Tajny agent (tłum. Zagórska)/Przedmowa autora

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Tajny agent
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „Biblioteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Secret Agent
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRZEDMOWA AUTORA

Poczęcie Tajnego agenta: wybór tematu, sposób ujęcia go, cel artystyczny i wszelkie inne pobudki, które mogą skłonić pisarza do wzięcia za pióro — wszystko to, jak mi się zdaje, związane jest z okresem przełomowym mego umysłu i ducha.
Jest faktem niezaprzeczonym, że zacząłem tę książkę wiedziony nagłym porywem i pisałem ją bez przerwy. Kiedy w odpowiednim czasie pojawiła się w druku, krytycy zganili mię za to, że w ogóle ją napisałem. Jedni sądzili mię surowo, inni nade mną ubolewali. Nie mam przed oczami tych recenzyj, ale pamiętam doskonale powtarzający się w nich zarzut — bardzo prosty; pamiętam także swoje zdumienie nad rodzajem tego zarzutu. Wszystko to wydaje mi się teraz zamierzchłą przeszłością! Nie są to jednak czasy bardzo odległe. Muszę stwierdzić, że w roku 1907 miałem jeszcze wiele z pierwotnej swej naiwności. Sądzę teraz, iż nawet ktoś naiwny mógł przewidzieć co nastąpi, a mianowicie to że niektórzy z krytyków wezmą za punkt wyjścia plugawe tło książki i jej moralny brud.
Ten zarzut jest oczywiście poważny. Nie wszyscy go jednak wysunęli. W gruncie rzeczy wygląda to niezbyt ładnie, że pamiętam tak nieliczne zarzuty wśród tylu ocen inteligentnych i życzliwych; mam jednak nadzieję, iż czytelnicy niniejszej przedmowy nie przypiszą tego zranionej miłości własnej lub wrodzonemu popędowi do niewdzięczności. Pozwolę sobie nadmienić, że człek wyrozumiały mógłby przypisać tę wrażliwość na krytyki ujemne wrodzonemu mi skromnemu usposobieniu. A jednak niekoniecznie skromność każe mi wybrać owe zarzuty dla wyjaśnienia mej sprawy. Nie, właściwie nie jest to skromność i nie twierdzę wcale abym się odznaczał skromnością; lecz ci, którzy śledzili moją twórczość, dadzą mi wiarę iż pewne poczucie przyzwoitości, takt, „savoir faire“ — czy ja wiem co zresztą — powstrzymałyby mię od wysnucia z ludzkich słów pochwalnego hymnu na własny rachunek. Tak! Wspominam owe krytyki ujemne z zupełnie innej przyczyny. Miałem zawsze skłonność do usprawiedliwiania swych czynów. Nie do ich obrony: do usprawiedliwiania. Nie upieram się że mam słuszność, tylko po prostu tłumaczę, iż na dnie moich porywów nie było ani złośliwych intencyj, ani ukrytej pogardy dla wrodzonej ludziom wrażliwości.
Słabość tego rodzaju można by nazwać niewinną, bo jest niebezpieczna z jednego tylko względu: grozi tym że człowiek może się stać nudziarzem. Świat bowiem nie interesuje się na ogół przyczyną jakiegoś jawnego czynu tylko jego skutkami. Wbrew mylnym pozorom ludzie nie wnikają w cudze pobudki. Lubią to co oczywiste. Wzdragają się przed wyjaśnieniami. A jednak wyjaśnień nie zaprzestanę, jasne jest że mogłem nie napisać tej książki. Nic mnie nie zmuszało do podjęcia takiego właśnie tematu; używam tu słowa temat nie tylko w zastosowaniu do wątku samej opowieści ale i w szerszym pojęciu, obejmującym pewien szczególny przejaw w życiu ludzkości. Przyznaję że mogłem tej książki nie pisać. Lecz myśl stworzenia samej brzydoty jedynie w tym celu aby zgorszyć lub zaskoczyć czytelników zmianą stanowiska — taka myśl nigdy nie postała mi w głowie. Stwierdzam to, spodziewając się że czytelnicy dadzą mi wiarę nie tylko ze względu na zasadnicze rysy mego charakteru, ale również i z tej przyczyny, która dla każdego jest oczywista, że sam sposób ujęcia tematu, że przenikające powieść oburzenie zaprawione litością i wzgardą dowodzi mego oderwania od brudu i plugastwa, tkwiących po prostu w zewnętrznych okolicznościach tła.
Zacząłem Tajnego agenta bezpośrednio po dwuletnim okresie, w czasie którego byłem pochłonięty bez reszty pracą nad Nostromem — powieścią o obcym temacie, o atmosferze obcej, latyńsko-amerykańskiej — tudzież pracą nad ściśle osobistym Zwierciadłem morza. Pierwsza z tych książek jest zapamiętałym wysiłkiem dążącym do stworzenia powieści, która pozostanie chyba na zawsze mym dziełem o największej rozpiętości; druga zaś usiłuje szczerze wydobyć na jaw głęboką moją zażyłość z morzem i wpływy, które urabiały mię niemal przez połowę życia. W tym okresie wspomagała mnie w zgłębianiu prawdy bardzo wielka pobudliwość wyobraźni i uczuć; owa pobudliwość, choć na wskroś szczera i wierna faktom, przyprawiła mię (już po ukończeniu pracy) o wrażenie, że straciwszy cel z oczu, zagubiłem się wśród zetlałych uczuć w świecie innych, niższych wartości.
Nie umiem powiedzieć, czy istotnie pragnąłem wówczas zmiany — zmiany wyobraźni, wizyj i postawy duchowej. Myślę raczej że, choć tego nie czułem, zasadnicza zmiana nastroju już się była we mnie dokonała. Nie pamiętam aby w owym czasie zaszedł jakiś fakt określony. Ukończyłem Zwierciadło morza z pełną świadomością tego, że w każdym wierszu tej książki jestem uczciwy zarówno względem siebie jak względem czytelnika i na jakiś czas oddałem się dość przyjemnemu wypoczynkowi. I wówczas to, kiedy tkwiłem jeszcze w miejscu, że się tak wyrażę i kiedy ani mi się śniło zbaczać z drogi aby szukać czegoś „brzydkiego“, nastręczył mi się temat do Tajnego agenta (mam na myśli powieść, nie dramat) w postaci kilku słów wypowiedzianych przez znajomego podczas jakiejś rozmowy o anarchistach, a raczej o działalności anarchistycznej; skąd ta rozmowa wynikła, już sobie dziś nie przypominam.
Pamiętam jednak że mówiłem o zbrodniczej jałowości anarchizmu, o jałowości jego doktryny i wprowadzania jej w czyn, o jałowej umysłowości jego wyznawców; o tym jak nędzną wydaje mi się ta na wpół obłędna poza, podobna do bezczelnego oszustwa żerującego na dotkliwym nieszczęściu i namiętnej łatwowierności rodzaju ludzkiego, który z taką tragiczną skwapliwością dąży zawsze do własnej zguby. Dla tej właśnie przyczyny nie mogłem wybaczyć anarchizmowi jego filozoficznych uroszczeń. Rozmowa zeszła na przykłady z życia i wspomnieliśmy dawną już sprawę zamachu, mającego na celu wysadzenie w powietrze obserwatorium w Greenwich — ów absurd krwawy i tak niepoczytalny, że nie podobna było zgłębić jego przyczyn, czy to rozumując logicznie, czy wszelką logikę odrzucając. Gdyż w obłędnym absurdzie tkwi również specyficzna logika. Lecz nie dało się w żaden sposób pochwycić sensu tego zamachu; pozostał tylko fakt — człowiek rozszarpany na strzępy, przy czym nic nie wskazywało aby wchodziła tu w grę jakaś idea, czy to anarchistyczna czy jakakolwiek inna. Co się zaś tyczy murów obserwatorium, nie ukazało się na nich najlżejsze nawet pęknięcie.
Przypomniałem to wszystko memu znajomemu; milczał przez chwilę a potem rzekł z właściwą sobie obojętnością człowieka, który wie wszystko:
— Ależ ten człowiek był na wpół idiotą. Jego siostra odebrała sobie potem życie.
Były to jedyne słowa jakie zamieniliśmy; oniemiałem na chwilę, zdumiony nieoczekiwaną wiadomością, a mój znajomy zaczął natychmiast mówić o czymś innym. Nie przyszło mi wcale do głowy zapytać później, skąd ma tę informację. Wiem, że wszystkie jego związki ze światem podziemnym polegały co najwyżej na tym, iż może raz w życiu widział z daleka jakiego anarchistę. Ale lubił rozmawiać z najróżniejszymi ludźmi i mógł dowiedzieć się owych rewelacyjnych szczegółów z drugich lub trzecich ust, od zamiatacza ulic, od dymisjonowanego urzędnika policji, od pierwszego lepszego członka klubu, może nawet od ministra spotkanego na publicznym lub prywatnym przyjęciu.
Że owe szczegóły były rewelacyjne, nie miałem co do tego wątpliwości. Czułem się jak człowiek, który wyszedł z lasu na równinę — niewiele tam było widać, ale światła miało się pod dostatkiem. Tak, niewiele było tam widać i mówiąc szczerze, przez długi czas nie usiłowałem nawet nic dostrzec. Pozostało mi tylko wrażenie rozwiązanej zagadki — wrażenie miłe lecz pozbawione twórczych podniet.
Jakoś w tydzień później natknąłem się na książkę, która, o ile wiem, nie zdobyła nigdy rozgłosu; były to dość powierzchowne wspomnienia nadinspektora policji, człowieka widać zdolnego, o nastawieniu wybitnie religijnym. Został urzędnikiem w czasie londyńskich zamachów dynamitowych na początku lat osiemdziesiątych. Książka była wcale interesująca i oczywiście bardzo dyskretna; zapomniałem już teraz co zawierała. Nie przynosiła żadnych rewelacyj; autor prześlizgiwał się w miły sposób po powierzchni zdarzeń i to było wszystko. Nie będę nawet usiłował wyjaśnić, dlaczego mię uderzył niewielki ustęp — około siedmiu wierszy — ustęp, w którym autor (nazywał się chyba Anderson) przytaczał swoją krótką rozmowę w hallu izby gmin z podsekretarzem stanu ministerstwa spraw wewnętrznych, sir Williamem Harcourtem, o ile pamiętam. Podsekretarz stanu był bardzo zirytowany a urzędnik tłumaczył się gęsto. Z trzech zdań, które wymienili, najbardziej mię uderzyło gniewne powiedzenie sir W. Harcourta:
Wszystko to bardzo pięknie. Ale widać tam u was tajemnica służbowa polega na tym, żeby podsekretarza stanu o niczym nie zawiadamiać.
Słowa te były dość charakterystyczne dla usposobienia Sir Williama Harcourta, lecz same przez się szczególnej wagi nie miały. Jednak musiała być w tym dialogu pewnego rodzaju atmosfera, bo nagle uczułem jakąś podnietę. A potem nastąpiło we mnie coś, co student chemii najlepiej by zrozumiał, gdyby to określić przez analogię jako proces krystalizacji, wywołany przez dodanie drobnej kropli odpowiedniego płynu do probówki zawierającej jakiś bezbarwny roztwór.
Z początku odczułem jakby zmianę duchowego klimatu, zmianę która zmąciła ukojoną mą wyobraźnię; zaczęły przede mną się zjawiać dziwne postacie o konturach zarysowanych wyraźnie lecz trudno uchwytnych; przykuwały moją uwagę — jak kryształy — dziwacznością niespodziewanych kształtów. Zastanowił mię ten objaw, którego już doznawałem w stosunku do Południowej Ameryki — kontynentu o surowym blasku słońca i brutalnych rewolucjach — a także i w stosunku do morza, rozległej przestrzeni słonych wód, zwierciadła uśmiechów i gniewu nieba, reflektora słonecznych blasków. Potem wizja olbrzymiego miasta zjawiła się przede mną, miasta-kolosu o ludności liczniejszej niż ludność niektórych kontynentów; miasta co w swej potędze, stworzonej przez człowieka, nie dba o uśmiechy nieba lub jego gniew i jest okrutnym pożeraczem słonecznego blasku. W tym mieście dość jest miejsca dla każdej opowieści, dość głębi dla każdego uczucia, dość rozmaitości dla wyposażenia każdego tła, dość mroku dla wchłonięcia pięciu milionów ludzi.
Nieodpartą koleją rzeczy stało się owo miasto tłem dla następnego okresu mych dociekliwych rozmyślań. Nieskończone perspektywy odsłoniły się przede mną w różnych kierunkach. Upłyną lata nim znajdę właściwą drogę! Zdawało mi się, że trzeba na to lat!... Zaczęło się we mnie rodzić przekonanie o namiętnej miłości matczynej pani Verloc i rozpaliło się zwolna płomieniem między mną a tłem miasta; zabarwiło je swym ukrytym żarem i nasiąkło w zamian mrocznym kolorytem Londynu. Wreszcie historia Winnie Verloc wystąpiła przede mną w całości od dzieciństwa Winnie aż do końca; nie chwytałem jeszcze właściwych proporcyj, wszystko było jakby na pierwszym planie, ale cały materiał miałem już w ręku. Trwało to około trzech dni.
Niniejsza książka jest właśnie ową historią sprowadzoną do właściwych rozmiarów, a punktem centralnym, dokoła którego oplata się cały wątek, jest okrutny absurd wybuchu w Greenwich Park. Miałem tu zadanie nie powiem ciężkie lecz trudne i pochłaniające. Ale doprowadzić je do końca musiałem. To była konieczność. Wynikiem tej właśnie konieczności są otaczające panią Verloc postacie, związane bezpośrednio lub też pośrednio z tragicznym jej przekonaniem, że „życie nie znosi aby je zanadto zgłębiać“. Osobiście wcale o tym nie wątpiłem, iż historia pani Verloc jest prawdziwa, ale musiałem ją wydobyć na jaw z olbrzymiego miasta i uczynić prawdopodobną, przy czym mozoliłem się mniej nad wiarogodnością samej Winnie niż nad wiarogodnością jej otoczenia, mniej nad jej psychologią niż nad jej ludzką treścią. Materiału do odtworzenia tła miałem pod dostatkiem. Musiałem walczyć zawzięcie aby utrzymać w przyzwoitej odległości wspomnienia dawnych swych samotnych przechadzek nocą po Londynie, bo inaczej byłyby się wdarły i przytłoczyły każdą stronę powieści, w miarę jak te strony wyłaniały się jedna za drugą wśród głębokiej powagi mych uczuć i myśli, gdyż nigdy nie byłem bardziej przejęty swoim tematem. W związku z tym pragnę zaznaczyć, że Tajny agent jest książką bardzo szczerą. Nawet cel czysto artystyczny — ujęcie pod kątem ironii tego rodzaju tematu — został powzięty z całą rozwagą, w głębokim przekonaniu że tylko ironiczne podejście do rzeczy umożliwi mi wypowiedzenie wszystkiego co wypowiedzieć pragnąłem ze wzgardą czy też ze współczuciem. Zaliczam to do przyjemności mego literackiego życia, że powziąwszy raz owo postanowienie, zdołałem, jak sądzę, przeprowadzić je aż do końca. Co się zaś tyczy osób, które bezwzględna konieczność sprawy — sprawy pani Verloc — wprowadza na tło Londynu, dały mi one również te drobne przyjemności, co naprawdę są tak wielką pomocą w walce z przygnębiającym zwątpieniem, które prześladuje uporczywie każdy twórczy wysiłek. Na przykład o samym panu Władimirze (nadawał się doskonale do karykatury) wysłuchałem z zadowoleniem opinii pewnego doświadczonego światowca, który, jak mi powtórzono, odezwał się w te słowa:
Conrad musiał być w kontakcie z tą sferą, a może ma tak niezawodną intuicję, bo pan Władimir jest nie tylko prawdopodobny w szczegółach, lecz zgodny z prawdą w rysach zasadniczych.
Poza tym pewien mój gość z Ameryki opowiadał, jakoby różnego rodzaju emigranci rewolucyjni w New Yorku twierdzili, że Tajny agent jest napisany przez kogoś kto dużo wie o nich. Uznałem to za bardzo wielki komplement, zważywszy że Bogiem a prawdą miałem z nimi styczność jeszcze luźniejszą niż ów wszechwiedzący przyjaciel, który dał mi pierwszy pomysł do Tajnego agenta. Mimo to twierdzę, iż w czasie pisania tej powieści czułem się chwilami skrajnym rewolucjonistą — niekoniecznie bardziej zaciekłym od owych emigrantów z New Yorku, lecz bez wątpienia dążącym do celu z zawziętością, na którą żaden z nich nigdy się nie zdobył. Nie są to z mej strony przechwałki. Po prostu spełniałem to co do mnie należało. W stosunku do swych książek spełniałem zawsze to co do mnie należało — z najgłębszym przejęciem. To oświadczenie również nie jest przechwałką. Nie mógłbym postępować inaczej. Udawanie zanadto by mię nużyło.
Pomysły do niektórych osób z powieści, zarówno tych co są w zgodzie z prawem jak i występnych, pochodzą z różnych źródeł, które czytelnik może tu i ówdzie rozpoznał. Nie są ukryte głęboko. Ale zamiar usprawiedliwienia którejkolwiek z tych postaci jest ode mnie daleki; nawet jeśli chodzi o stosunek moralny przestępców do policji i odwrotnie, pozwolę sobie tylko nadmienić, że mój zasadniczy pogląd na tę sprawę jest łatwy do uzasadnienia.
Dwanaście lat, które upłynęły od wydania książki, nie zmieniły w niczym mych zapatrywań. Nie żałuję żem ją napisał. W ostatnich czasach okoliczności — nie mające nic wspólnego z zasadniczą treścią niniejszej przedmowy — zmusiły mię do odarcia powieści z jej literackich szat pogardy i oburzenia[1], szat w które przed laty ubrałem ją gwoli przyzwoitości z tak wielkim trudem. Byłem zmuszony — że tak powiem — spojrzeć na jej nagi szkielet; wyznam iż jest przerażający. Mimo to jednak twierdzę, że opowiadając dzieje Winnie Verloc aż do anarchistycznego ich kresu, opisując zupełne jej osamotnienie, obłęd i rozpacz tak jak to uczyniłem, nie miałem zamiaru znęcać się bez powodu nad uczuciami ludzkości.
1920

J. C.






  1. Conrad wspomina tu o swej przeróbce na scenę powieści Tajny agent (przyp. tłum.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.