Tako rzecze Zaratustra/O cnocie zmniejszającej
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O cnocie zmniejszającej |
Pochodzenie | Tako rzecze Zaratustra |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” S. A. |
Wydanie | nowe |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Toruń, Warszawa, Siedlce |
Tłumacz | Wacław Berent |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część trzecia Cały tekst |
Indeks stron |
O CNOCIE ZMNIEJSZAJĄCEJ
Gdy Zaratustra przybił znowuż do stałego lądu, nie ruszył na schwał w góry ku jaskini swej, lecz na drogach okolnych i wśród pytań wielu czynił wywiady o tem i owem, aż wreszcie zaśmiał się z siebie w te słowa: „patrzcie mi na rzekę, która w wielu skrętach płynie wstecz, ku źródłom!“ W wywiadach swych pragnął zasięgnąć języka, co w czasach nieobecności jego stało się z człowiekiem: zali większym się stał, czy też zmalał jeszcze. Razu pewnego ujrzał szereg nowych domów; zadziwił się wówczas i rzekł:
„Co oznaczają te domy? Zaprawdę, nie wielka postawiła je dusza, sobie na podobieństwo!
Zda się, ogłupiałe dziecko wyjęło je z pudelka swych zabawek? Obyż czemprędzej przyszło drugie, by je nazad do pudła schować!
Och, te pokoiki i komory: mogąż tu krzątać się mężczyźni? Wydają mi się one raczej zrobione dla lalek jedwabnych, lub dla tych kotek łakotniś, co rade łasoniom same za łakotkę wysłużyć“.
Zaratustra zatrzymał kroku i popadł w zadumę. Wreszcie rzekł chmurnie: „Wszystko zmalało!
Wszędzie widzę niższe wrota: kto mojego jest rodu, przejdzie przez nie wprawdzie, lecz — pochylić się musi!
Och, kiedyż powrócę do swej ojczyzny, gdzie nie będę potrzebował przechylać się, pochylać — przed małością!“ — Zaratustra westchnął i spojrzał wdal. —
Wszakże tegoż dnia jeszcze wygłosił mowę swą o cnocie zmniejszającej.
Chadzam ja pośród tego ludu i otwartemi spoglądam oczyma: nie wybaczą mi tego nigdy, żem nie jest zazdrosny o ich cnoty.
Gryźć mnie chcą za to, że pouczam: dla małych ludzi potrzebne są małe cnoty, oraz, że z trudem przyswajam sobie tę mądrość, iż mali ludzie są potrzebni!
Jeszczem jest, jak kogut na cudzem podwórzu, którego kury nawet dziobem bodą; wszakże nie jestem tym kwokom niechętny.
Jestem dla nich pełen ugrzecznienia, jak dla każdej małej zgryźliwości; najeżać się wobec błahostek wydaje mi się mądrością jeży.
Wszyscy oni mawiać zwykli o mnie, gdy wieczorem wokół ogniska zasiądą, — mówią o mnie, lecz nikt o mnie — nie myśli!
Oto nowa cisza, której zaznałem: „ich gwary wokół mnie rozpościerają płaszcz na myślach moich“.
Czynią więc gwary między sobą: „co znaczy ta ponura chmura? baczmyż, aby nam zarazy nie przyniosła!“
Zaś niedawno porwała kobieta dziecko, które się do mnie garnęło: „zabierajcie dzieci precz! wołała; takie oczy urzekają dusze dziecięce“.
Pokasłują, gdy przemawiam: mniemają, że kasłanie jest zarzutem przeciw silnym wiatrom, — nie odgadują oni wzburzenia niego szczęścia!
„Nie mamy czasu na Zaratustrę“, — przeciwiają mi się; lecz cóż zależy na takim czasie, który dla Zaratustry „nie ma czasu“?
A nawet gdy mnie sławią: jakżebym ja mógł na ich sławie spocząć? Kolczastym pasem jest mi ich chwalba: drapie mię wówczas jeszcze, gdy go precz odrzucę.
I tego jeszcze nauczyłem się pośród nich: chwalący, zda się, zwraca, w rzeczywistości chce być jeszcze bardziej obdarzony!
Zapytajcie stopy mej, zali jej dogadzają te wabienia i chwalb sposoby! Zaprawdę, w taki takt i w rytmy takie ani tańczyć nie zechce, ani w miejscu stać nie zapragnie.
Ku małej cnocie chcieliby mnie przywabić i przychwalić; do taktu małego szczęścia radziby stopę mą podmówić.
Chadzam pośród tego ludu i spoglądam otwartemi oczyma:
zmaleli mi oni i maleją coraz bardziej: — sprawia to ich nauka o szczęściu i cnocie.
Albowiem i w cnocie nawet skromni są, — gdy dążą do błogiego zadowolenia. Z błogością wszakże godzi się wyłącznie skromna cnota.
Uczą się wprawdzie i oni kroczyć na swój sposób, kroczyć naprzód: chromaniem zwę to w nich. Tem stają się też przeszkodą dla każdego, komu pilno.
A niejeden z nich przed się patrzy, a prężąc szyję wstecz się obziera. Takiego w mym biegu rad z nóg powalam.
Noga i oczy kłamać nie powinny, ani sobie kłamu zadawać. Wiele jest wszakże kłamliwości pośród małych ludzi.
Niektórzy pośród nich mają chęci, większość wszakże ulega chęciom. Niektórzy z nich są prawdziwi, większość to źli aktorzy.
Bywają między nimi aktorzy wbrew wiedzy i aktorzy wbrew woli, — prawdziwi są zawsze rzadkością, osobliwie prawdziwi aktorzy.
Męskości w tem wszystkiem nie wiele i dlatego też zmężniają swe kobiety. Lecz ten tylko, kogo na twardą męskość stać, zdoła w kobiecie kobietę — wyzwolić.
Zaś ta obłuda zda mi się u nich najgorszą: że nawet i ci, którzy rozkazują, naśladują cnoty tych, co służą.
„Służę, służysz, służymy“, — tak modli się obłuda panujących, — a biada, gdy pierwszy pan jest tylko pierwszym sługą!
I śladem ich obłudy wybiegało również oko mej ciekawości; i dobrzem ja odgadł całe to ich szczęście much, oraz to ich bzykanie po słonecznych szybach.
Ile dobroci, tyle słabości widzę. Ile sprawiedliwości i współczucia, tyle słabości.
Gładcy, poczciwi i dobroduszni bywają między sobą; jak ziarnka piasku, gładko, poczciwie i dobrodusznie przylegają do ziarn piasku.
Skromnie małe szczęście przygarnąć — to się u nich nazywa „poddaniem się!“ a przy tem już zerkają skromnie w stronę nowego małego szczęścia.
Z głębi serca pragną najpoczciwiej jednego tylko: aby im nikt dolegliwości nie przyczyniał. Uprzedzają tedy każdego, czyniąc mu milo.
Jest to wszakże tchórzostwem: aczkolwiek zwie się „cnotą“. —
A gdy nagle szorstko przemówią owi ludzie mali, ja słyszę wówczas tylko ich chrypkę, — każde wiatru tchnienie przyprawia ich o chrypkę.
Roztropni są oni, ich cnoty mają mądre palce. Lecz brak im pięści, ich palce nie potrafią pod pięściami się przyczajać.
Cnotą jest dla nich to, co skromnym i obłaskawionym czyni: i tak oto robią z wilka psa, a z człowieka najlepsze zwierzę domowe.
„My usadawiamy się w złotym środku — tyle mi mówią ich umizgi — równie daleko od umierających zapaśników, jak i od zadowolonych świni“.
Jest to wszakże miernością: aczkolwiek zwie się umiarkowaniem.
Chadzam ja pośród ludu tego i niejedno słowo po drodze rzucam: lecz oni brać nie potrafią, ani zachować nie umieją.
Dziwią się, żem nie przyszedł gromić chuci i występków; i zaprawdę, nie natom ja przyszedł, abym przed złodziejami kieszonkowymi ostrzegał!
Dziwią się, żem nie jest pohopny do wysubtelniania i zaostrzania mędrkowań ich rozsądku: jak gdyby nie dość mieli tych mędrków, których głos jest dla mnie, jak zgrzyt szyfra po tablicy!
A gdy wołam: „Przekleństwo wszystkim tym tchórzliwym djabłom w was, co skwierczą, ręce składają i bogomolstwa czynić gotowi:“ wonczas krzyczą: „Zaratustra jest bezbożnikiem“.
Osobliwie mistrze poddania się; — lecz im to właśnie najchętniej w uszy krzyczę: Tak! Jam jest Zaratustra, bezbożnik!
Ci mistrze poddania się! Gdziekolwiek jest tylko mizernie, chorowicie i parszywie, tam pełzają, jak wszy; i wstręt jedynie powstrzymuje mnie od ich rozgniatania.
Oto jest moje kazanie dla ich uszu: jam jest Zaratustra, ów bezbożnik, który powiada: „któż jest bardziej bezbożnym ode mnie, abym się od niego pouczał?“
Jam jest Zaratustra bezbożnik: gdzież znajdę równych sobie? Zaś równymi są mi ci wszyscy, którzy nadadzą sobie własną wolę i wyzbędą się wszelkiego poddania.
Jam jest Zaratustra, bezbożnik: przypadkowe nawet zdarzenia przegotowuję we własnym garnku. I wówczas dopiero, kiedy mi się ugotowały, rad je pożywam, jako swój pokarm.
I zaprawdę, niejeden przypadek zbliżał się do mnie władczo: lecz bardziej jeszcze władczo przemawiała doń ma wola, — i oto padał wnet błagalnie na klęczki —
— błagając, zali przytułku i serca u mnie nie znajdzie, i przymawiając się pochlebczo: „spojrzyj-że, Zaralustro, jak druh do druha przychodzi!“ —
Lecz pocóż ja to głoszę, skoro nikt moich uszu tu nie ma! Będę więc wołał na wszystkie wiatry:
Malejecie mi coraz bardziej, wy ludzie mali! Odkruszacie się, wy zadowoleni! Zniszczejecie mi jeszcze zgoła —
— od tych wielu małych cnót, od wielu małych zaniechań, od wielu małych poddawań się!
Nazbyt oszczędzające, nazbyt ulegające: takiem jest królestwo wasze! Lecz, aby drzewo na wielkie wyrosło, winno wokół twardych skał twarde zarzucić korzenie!
I to nawet, czego nie chcecie, snuje tkaninę wszelkiej przyszłości człowieczej; nawet wasze nic jest pajęczyną i pająkiem, co z krwi przyszłości żywię.
A gdy bierzecie, jest to nieledwie kradzież, wy mali cnotliwcy; lecz nawet pośród łotrów powiada honor: „nie należy kraść tam, gdzie zrabować można“.
„Jakoś to będzie“, — taka jest nauka waszego poddania się. Lecz powiadam wam, wygodni poczciwcy: coś ubędzie i pocznie z was coraz bardziej ubywać!
Och, bodajżeście się wyzbyli wszelkiego półchcenia i stali się wolą stanowczą, zarówno do bezczynu, jak i do dzieła!
Och, bodajeście to słowo nie pojęli: „czyńcież mi, co zechcecie, — lecz bądźcież mi wprzódy takimi, co chcieć mogą!“
„Kochajcież swych bliźnich, jak samych siebie, lecz bądźcież mi wprzódy takimi, którzy samych siebie kochają —
— wielką miłością i wielką wzgardą miłujący!“ Tak mówi Zaratustra, bezbożnik.
Lecz pocóż ja to głoszę, skoro nikt moich uszu tu nie posiada! Jeszczem ja tu o godzinę za wczesny.
Własnym ja tu poprzednikiem pośród tego ludu, własnym kura pieniem po ciemnych zaułkach.
Lecz ich godzina wybije! Nadejdzie wonczas i moja! Z godziny na godzinę stawać się będą mniejsi, ubożsi, bezpłodniejsi, — biedne zielsko, biedna kraina!
I niebawem będą mi, jak sucha trawa i step, i zaprawdę! sobą umęczeni i bardziej niźli wody, ognia żądni!
O, błogosławiona godzino błyskawicy! O, tajemnico przedpołudniowej pory! — Biegnące ognie uczynię z nich kiedyś i zwiastunów o płomiennych językach: —
— aby zwiastowały kiedyś płomiennymi języki: Oto idzie, zbliża się, wielkie nastaje południe!
Tako rzecze Zaratustra.