.
— Tak.
Maurycy wziął za kapelusz.
— Już odchodzisz? — zawołała Walentyna.
— Muszę, masa interesów, przyjdę na obiad.
— Więc do widzenia.
— Do widzenia!
— Do widzenia!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.