Tako rzecze Zaratustra/Na górze Oliwnej
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na górze Oliwnej |
Pochodzenie | Tako rzecze Zaratustra |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” S. A. |
Wydanie | nowe |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Toruń, Warszawa, Siedlce |
Tłumacz | Wacław Berent |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część trzecia Cały tekst |
Indeks stron |
NA GÓRZE OLIWNEJ
Zima, gość dokuczliwy, przebywa w domu moim, posiniały dłonie nie od jej przyjacielskiego uścisku.
Godność świadczę gościowi memu złemu, lecz rad pozostawiam go samego. Rad precz go odbiegam; a kto szybko biega, ten umknąć mu się zdoła!
Na ciepłych nogach i z gorącemi myślami biegnę tam, gdzie wiatr się ucisza, do słonecznego zakątka mej góry Oliwnej.
Tam śmieję się z surowego gościa i wdzięczny mu nawet jestem, że mi muchy z domu powymiata i uciszy wiele małych zgiełków.
Cierpieć on mianowicie nie może, gdy komar śpiewać zechce, lub zgoła dwa komary; i ulicę tak mi przy tem osamotni, że księżycowa poświata trwoży się w niej po nocy.
Surowy to gość, — cześć mu wszakże oddaję, bo nie modlę się, jak piecuchy, do kałduniastych bałwanów ogniska.
Raczej zębami nieco podzwonić, niźli bałwanom się kłaniać! — mój to obyczaj. A osobliwie żłoby jestem pełen dla tych gnuśno kiernożących się, pełnych swędu i zatęchlizny bałwanów ogniska.
A gdy kocham, kocham lepiej zimą, niźli latem; lepiej i serdeczniej drwię z wrogów swoich od czasu, gdy zima u mnie gości.
Serdecznie, zaprawdę, czynię to nawet o tej jeszcze porze, gdy w łoże zapełznę: — wówczas śmieje się jeszcze i swawoli nie zapełzłe szczęście; śmieje się jeszcze sen mój łżywy.
Ja pełzaczem? Przenigdy nie pełzałem przed potężnymi, a jeślim kłamał kiedy, kłamałem z miłości. Przetom jest radosny i w zimowem nawet łożu.
Liche łoże grzeje mnie lepiej, niźli łoże bogate, gdyż jestem zazdrosny o ubóstwo swoje. Zaś zimą jest mi ono najwierniejsze.
Złośliwością dzień każdy poczynam: drwię z zimy chłodną kąpielą: mruczy przeto surowy przyjaciel mego domu.
Rad go przy tem łechczę świeczką woskową: aby mi niebo wreszcie wyzwolił z popielistego zmierzchu.
Osobliwie złośliwy bywam rankiem: o wczesnej godzinie, gdy kubeł przy studni zgrzyta, a konie ciepło parskają po szarej ulicy: —
Niecierpliwie wyczekuję wonczas, póki mi jasne nie wzejdzie niebo, niebo zimy śnieżnobrode, starzec ów białogłowy, —
— niebo zimy milczące, co nieraz i słońce swe przemilcza!
Zali od niego nauczyłem się ja długiego światłego milczenia? Lub ono ode mnie przejęło je może? Lub czyżby każdy z nas sam je sobie wynalazł?
Wszelkich dobrych rzeczy poczynanie tysiąckrotnem bywa, — wszelkie dobre, ochocze rzeczy w skok się ujawniają, sama ochota do istnienia je woła: jakżeby one miały czynić to — raz jeden tylko!
Dobrą, ochoczą rzeczą jest i długie milczenie; jak zimowe niebo, spozierać światłem, krągłookiem obliczem: —
— jak ono, słońce swe przemilczać i swą nieugiętą wolę słoneczną: zaprawdę, sztukę tę i tę zimy swawolę przejąłem j a dobrze!
Najdroższą mi złośliwością i sztuką mą jest to, że się me milczenie nauczyło, jakby się milczeniem nie zdradzać.
Słowem i kośćmi grzechocząc, zwiodłem wszystkich wyzyskiwaczy uroczystych: wszystkim tym surowym baczycielom wymknąć się winna ma wola i cel mój.
Aby mi nikt na dno nie i wolę ostatnią nie zajrzał, — ku temu oto wynalazłem swe długie światłe milczenie.
Niejednegom widział z przezornych, co lice swe przysłaniał i wodę swą mącił, aby go nikt wskróś i wgłąb nie przejrzał.
Lecz do niego to właśnie zbliżali się najprzebieglejsi z nieufnych i orzechów najlepsi wyłuskiwacze: jemu to właśnie wyławiano najbardziej ukryte ryby!
Lecz ci jaśni, ci żwawi, ci przejrzyści, — oto mi są najmądrzejsi z przemilczających: których dno tak głębokie bywa, że nawet najjaśniejsza woda dna tego nie — zdradzi. —
Śnieżnobrode, milczące zimy ty niebo, krągłooka biała ty głowo nade mną! O, ty niebiańska przenośnio duszy mojej, oraz jej swawoli!
Zalim nie powinien się ja ukrywać, jak ktoś, co złoto połknął, — aby mi duszy nie rozpłatano?
Zalim ja koszturów dźwigać nie powinien, aby długie me nogi przeoczyli, — wszyscy ci zawistnicy i litośnicy, wokół mnie będący?
Te dymiące, piecuchowe, zużyte, przekwitłe, utrapione dusze — jakżeby ich zawiść mogła znieść me szczęście!
Przeto pokazuję im tylko lody i zimę na wierzchołkach swych — zaś nie to, że góra moja jeszcze i słońca wszystkie zawoje wokół siebie zarzuca!
Słyszą wszak tylko mych zimowych zamieci poświsty: zaś nie to, że i ja ponad ciepłemi niosę się wody, jako tęskne, ciężkie i gorące wichry południa.
Litują się nad mymi wypadkami i przypadkami: — lecz moje słowo brzmi: „pozwólcie przypadkowi przyjść do mnie: niewinny jest on, jak dziecię!“
Jakżeby nie szczęście oni znieść mogli, gdybym wypadkami, zimy niedolą, czapicami niedźwiedzi białych i śnieżnego nieba osłonami szczęścia swego nie osłaniał!
— i gdyby mnie samemu luto się nie stało od ich litowania: od litości tych zawistników i litośników!
— i gdybym sam się przed nimi nie uskarżając i zębami nie podzwaniając, nie zezwalał cierpliwie, aby mnie ich litość otulała!
Tem jest mej duszy swawola i dobra dla ludzi wola: że swej zimy i mroźnych swych zamieci nie ukrywa; nie ukrywa ona i odmrożeń swoich.
Samotność jednych, to ucieczka chorego, samotność innych jest ucieczką przed chorym.
Niechże więc słyszą, jak oto zębami podzwaniam i wzdycham na zimowym mrozie, niech słyszą ci wszyscy, krzywo na mnie spozierający poczciwcy! Z takiem oto wzdychaniem i zębów podzwanianiem uciekam precz od ich nagrzanych izb.
Niechże mi współczują i wespół wzdychają nad temi odmrozinami memi: „przy lodzie poznania zamarznie on nam jeszcze!“ — tak oto wyrzekają.
Tymczasem biegam ja na ciepłych nogach tam i sam po wzgórzu swem Oliwnem: w słonecznym zakątku swej góry Oliwnej śpiewam i szydzę z wszelkiej litości.
Tako śpiewał Zaratustra.