Tamta/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tamta |
Wydawca | Drukarnia S. Lewentala |
Data wyd. | 1889 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Teresa Prażmowska |
Źródło | skan na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Joanna postarała się o pozwolenie wzięcia ślubu w kaplicy, którą u siebie w domu miała.
— Zaraz sobie nazajutrz pojadę, — rzekła Alicya, — skoro wy nie wyjeżdżacie nigdzie. Nie chcę wam przeszkadzać w miodowych chwilach.
— Nie pojedziesz, — stanowczo odparła Joanna, — i nie będziesz nam wcale przeszkadzała. Owszem: zostań, proszę cię o to, jak o łaskę, i musisz mi przyrzec, że zostaniesz.
Rada nie rada, jakkolwiek zdziwiona potrosze, przyrzekła zostać Alicya.
Raul blady był bardzo, gdy, po skończonym obrzędzie, zwolna podniósł się z klęczek, czekając na żonę, jeszcze na stopniu ołtarza klęczącą. Przyjęła podane sobie ramię, opierając zaledwie na niém końce palców, nie śmiejąc spojrzéć w twarz męża. — Jak on cierpiéć teraz musi! — myślała.
— Ach! — zawołała Alicya, ściskając ją, gdy się już obie w salonie ujrzały, — zdaje mi się, że jeszcze więcéj kocham cię teraz, gdy jesteś jego żoną!
„Żoną jego!” A więc to prawda! Jakże słodko brzmią te wyrazy! Czy jednak usłyszy je kiedy z ust jego? Jak nazywać ją będzie, mówiąc do niéj.
Nieliczne grono zaproszonych rozjechało się dosyć wcześnie. Pani de Montmorand wróciła do siebie, bo pod pozorem, że ma swoje nawyknienia, zatrzymała dawny swój pokój, nad którym był pokój Raula, wewnętrznemi schodami z tamtym połączony. Małżonkowie, nie będąc jedno obok drugiego, niedaleko jednak byli od siebie. Ze zwykłą delikatnością swoją urządziła to Joanna, myśląc, że na inném piętrze mieszkając, Raul się będzie czuł swobodniejszym, a ona przeccież[1] usłyszy odgłos jego kroków i niezupełnie rozdzieloną z nim będzie; urządzenie takowe tę jeszcze przytém miało korzyść, że pozostawiało domowników w nieświadomości co do natury stosunków, jakie państwa młodych łączyć będą.
Salonik, w którym zwykle rano przesiadywała Joanna, gdy samą była, poprzedzał obszerną jéj sypialnią. Raul odprowadziwszy ją aż do progu, ujął jéj rękę i do ust ją poniósł.
— Dobranoc, Joanno droga, — rzekł, — pozwól mi powtórzyć raz jeszcze, że dziękuję ci za położone we mnie zaufanie i że się go nie okażę niegodnym.
— O! wcale się tego nie lękam, — odszepnęła.
— Przysięga, którą przed chwilą złożyłem ci wobec Boga, sumiennie dotrzymaną będzie; nie złamię jéj, Joanno. Jakiekolwiek przeciw mnie świadczyć mogą pozory, jakiekolwiek podejrzenia wzbudzić-by mogło moje postępowanie, wiédz o tém, Joanno, że nigdy temu, com ci winien, nie uchybię. Nie dręcz się więc i nie martw niepotrzebnie.
Mówił to lodowato chłodnym tonem, z salonowéj etykiety ceremonialnością, a słowa jego mierzone, rozważne, wśród nocnéj otaczającéj ich ciszy, bolesnym dreszczem serce Joanny ziębiły.
— Jednéj tylko rzeczy pragnę: — odparła, — nie chcę byś się czuł zbyt nieszczęśliwym, Raulu.
— Byłbym chyba wielkim niewdzięcznikiem, — odrzekł z ukłonem.
Wysoka postać jego, delikatne rysy pociągłéj twarzy, piękna o szlachetnych liniach głowa, bujnym, ciemnym włosem okryta, rysowały się na tle białéj boazeryi, oświeconéj dwoma kandelabrami, nad kominkiem przytwierdzonemi.
Takim go widziała Joanna, gdy, wyprostowany, sztywny prawie, stał przed nią, podczas gdy ona, usiadłszy przed ogniem na malutkiéj, brokatelą wybitéj kanapce, machinalnie prawie okrywała pół obnażone ramiona koronkową chustką, którą na siebie do kaplicy zarzuciła. Blado-niebieska, z lekkiéj tkaniny jéj suknia, dobrze była dobraną do bladawego kolorytu jéj cery i jasnowłoséj jéj urody. Na stoliczku, obok niéj, rozkwitał w pięknym wazonie bukiet róż, mocną a słodką woń rozlewający wokoło. Żadnego nigdzie odgłosu, żadnego nawet szmeru w cichym domu wiejskim. Jakże rozkosznie błogą mogła była stać się ta godzina! Czy choć przez chwilę jednak śmiała się tego spodziewać? Czy jéj zawczasu nie uprzedził, jak zimne zachowa z nią obejście? Nie byłoż między nimi ułożoném, że zaprzysiężona jéj przez niego wiara polegać jedynie będzie na powstrzymaniu się od niewierności.... czynnéj?
— Tak, bardzo chyba niewdzięcznym, — powtórzył Raul.
— Ach! — szepnęła, gdy rzuciwszy jéj uprzejme to zapewnienie, wychodził Raul z pokoju, — czy ja potrafię kochać, aby umiéć obejść się bez jego miłości?
Na palcu jéj błyszczała jednak obrączka ślubna. Poniosła ją do ust zbladlych i, mimo wszystko, przelotny uśmiech nadziei rozjaśnił twarz jéj łagodną.