Tajemniczy ogród/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Tajemniczy ogród
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1937
Druk F. Wyszyński i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Włodarkiewiczowa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI.

BEN WEATHERSTAFF.

Dziwne to jest w życiu, że tylko czasami odczuwa się, jakby się miało żyć zawsze — zawsze. Opanowuje uczucie owo niekiedy, gdy człowiek się ze snu zbudzi o jutrzence i znajdzie się sam wobec natury i, głowę w tył odrzuciwszy, spojrzy ku niebu i ujrzy jego blady seledyn zwolna się przemieniający, poczynający się zmieniać, zmieniać cudownie, dopóki wschód cały nie stanie się jakby jedną Hosanną. Wtedy to serce bić przestaje wobec onego niezmiennego, potężnego majestatu wschodzącego słońca, powtarzającego się wszakże każdego ranka od tylu tysięcy lat. Wtedy — na chwilkę — zapomina się o wszystkiem. Czasami znów opanowuje owo uczucie, gdy się człowiek znajdzie sam w lesie o słońca zachodzie, a tajemnicza, przesycona złotemi promieniami cisza wsiąka poprzez drzew konary, jakgdyby zwolna opowiadała o rzeczach jakichś dawnych a cudnych. Nieraz widok olbrzymiej ciszy nocnej z mirjadami gwiazd mrugających i patrzących na nas daje nam pewność, że żyć będziemy zawsze; czasem utwierdzają nas w tej wierze dalekie dźwięki pięknej muzyki, czasem drogich nam oczu spojrzenie.
Uczucie to opanowało Colina, gdy po raz pierwszy usłyszał i poczuł wiosnę wpośród czterech murów tajemniczego ogrodu. Zdawało się, że tego popołudnia cały świat się sprzysiągł być doskonałym, promieniejąco cudnym i dobroci pełnym dla jednego chłopczyka. Być może, iż jedynie z niebiańskiej dobroci wiosna przyszła i skupiła cudów tyle w tem jednem miejscu. Więcej, niż raz, Dick odrywał się od roboty, przystawał z rosnącym podziwem w oczach i głową potrząsał.
— Jak też cudnie! — powiedział. — Mam już lat dwanaście, zacząłem trzynasty — wiele już dni przeżyłem, ale mi się zdaje, żem jeszcze w życiu tak cudnego nie widział!
— Cudny dzień! Naprawdę cudny! — dorzuciła Mary i westchnęła z wielkiej radości. — Ręczę, że może to najcudniejszy dzień, jaki dotąd był na świecie.
— Czy nie sądzicie — począł mówić Colin zwolna, starając się mówić gwarą — czy nie sądzicie, że to może dla mnie tak cudnie?
— O, mój Boże! — zawołała Mary z zachwytem. — Jak ślicznie po jorkszyrsku to powiedziałeś! Pierwsza próba i tak doskonale!
I zapanowało szczęście.
Fotel ustawili pod drzewem śliwkowem, które białe było od kwiecia i pełne pszczółek brzęczenia. Było ono niby baldachim nad tronem królewicza z bajki. Opodal były czereśnie i jabłonie, okryte białoróżowemi pączkami — gdzie niegdzie ukazującemi kwiat rozwinięty. Poprzez ukwiecone gałązki przezierał błękit nieba, niby czyjeś cudne, modre oczy.
Mary i Dick wzięli się do roboty, Colin im się przyglądał. Przynosili mu różne rzeczy do oglądania — to rozwijające się pączki, to znów inne, ścisło jeszcze zwinięte, to gałązki, poczynające wypuszczać listeczki, to piórka dzięcioła, które w trawie pogubił, to pustą skorupkę wcześnie wyklutego jajka. Dick obwoził go naokoło ogrodu, zatrzymując się co chwila, by popatrzeć na cuda, wyrastające z ziemi, lub zwieszające się z drzew. Było to tak, jakby go zaniesiono do zaczarowanej krainy i pokazywano wszystkie jej skarby i bogactwa.
— Ciekawy jestem, czy zobaczymy gila! — powiedział Colin.
— Trzeba trochę poczekać, to mu się panicz dosyć jeszcze napatrzy — odparł Dick. — Jak się jajka wylęgną, to biedak będzie taki zapracowany, że głowę straci. Zobaczy panicz, jak będzie latał, jak opętany, tu i tam, i znosił robaki, takie duże, jak on sam; a ten hałas, a te piski, gdy je do gniazdka doniesie — tyle dziobków się otworzy, że nie będzie wiedział, komu wpierw dać. Matka mówi, że kiedy patrzy na gila, ile ma do roboty, żeby wszystkie te rozwarte dziobki nakarmić, to jej się zdaje, że jest wielką damą, która nie ma nic do roboty. Mówi, że się taki biedak pewnie dobrze napoci, choć tam ludzie tego nie widzą.
Tak im się to spodobało, że zaczęli śmiać się serdecznie, aż musieli buzie rękami zakryć, przypomnieli sobie bowiem, że nie może ich nikt posłyszeć. Colinowi dawali już od kilku dni lekcje cichego mówienia i szeptania. Tajemniczość ta była mu miła i robił, jak umiał najlepiej, lecz wśród takiego radosnego ożywienia to czasem trudno się nie roześmiać głośniej od szeptu.
Każda chwila tego popołudnia obfitowała w nowe niespodzianki, a z każdą godziną słońce stawało się złocistsze. Fotel ustawiono znów pod baldachimem, Dick usiadł w trawie i wyciągnął był właśnie z kieszeni fujarkę, gdy Colin ujrzał coś, czego poprzednio nie był zauważył.
— To drzewo tam musi być bardzo stare, prawda? — zapytał.
Dick i Mary spojrzeli na drzewo, i zapadło krótkie milczenie.
— O, tak — odpowiedział potem Dick, a cichy głos jego miał ton rzewny.
Mary patrzała na drzewo i zamyśliła się.
— Gałęzie są zupełnie szare — niema ani jednego listka — ciągnął Colin — bo chyba całkiem uschnięte, prawda?
— Ale zato — mówił Dick — róże tak je osłoniły, tak je obwinęły swemi gałązkami na wszystkie strony, że jak się rozwiną liście, a róże zakwitną, to tego starego drzewa uschniętego wcale widać nie będzie. Już potem nie będzie martwe; będzie najładniejsze ze wszystkich.
Mary wciąż patrzała na drzewo zamyślona.
— Zdaje mi się, że tam musiała się odłamać jedna wielka gałąź — zauważył Colin. — Ciekawy jestem, jak się to stało.
— To już bardzo, bardzo dawno temu — odparł Dick. — Ale, ale! — zawołał z ulgą, trącając lekko Colina. — Niech panicz spojrzy na gila! Jest tu przecie! Przynosi jedzenie samiczce.
Colin nie zdążył się przyjrzeć, dostrzegł tylko jakby cień ptaszka z czerwoną piersią i z źdźbłem w dziobku. Przeleciał przez zieleń do swego zacienionego kątka i zniknął z oczu. Colin znów oparł się na poduszkach i śmiał się radośnie.
— Poszedł do niej na herbatę. Może to five o’clock. Jedzą podwieczorek — zdaje mi się, że i jabym zjadł z apetytem.
Byli zatem ocaleni!
— To czarodziej przysłał gila — mówiła później Mary do Dicka. — Wiem na pewno. — Oboje bowiem lękali się niepomału, że Colin zacznie dopytywać o drzewo, którego gałąź złamała się dziesięć lat temu, i zagadywali oboje, a Dick głowę tarł zaniepokojony.
— Musimy udawać, że wygląda tak, jak inne — powiedział. — Nie możemy mu przecież powiedzieć, jak się złamało. — Biedny chłopiec! Jeśli jeszcze o niem zacznie kiedy mówić, musimy robić wesołą minę.
— Tak, tak, naturalnie — przyznała Mary.
Lecz czuła jednocześnie, że nie może nakazać sobie wesołości, gdy patrzy na owo drzewo. Rozmyślała teraz i rozmyślała, czy jest jaki cień możliwości w tem, co Dick potem powiedział. Chłopak bowiem tarł swą rudą czuprynę, a wyraz zamyślenia począł się w oczach jego zmieniać na łagodną słodycz.
— Pani Craven była taka śliczna, dobra pani — mówił jakby z wahaniem. — A matka myśli, że może ona nieraz unosi się nad Misselthwaite i patrzy na panicza, tak jak wszystkie matki czynią, gdy je Pan Bóg od małych dzieci do siebie zawoła. Muszą one wracać tu czasami, widzi panieneczka. Może ona tu była w ogrodzie i ona nas tu przywiodła, i kazała nam tu pracować, i jego tutaj sprowadzić.
Mary była pewna, że Dick ma na myśli czary. Ona sama ogromnie w czary wierzyła. W głębi duszy była przekonana, że Dick czarował — naturalnie w poczciwy sposób, ale zawsze czarował wszystko naokoło siebie, i oto dlatego tak go wszyscy lubili, a zwierzęta wiedziały, że jest ich przyjacielem. Myślała sobie, że to bardzo prawdopodobne, że on swą siłą sprowadził gila w najdrażliwszym momencie, gdy Colin mógł postawić pytanie, na które trudno byłoby dać mu odpowiedź. Czuła, że czar Dicka działał całe popołudnie i czynił z Colina zupełnie innego chłopca. Zdawało się trudne do uwierzenia, by mógł być owem zbzikowanem stworzeniem, wrzeszczącem wniebogłosy, bijącem i rzucającem poduszkami. Nawet bladość jego zdawała się zmieniać. Lekki rumieniec, który mu zabarwił twarz, szyję, ręce, gdy pierwszy raz znalazł się w ogrodzie, pozostawił naprawdę ślady po sobie. Wyglądał na dziecko z ciała i krwi, nie zaś z wosku lub kości słoniowej.
Widzieli, jak gil kilka razy przynosił pożywienie samiczce, i tak to silnie poddało Colinowi myśl o podwieczorku, że koniecznie go zapragnął spożyć.
— Idź do domu i powiedz któremukolwiek z służących, by nam w koszyku przyniósł podwieczorek do alei rododendronowej — mówił do Mary. — A potem wy oboje z Dickiem tutaj go przyniesiecie.
Myśl ta się spodobała; wykonanie było łatwe, a gdy rozłożono obrus biały na trawie i podano gorącą herbatę i sucharki oraz grzaneczki z masłem, rzucili się na to wszystko z radosną żarłocznością; ptaszki poczęły zatrzymywać się opodal, by sprawdzić, co się to tutaj dzieje, poczem skwapliwie zabierały się do sprzątania resztek. Orzeszek i Łupinka skakały po drzewach z kawałkiem ciasta w pyszczkach, Sadza zaś porwała cały kawałek chleba z masłem, uciekła z nim do kąta i dziobała, i przyglądała mu się, i odwracała na wszystkie strony, i ochrypłym głosem robiła uwagi, aż wreszcie zdecydowała się połknąć go odrazu.
Dzień poczynał się mieć ku schyłkowi. Złoto promieni słonecznych stawało się coraz czerwieńsze, pszczółki wróciły do ula, śpiew ptasząt począł milknąć. Dick i Mary siedzieli na trawie, koszyk z podwieczorkiem gotów był do zabrania zpowrotem, Colin zaś leżał wsparły na poduszkach, loki miał z czoła odgarnięte, cerę twarzy normalną.
— No, dzisiaj chyba już czas do domu — powiedział — ale wrócę tu jutro i pojutrze, i popojutrze.
— Pragniesz teraz dużo świeżego powietrza, prawda? — mówiła Mary.
— Niczego innego już nie pragnę — odparł. — Widziałem teraz wiosnę i zobaczę lato. Będę patrzał, jak tutaj wszystko się rozwija. Sam tu będę rosnąć i rozwijać się.
— Oj! Co to, to prawda! — rzekł Dick. — Chcielibyśmy oboje, żeby tu panicz biegał i kopał, jak wszyscy ludzie.
Colin zaczerwienił się straszliwie.
— Biegać! Kopać! Czyż to możliwe? — zawołał.
Dick spojrzał na niego z przezorną delikatnością. Ani on, ani Mary nie pytali nigdy, co mu jest w nogi.
— Naturalnie, że możliwe — odpowiedział z przekonaniem. — Pan Bóg dał paniczowi takie same nogi, jak innym!
Mary przestraszyła się; uspokoiła ją odpowiedź Colina.
— Coprawda, to mnie nogi nigdy nie bolały — odparł — ale są cienkie i słabe. Drżą mi, więc się boję próbować stanąć.
Tak Mary, jak i Dick odetchnęli z uczuciem ulgi.
— Jak się panicz przestanie bać, to stanie z pewnością — rzekł Dick, uśmiechając się znowu. — A bać przestanie się panicz lada chwila.
— O mnie to mówisz? — rzekł Colin i leżał cicho, jakby nad czemś rozmyślał i dziwował się.
Na chwilę zapanowała cisza. Słońce miało się ku zachodowi. Była to chwila, gdy wszystko po pracy przycicha; a oni istotnie mieli dzień zajęty i podniecenia pełen. Colin wypoczywał z rozkoszą. Nawet zwierzątka przestały biegać i kręcić się i leżały skupione obok nich. Sadza usiadła na niskiej gałęzi, podniosła jedną nogę i senne powieki opuszczała na oczy. Mary sobie pomyślała, że chwilka jeszcze, a zacznie chrapać.
To też było nieco przerażające, gdy wśród tej ciszy Colin nagle podniósł głowę i zapytał głosem stłumionym przestrachem:
— Co to za człowiek?
Dick i Mary porwali się na równe nogi.
— Człowiek? — zawołali prędko szeptem.
Colin wskazał na wysoki mur.
— Patrzcie! — szeptał podniecony. — No, patrzcie tam!
Mary i Dick podeszli bliżej, by się przekonać. Ujrzeli zaś Bena Weatherstaffa, patrzącego na nich z najwyższą pogardą ze szczytu drabiny po tamtej stronie muru! Począł Mary wygrażać pięścią.
— Żebym był żonaty i miał taką dziewczynę — krzyczał — tobym jej porządnie skórę wygarbował!
Wszedł jeszcze o szczebel wyżej, groźnie, jakby powziął był energiczny zamiar zeskoczyć i zbliska potraktować Mary; lecz gdy dziewczynka podeszła bliżej, rozmyślił się widocznie, stanął na najwyższym szczeblu drabiny, wygrażając jej wciąż pięścią.
— Nigdym o pannie dobrego wyobrażenia nie miał! — prawił. — Znosić panny nie mogłem, odkąd mi się pierwszy raz na oczy pokazała. Chude to, jak miotła, gęba jak z serwatki, a tylkoby cię ciągle pytała i wtykała nos, gdzie nie potrzeba. Bo ja wiem, skąd to panna się ze mną tak spoufaliła. To tylko wszystko przez gila...
— Benie Weatherstaff — zawołała Mary, odzyskując całą przytomność umysłu. Stała na ziemi i musiała wgórę ku niemu wołać. — Benie Weatherstaff! Gil mi drogę pokazał!
W tejże chwili zdawało się, że Ben jednym susem zeskoczy z muru, tak był oburzony.
— A! ty zła, przewrotna dziewczyno! — krzyczał na całe gardło. — Panna śmie jeszcze na gila spędzać!? Nie mówię, żeby on szelma nie był, ale znów nie do tego stopnia. Gil drogę pokazał! No, proszę! Gil! Och! ty przewrotne stworzenie! — Naraz wybuchnął z przemagającą ciekawością: — Ale jak, u licha, mogła się panna tu dostać?
— Gil mi pokazał drogę — twierdziła uparcie. — Nie wiedział on prawdopodobnie, że to robi, a jednak mi pokazał. Ale przecież nie mogę wam tego opowiadać teraz, skoro mi pięścią wygrażacie.
Lecz Ben nagle, w tejże chwili, pięść opuścił, otworzył usta i począł zdumiony przyglądać się czemuś, zbliżającemu się do nich przez trawnik.
Na pierwszy dźwięk potoku słów Bena, Colin był tak zdumiony, że usiadł i słuchał, jak zamagnetyzowany. Po krótkiej jednak chwili opamiętał się i rozkazująco skinął na Dicka.
— Zawieź mnie tam natychmiast! — rozkazał. — Podwieź mnie zupełnie blisko i ustaw prosto twarzą w twarz z tym starym!
I to właśnie było przyczyną, dla której Ben Weatherstaff tak szeroko usta ze zdziwienia otworzył. Zbliżać się począł ku niemu fotel na kółkach, wyłożony przepysznemi poduszkami i pledami, a wyglądający na ekwipaż dworski, bowiem wewnątrz siedział rozparty młody radża o majestatycznym wyrazie wielkich, ciemno ocienionych oczu i wyciągał ku staremu cienką, białą rękę ruchem rozkazującym. Fotel zatrzymał się pod samym nosem Bena. Nic dziwnego, że ten usta otworzył.
— Czy wiecie, kto jestem? — spytał radża.
Jak też Ben Weatherstaff patrzał! Stare swe, zmrużone, zaczerwienione oczy utkwił w zjawisku, które miał przed sobą, jakby ujrzał ducha. Patrzał, połykał ślinę i słowa nie odrzekł.
— Czy wiecie, kto jestem? — pytał Colin coraz bardziej rozkazująco. — Odpowiedzcie!
Ben Weatherstaff spracowaną, grubą dłonią przetarł oczy, czoło, poczem odparł głosem drżącym:
— Kto panicz jest? — powiedział. — Oj, wiem ci dobrze, wiem, kto, skoro z panicza twarzy matki oczy na mnie patrzą. Pan Bóg chyba wie, jakim sposobem się tu panicz dostał. Aleć to przecie nasz panicz — biedny kaleka.
Colin zapomniał, że w ogólności miał kiedykolwiek plecy. Twarz mu stanęła w ponsach i nagłym ruchem usiadł prosto.
— Nie jestem wcale kaleką! — wykrzyknął wściekły. — Wcale, a wcale.
— Nie jest, nie! — wołała Mary, krzycząc z

oburzeniem. — Colin nie ma garbu nawet takiego, jak główka od szpilki! Przecież patrzałam własnemi oczyma — plecy ma najzdrowsze w świecie!
Ben Weatherstaff znów oczy przetarł i patrzał ciągle, jakby się napatrzyć nie mógł. Drżały mu ręce, drżały wargi, drżał głos. Biedny stary nie wiedział o niczem, powtarzał tylko to, co słyszał od innych.
— To... to panicz nie ma garbu? — wyrzekł ochryple.
— Nie! — wybuchnął Colin.
— I nie jest panicz kulawy? — skrzeczał dalej ochryple stary.
Tego już było nadto! Ta sama moc, która zwykle przyprawiała Colina o «napady», objawiła się w tej chwili w całkiem nowy sposób. Nigdy dotąd nie był posądzony o kalectwo nóg — nawet w szeptach — i proste, i szczerze wypowiedziane przekonanie Bena było więcej, niż znieść mogła krew radży. Złość i obrażona duma kazały mu zapomnieć o wszystkiem i dały nieznaną mu przedtem moc i wprost nienaturalną siłę.
— Chodź tutaj! — krzyknął na Dicka i począł zrzucać z nóg pledy i okrycia. — Chodź tutaj! Chodź zaraz!
Dick w sekundę był przy nim. Mary oddychała prędko i blada była jak płótno.
— Będzie mógł stanąć! Będzie mógł stanąć! Będzie mógł, będzie! — bełkotała do siebie wzruszona.
Krótki, dziki wysiłek — pledy zrzucono na ziemię, Dick trzymał Colina za ramię, cienkie nóżki wysunęły się i stanęły na trawie. Chłopczyk stanął prosto — prosto, jak strzała, wyglądał dziwnie wysoki, głowę wtył odrzucił, oczy jego ciskały błyskawice.
— Przypatrzcie mi się! — krzyknął na Bena Weatherstaffa. — Przypatrzcie się! No, dalej!
— Taki panicz prosty, jak ja! — zawołał Dick. — Taki prosty, jak wszyscy chłopcy w Yorkshire!
To, co uczynił Ben Weatherstaff, wydało się Mary ponad miarę dziwne. Sapał, połykał ślinę, i naraz łzy poczęły płynąć po jego pomarszczonej twarzy, ręce złożył, jak do modlitwy.
— Hej! — wybuchnął. — Jak też to ludzie kłamią! Cienki panicz, jak patyczek, a blady, jak widmo, ale prościuchny, jak trzcina. Wyrośnie panicz na ludzi! Bogu dzięki! Bogu dzięki!
Dick silnie podtrzymywał ramię Colina, lecz chłopiec nie osłabnął. Stawał coraz prościej, coraz pewniej i patrzał Benowi prosto w oczy.
— Gdy niema ojca, to ja jestem waszym panem — mówił. — Musicie mnie słuchać. To mój ogród. Żebyście mi się nie ważyli słówka komukolwiek pisnąć! Zleźcie zaraz z tej drabiny i idźcie w wielką aleję, a panna Mary przyprowadzi was tutaj. Chcę z wami pomówić. Nie pragnęliśmy was wcale, ale skoroście już tu weszli, to musicie należeć do naszej tajemnicy. Dalej, prędko!
Pomarszczona, stara, biedna twarz Bena wciąż mokra była od łez. Zdawało się, że oczu oderwać nie może od szczupłej, wyprostowanej postaci Colina, stojącego z dumnie podniesionem czołem.
— Moje dziecko! — wyszeptał. — Moje dziecko drogie! — Potem naraz opamiętując się, rękę do czapki przyłożył, wyrzekł: — Do usług panicza, do usług! — i posłusznie zniknął z oczu, schodząc z drabiny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Jadwiga Włodarkiewiczowa.