Tamta/całość
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Tamta | |
Wydawca | Drukarnia S. Lewentala | |
Data wyd. | 1889 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Teresa Prażmowska | |
Źródło | skan na commons | |
| ||
Indeks stron |
DODATEK DO NUMERU 1270 „KŁOSÓW.”
Tamta.
NOWELLA
przez panią Calmon.
Przełożyła z francuskiego, T. P.
WARSZAWA.
W DRUKARNI S. LEWENTALA.
Nowy Świat Nr. 1258a (nowy 41)
1889.
Варшава, 19 Октября 1889 года.
— Trzeba mi pomódz w dotrzymaniu mojéj obietnicy, Joanno. Obietnica to święta, — rzekł Raul, który od kilku już chwil wpatrywał się w młodą kobietę wzrokiem dziwnie upartym.
Ona, jakby czując jego spojrzenie i uniknąć go pragnąc, trzymała oczy również uparcie utkwione w karty książki, którą czytać usiłowała. Napróżno jednak; myśl jéj była gdzieindziéj: słowa tylko widziała w książce, znaczenia ich pochwycić nie mogąc.
Raul de Montmorand bawił od pewnego czasu na wsi u pani Joanny d’Avors, razem z siostrą swoją Alicyą, dla któréj młoda wdowa żywiła przyjaźń dawną, dzieciństwa jeszcze sięgającą. Alicya wyszła właśnie z domu z zamiarem rysowania w parku. Raul pozostał w salonie pod pozorem ukończenia korespondencyi, a pani d’Avors, żeby mu nie przeszkadzać, wzięła do ręki jakiś Przegląd, i czekała dopóki Raul nie skończy, poczém razem mieli się udać do parku, gdzie młoda rysowniczka, przenosząca na papier widoczek jakiegoś młyna, z godzinę posiedziéć miała.
— Jakiéj obietnicy? — spytała teraz pani d’Avors, zwolna głowę podnosząc.
— Obietnicy, którą umierającemu ojcu złożyłem. Alboż jéj nie znasz?
— Nie znam wcale.
— Obiecałem, Joanno, ożenić się z tobą, jeżeli wyjść za mnie zechcesz.
— Obiecałeś coś podobnego! Ale jakimże sposobem i dlaczego ojciec żądał tego od ciebie?
— „Dlaczego?” zrozumiéć to łatwo! ale „jakim sposobem?” to w saméj rzeczy dość dziwne. Jakim bowiem sposobem mógł ojciec przypuszczać, że ty się na to zgodzisz?
I spojrzenie Raula znowu szukać zaczęło oczu Joanny, na któréj twarz rumieniec uderzył. Potém, podając mu rękę, z prostotą wyrzekła:
— Stary mój przyjaciel odgadł serce moje.
Nastała długa chwila milczenia.
Raul trzymał w swojéj dłoni rękę, którą mu tak chętnie oddała Joanna, ale nie poniósł jéj do ust, ani uściskiem jéj nie tulił.
— Jesteś tak szczerą, że i mnie to do szczerości obowiązuje. Przedewszystkiém dziękuję ci za to wyznanie, za które inaczéj pragnął-bym módz podziękować.... Dajesz mi do zrozumienia, Joanno, że ci nie jestem obojętny, a ja.... wyznać ci muszę, że cię nie kocham wcale. To dziwactwo, istne szaleństwo, nie prawdaż? Ale istocie, takiéj, jak ty, uroczéj, mogę bez obrazy coś podobnego powiedziéć.... Tylu innych musiało już do ciebie wręcz innemi słowy przemawiać! A zresztą.... ja jeden tylko pożałowania jestem godzien.
Joanna zbladła niezmiernie; łzy, z trudnością powstrzymywane, stanęły jéj w oczach.
— Pocóż więc przyrzekałeś ojcu? — spytała, napół zdziwiona, napół obrażona, a przedewszystkiém ciekawa przyczyny i.... mimo wszystko ujęta tonem przyjaznego zaufania i niezwykłéj szczerości, który tę dziwną rozmowę cechował.
— Mogłem-że się wahać w tak uroczystéj chwili? mógłżem odmówić czegokolwiek umierającemu ojcu? Sama powiédz, Joanno, czy mogłem? A jednak, wyznaję, nie wiem czy roztropną, czy słuszną jest rzeczą podobnych zobowiązań wymagać. Ja-bym się na to nie zdobył. Ale każdy tak postępuje, jak mu sumienie każe.
Oparł czoło na ręku i dumać zaczął, zamyślony i ponury.
Z kolei Joanna wpatrywała się teraz badawczo w twarz Raula, który, o jéj obecności zapomniawszy, pogrążał się w dumaniach i wspomnieniach swoich. Rysy jego przybierały chwilami wyraz tak bolesny, na ustach taka była gorycz, w głębi czarnych jego oczu takie świeciły błyskawice, że łatwo, — do niedyskrecyi może łatwo, — przychodziło śledzić na jego twarzy burzę, w sercu szalejącą, i bunty, które całą jego istotą wstrząsały.
Sama prawie nie wiedząc, co robi, ulegając niewyrozumowanemu popędowi współczucia, wstała z miejsca, nachyliła się nad nim, i kładąc mu rękę na ramieniu, spytała:
— Okrutnie cierpisz?
Dźwięk jéj głosu oderwał go od przeszłości i nagle chwili obecnéj przywrócił.
Jak człowiek ze snu zbudzony, który się wkoło siebie ogląda, chcąc wiedziéć, gdzie jest, tak Raul ręką po czole przeciągnął i błędne, wpół-nieprzytomne spojrzenie podniósł na twarz młodéj kobiety, obok niego stojącéj. Biało ubrana, z jasnemi włosami, które głowę jéj świetlistą aureolą otaczały, z czarną rzęsą, któréj cień padał na perłową bladość policzków, wydała mu się w téj chwili podobną do anioła-stróża, wyciągającego ręce nad czołem jego.
— Dobrą jesteś, Joanno, — szepnął. Bolesne naprężenie nerwów jego ustąpiło miejsca rozrzewnieniu i płakać zaczął, jak dziecko.
Raul de Montmorand miał lat ze trzydzieści. Niewielkie upodobanie w towarzystwie, dzikość jakaś, połączona z nieśmiałością i zamknięciem się w sobie, coś wzgardliwego a przytém i dumnego w całém obejściu, niby poczucie własnéj wyższości, z obojętnością zmięszane, wszystko wskazywało, że jest to jedna z tych natur dręczonych wzniosłemi potrzebami i pragnieniami wyższemi, których życia powszedniość nie zaspakaja nigdy. Tajemniczy tryb życia jego nieprzeniknionym był dla ludzkich oczu. Nigdy o sobie nie mówił i nikomu odgadnąć się nie pozwalał. Dlaczego się Raul nie żeni? — pytano nieraz ze zdziwieniem. Co za miłość milcząca a dyskretna, nieprzejrzaną zasłoną ukryta, odrywa go od obcowania z ludźmi? Kim-że jest nieznajoma ta kobieta, która nim do tego stopnia owładnęła? A skoro kocha, dlaczegoż się nie żeni z tą, którą tak pokochał gorąco? Wolnym jest przecie? Czy przeszkoda jaka stoi pomiędzy nimi, czy téż poprostu wstydzi się Raul téj miłości?
Większém od innych jasnowidzeniem obdarzony, jeden tylko stary margrabia de Montmorand przeniknął tajemnicę syna, i chcąc zabezpieczyć przyszłość tak Raula, jak i nazwiska rodowego, skorzystał (błogosławiąc nieledwie zdarzającą mu się sposobność) z chwili, w któréj śmierć przyszła porwać go przedwcześnie, aby wymódz na ubóstwiającym go synu obietnicę, z którą ten właśnie przed chwilą zwierzył się pani d’Avors.
Jakież błogosławione natchnienie podszepnęło starcowi imię Joanny? Czy roztropnym umysłem, niezwykłą obdarzonym przenikliwością, zrozumiał, że młoda kobieta kocha Raula i odgadł, że dość będzie miała odwagi, dość serca i zaparcia się siebie, aby żoną jego zostać, pomimo wszystkiego, coby jéj Raul mogł wyznać? Czy pojął starzec, że ona tylko jedna, idąc za Raula, ocalić go zdoła? że słodyczą, cierpliwością, miłością przedewszystkiém, potrafi zagoić jego ranę, i dzień po dniu, wytrwale walcząc, z obrazem i wspomnieniem innéj mocować się będzie?
Joanna była wdową. Gdyby panną była jeszcze, nie wiedzącą, ile poświęca, nie znającą się na tém, co w zamian dostaje, starzec wyrzucał-by sobie nakłanianie jéj do podobnego małżeństwa. Ale, jakkolwiek nie wiedział, jakie z życia osobiste wyniosła doświadczenia, wiedział jednak, że poznała już życie, że przeczuć-by potrafiła, co jéj Raul przynosi i jakie ją w podobném temu małżeństwie czekają smutki, zawody i trudności. Wiedział także Margrabia, że Joanna szczerze jest pobożną, że nigdy nie usłucha podszeptów gniewu, że za długie może zapoznawanie swojéj wartości mścić się nie będzie, że wreszcie jedyną jéj bronią będzie uczucie tylko.
Ubogiéj nie śmiano-by układu — targu takiego proponować. Ale bogata, nawet od Raula bogatsza, śmiało i bez okrycia się wstydem, pójść mogła za głosem swego serca. Jéj-to przypadła-by piękniejsza i wspaniałomyślności jéj duszy właściwa rola. Wszystko to stary margrabia wybornie przeczuł i obmyślił, i nie lekkomyślnie postąpił, wybrawszy Joannę za żonę dla ukochanego syna.
Piękna była zresztą, dowcipna i czarująca wdziękiem łagodnéj powagi, imponującéj jakiéjś słodyczy, która młodość jéj tém wdzięczniejszą czyniła.
Jakżeż-by Raul pokochać jéj nie miał? Rozwiązanie takowe wydawało się naturalném starcowi, który, mimo wieku swego, nie był nieczułym na tyle powabów, i nieraz, patrząc na panią d’Avors, żałować poczynał minionéj już młodości.
— Mogę jednak zwolnić cię ze słowa i ze złożonéj ojcu przysięgi; mogę nie chciéć zostać twoją żoną, Raulu, — rzekła, zmieszana trochę, Joanna.
— Położenie moje nie zmieniło-by się przez to o wiele, a nie polepszyło-by się w niczém, ponieważ dałem słowo, że nie ożenię się z tą, którą kocham.
Mówił to zimno, z najzupełniejszą obojętnością na uczucia młodéj kobiety, widocznie nie przypuszczając nawet, że jéj tém przykrość sprawić może.
Nigdy, nigdy nie pokocha! słuchając go, myślała. Nie pokocha! zawczasu postanowił to sobie. Silniejsze od niéj wzruszenie wzięło nad nią górę: nie potrafiła powstrzymać łez.
— Przebacz mi, Joanno, — zawołał, ujrzawszy ją płaczącą. — Gburowatą jest szczerość moja i nie rozumiem doprawdy, jak śmiem w podobny sposób o rękę twoję prosić. Smutny ze mnie konkurent!
— Cóż w końcu chcesz, żebym zrobiła? — spytała go łagodnie, nie wiedząc, czego się ma trzymać.
— Joanno, — odrzekł po chwili zastanowienia, — nie mogę przewidziéć czém stanie się podobny związek, nie mogę ci powiedziéć, czém prędzéj lub późniéj będę dla ciebie. Dzisiaj ofiarować ci tylko mogę szacunek mój, opiekę i względną wierność, mającą swe źródło w poczuciu tego, com winien i tobie, i honorowi własnemu. Serce moje, myśli, żale i wspomnienia na własność swoję zachowuję. Nie chcę być nigdy pytanym o to, co się we wnętrzu mojém dzieje; nie pozwolę ci wymagać ode mnie zwierzeń, ani zażyłości. Jeżeli jednak, natchniona uczuciem serdecznéj litości, oddasz mi swoję rękę i nazwisko moje nosić raczysz, otoczę cię wdzięcznością, względami i staraniem troskliwém, dołożę usiłowań, by miłym ci uczynić dom, którego będziesz panią wszechwładną, zostawię cię zupełnie wolną....
— Wolną! a, nie mów tego! Wolną, dlatego, że ufać ci będę zupełnie.... A jeżeli kiedykolwiek zagoi się rana moja, jeżeli spóźnione szczęście zasiądzie kiedy przy naszém ognisku, jeżeli młodość, mijając, uniesie z sobą boleść, a zostawi na jéj miejscu spokojną dojrzałego wieku rezygnacyą, tobie to zawdzięczać będę....
— Zostanę żoną twoją, Raulu, — rzekła, podając mu rękę.
Poniósł ją do ust w milczeniu.
— Wszak nie wymagasz ode mnie czczych słów, Joanno? Dziękuję ci, po tysiąc razy dziękuję! To wszystko, co ci w téj chwili powiedziéć mogę.
Ach! gdyby był wiedział, jak mało potrzebowała podziękowań i jak musiała-by walczyć z własném sercem, żeby mu: nie! odpowiedziéć! Kochała go bowiem serdecznie, mimo wszystko i wszystkich, kochała go, sama nie wiedząc, do jakiego stopnia go kocha.
Jakkolwiek małą była wydzielona jéj cząstka, jakkolwiek skromném było przyjęte przez nią miejsce, radość jednak nieskończona przepełniała jéj duszę.
Być jego żoną, nazwisko jego nosić i żyć pod jego dachem, widywać go o każdéj godzinie, od Boga miéć dane sobie prawo zdobywania całemi siłami jego serca, i Niebo miéć za wspólnika w dopełnianiu tak słodkiego obowiązku — taki ją los czekał.... czyż mogła użalać się na niego? Czyż przyszłość nie od niéj odtąd zawisła? Nie było-ż jéj wiadomém, jak potężną jest moc prawdziwego uczucia? Miłość, jaką dla niego miała w sercu, nie stanie-ż się dla niéj źródłem energii, która jéj tryumf zapewni?
I on przecie kochał także. Dlaczegoż więc i jakim sposobem miłość jéj zwyciężyć-by miała miłość, którą on czuł dla tamtéj? Ale, mimo to, wielkiém już było szczęściem zostać do walki upoważnioną. Walka to milcząca, niewidoczna, cierpliwa, która stanie się główną treścią jéj życia i będzie świętą, zwycięztwem uwieńczoną walką. Co znaczą upokorzenia, ofiary, boleści, wobec takiego, jak ten, celu: pozyskania serca ukochanego? Kto wié zresztą? Może chce on tylko pomiędzy sobą a.... tamtą wznieść przegrodę, któréj — Joanna wié to wybornie — nigdy nie przekroczy. A kiedy się z nią żeni, czyż nie dlatego — rozumowała Joanna — że szuka pociechy, uleczonym być pragnie? Nie mając odwagi wyrwania sobie z serca głęboko w niém wkorzenionéj namiętności, nie bronił przecież, aby go od niéj oderwać próbowano, sam środków do tego dostarczał, a jeżeli nic nie przyrzekał, to dlatego jedynie, że nie chciał się do niczego zobowiązywać, z wolnéj i nieprzymuszonéj woli chcąc serce żonie oddać. Tak marzyła Joanna, takiemi się snami łudziła.
Stojąc przed lustrem, przyglądała się sobie z ciekawością i po raz piérwszy piękną być zapragnęła. Od kilku lat, częścią przez brak pamięci o sobie, częścią przez dziwną jakąś dla przyszłości obojętność, nie zdejmowała prawie żałoby, co najwyżéj na popielate lub białe suknie pozwalając sobie; teraz miała zamiar posępne te barwy zamienić na weselsze. Nie będąc prawdziwie piękną, posiadała jednak — jak jéj się saméj zdawało, — dużo powabu i wdzięku, i pokochaną być mogła. Czyż miłość nie wywołuje miłości wzajemnéj? A zresztą, choćby jéj miłości odmówiono, czyż za poświęcenie i dobroć niestrudzoną nie otrzyma choć trochę wdzięczności?
— Aleś ty, jak widzę, zupełnie o mnie zapomniała, moja droga, — odezwała się Alicya, stając na progu oszklonych drzwi, z ogrodu do salonu prowadzących.
Album i ołówki w ręku jeszcze trzymała, a wielki, dotąd niezamknięty parasol, ocieniał rezolutną jéj twarzyczkę, któréj za tło służyły zielone, przed zachodniém słońcem wyzłocone przestrzenie rozległych trawników ogrodowych i widniejąca w dali za niemi ściana lasu żółknącego już w podmuchach jesieni. Była to już właśnie cicha i spokojna owa godzina, kiedy dzień, za chwilę zniknąć mający, zadumą uciszać się zdaje. Na dźwięk głosu Alicyi obróciła się Joanna.
— Nie, wcale nie zapomniałam o tobie, Alicyo moja droga, — rzekła idąc naprzeciw niéj, — bo w téjże właśnie chwili postanowiłam, że naprawdę siostrą twoją zostanę.
— Jakto? czy?....
— Raul prosił mnie o rękę, którą mu przyrzekłam.
— A! potrafiłaś więc nareszcie doprowadzić go do zdecydowania się na krok stanowczy? — dość niezręcznie wyrwała się Alicya. — To cud prawdziwy! Raul zawsze utrzymywał, że nie ma wcale powołania do małżeństwa i że za nic nie zdecydował-by się na nie, gdyby miał brata, który-by go mógł zastąpić w przekazaniu nazwiska naszego. Doprowadziłaś go, jak widzę, do zupełnéj zmiany przekonań, z czego ja osobiście niezmiernie zadowoloną jestem. Co to za szczęście, Joanno, zostać siostrą twoją!
Nierozważne słowa młodéj dziewczyny przykro dotknęły Joannę, bolesne wrażenie wyryło się na jéj twarzy. Był to początek prób, czekających ją w przyszłości.
— Czy nie pocałujemy się nawet? Taką masz minę, Joanno, jakbyś ledwie zadowoloną była?
— Jestem więcéj niż zadowolona, Alicyo: jestem wzruszona.... zmieszana.... a przytém bardzo szczęśliwa.
— Chwała Bogu! Ale gdzież Raul? Muszę mu przecie powinszować!
— O! daj mu pokój! Znasz jego zamknięcie się w sobie, wiész jak nie lubi żywszych objawów uczucia.... Zaczekaj, póki sam o tém mówić z tobą nie zacznie....
Alicya patrzyła na nią zdumiona.
— Poważna już z nas para, — dodała Joanna, odpowiadając na milczące zapytanie jéj wzroku, — Raul przestał już być młodzikiem, a ja wdową już jestem, nie dziw się więc, jeżeli mnie czasem widzisz nad wiek może poważną. Powaga zresztą nie wyłącza szczęścia.
Raul przy obiedzie się dopiéro ukazał. Koło szóstéj przybyło z sąsiedztwa parę osób, które, zatrzymane na obiad, późnym dopiéro wieczorem odjechały. Nie było więc mowy o niczém. Alicya, najlepszemi zamiarami ożywiona, starała się zająć niespodziewanych gości, ażeby Raul i Joanna mieli więcéj sposobności do rozmawiania z sobą, ale oni zdawali się właśnie sposobności takiéj unikać. Raul nalegał o zagranie w bilard, a Joanna siadła do fortepianu: żadne z nich nie udarowało drugiego ani słowem, ani jedném nawet spojrzeniem. Gdy o jedenastéj rozchodzili się każde do siebie, zamienili z sobą uścisk ręki, równie, jak zawsze, nic nieznaczący.
— Czy razem odbędziemy jutro rano konną przejażdżkę? — na progu już stojąc, z obojętną grzecznością spytał Raul.
Joanna zawahała się chwilę. Chciała-by odpowiedziéć potwierdzająco; przyjemność była-by to wielka, pokusa była bardzo silna, postanowiła jednak zamknąć się w granicach jaknajściślejszéj dyskrecyi. Wspólnie odbywana przejażdżka, kilkogodzinne sam na sam, w obecnych okolicznościach było-by skazywaniem narzeczonego na ciężki dla niego niewątpliwie wysiłek uprzejmości i rozmowy.
— Nie, — odparła, — nie razem. Jutro muszę niektórych biednych na wsi odwiedzić.
Widoczne zadowolenie, twarz Raula rozjaśniające, było uboczną dla młodéj kobiety nagrodą i razem ją przekonało, jak słodko jest poświęcać siebie dla ukochanych, nawet kosztem słusznie sercu należnego zadowolenia.
Raul udał się do swego pokoju, z uczuciem ulgi na myśl, że samotnie, w głębi lasów, będzie mógł puszczać wodze myślom, tak, jakby nic się w życiu jego nie zmieniło, i los jego wydał mu się mniéj ciężkim, niż dotąd mniemał.
W parę dni potém wyjechał, pod pozorem poczynienia przedślubnych przygotowań, i powrócić miał dopiéro na kilka dni przed ślubem, którego termin za dwa miesiące wyznaczono.
— Czy będziesz pisywała do mnie? — spytał narzeczonéj, żegnając ją.
— Nieczęsto, — odrzekła, — nie mam wielkiego upodobania w korespondencyi, a w dodatku teraz właśnie oczy mnie bolą. Alicya, którą u siebie zatrzymuję, udzielać ci będzie wiadomości o mnie.
— To i lepiéj, — pomyślał Raul, — cóżbyśmy sobie do powiedzenia miéć mogli?
Poniósł do ust rękę Joanny, uściskał siostrę i wskoczył do czekającego przed gankiem faetonu.
Joanna postarała się o pozwolenie wzięcia ślubu w kaplicy, którą u siebie w domu miała.
— Zaraz sobie nazajutrz pojadę, — rzekła Alicya, — skoro wy nie wyjeżdżacie nigdzie. Nie chcę wam przeszkadzać w miodowych chwilach.
— Nie pojedziesz, — stanowczo odparła Joanna, — i nie będziesz nam wcale przeszkadzała. Owszem: zostań, proszę cię o to, jak o łaskę, i musisz mi przyrzec, że zostaniesz.
Rada nie rada, jakkolwiek zdziwiona potrosze, przyrzekła zostać Alicya.
Raul blady był bardzo, gdy, po skończonym obrzędzie, zwolna podniósł się z klęczek, czekając na żonę, jeszcze na stopniu ołtarza klęczącą. Przyjęła podane sobie ramię, opierając zaledwie na niém końce palców, nie śmiejąc spojrzéć w twarz męża. — Jak on cierpiéć teraz musi! — myślała.
— Ach! — zawołała Alicya, ściskając ją, gdy się już obie w salonie ujrzały, — zdaje mi się, że jeszcze więcéj kocham cię teraz, gdy jesteś jego żoną!
„Żoną jego!” A więc to prawda! Jakże słodko brzmią te wyrazy! Czy jednak usłyszy je kiedy z ust jego? Jak nazywać ją będzie, mówiąc do niéj.
Nieliczne grono zaproszonych rozjechało się dosyć wcześnie. Pani de Montmorand wróciła do siebie, bo pod pozorem, że ma swoje nawyknienia, zatrzymała dawny swój pokój, nad którym był pokój Raula, wewnętrznemi schodami z tamtym połączony. Małżonkowie, nie będąc jedno obok drugiego, niedaleko jednak byli od siebie. Ze zwykłą delikatnością swoją urządziła to Joanna, myśląc, że na inném piętrze mieszkając, Raul się będzie czuł swobodniejszym, a ona przeccież[1] usłyszy odgłos jego kroków i niezupełnie rozdzieloną z nim będzie; urządzenie takowe tę jeszcze przytém miało korzyść, że pozostawiało domowników w nieświadomości co do natury stosunków, jakie państwa młodych łączyć będą.
Salonik, w którym zwykle rano przesiadywała Joanna, gdy samą była, poprzedzał obszerną jéj sypialnią. Raul odprowadziwszy ją aż do progu, ujął jéj rękę i do ust ją poniósł.
— Dobranoc, Joanno droga, — rzekł, — pozwól mi powtórzyć raz jeszcze, że dziękuję ci za położone we mnie zaufanie i że się go nie okażę niegodnym.
— O! wcale się tego nie lękam, — odszepnęła.
— Przysięga, którą przed chwilą złożyłem ci wobec Boga, sumiennie dotrzymaną będzie; nie złamię jéj, Joanno. Jakiekolwiek przeciw mnie świadczyć mogą pozory, jakiekolwiek podejrzenia wzbudzić-by mogło moje postępowanie, wiédz o tém, Joanno, że nigdy temu, com ci winien, nie uchybię. Nie dręcz się więc i nie martw niepotrzebnie.
Mówił to lodowato chłodnym tonem, z salonowéj etykiety ceremonialnością, a słowa jego mierzone, rozważne, wśród nocnéj otaczającéj ich ciszy, bolesnym dreszczem serce Joanny ziębiły.
— Jednéj tylko rzeczy pragnę: — odparła, — nie chcę byś się czuł zbyt nieszczęśliwym, Raulu.
— Byłbym chyba wielkim niewdzięcznikiem, — odrzekł z ukłonem.
Wysoka postać jego, delikatne rysy pociągłéj twarzy, piękna o szlachetnych liniach głowa, bujnym, ciemnym włosem okryta, rysowały się na tle białéj boazeryi, oświeconéj dwoma kandelabrami, nad kominkiem przytwierdzonemi.
Takim go widziała Joanna, gdy, wyprostowany, sztywny prawie, stał przed nią, podczas gdy ona, usiadłszy przed ogniem na malutkiéj, brokatelą wybitéj kanapce, machinalnie prawie okrywała pół obnażone ramiona koronkową chustką, którą na siebie do kaplicy zarzuciła. Blado-niebieska, z lekkiéj tkaniny jéj suknia, dobrze była dobraną do bladawego kolorytu jéj cery i jasnowłoséj jéj urody. Na stoliczku, obok niéj, rozkwitał w pięknym wazonie bukiet róż, mocną a słodką woń rozlewający wokoło. Żadnego nigdzie odgłosu, żadnego nawet szmeru w cichym domu wiejskim. Jakże rozkosznie błogą mogła była stać się ta godzina! Czy choć przez chwilę jednak śmiała się tego spodziewać? Czy jéj zawczasu nie uprzedził, jak zimne zachowa z nią obejście? Nie byłoż między nimi ułożoném, że zaprzysiężona jéj przez niego wiara polegać jedynie będzie na powstrzymaniu się od niewierności.... czynnéj?
— Tak, bardzo chyba niewdzięcznym, — powtórzył Raul.
— Ach! — szepnęła, gdy rzuciwszy jéj uprzejme to zapewnienie, wychodził Raul z pokoju, — czy ja potrafię kochać, aby umiéć obejść się bez jego miłości?
Na palcu jéj błyszczała jednak obrączka ślubna. Poniosła ją do ust zbladlych i, mimo wszystko, przelotny uśmiech nadziei rozjaśnił twarz jéj łagodną.
Przez jakiś czas słyszała kroki Raula, chodzącego wzdłuż i wszerz pokoju, tuż nad jéj pokojem położonego; odgłos ten ustał wreszcie, światło zgasło: Raul położył się zapewne i zasnął. Dlaczegóż-by nie? Cóż się w jego życiu zmieniło? Czy dzisiaj nie takiém samém było dla niego, jak wczoraj?
O dwunastéj zeszli się wszyscy na śniadanie do jadalnéj sali. Zabierano się już do wetów, gdy kamerdyner wniósł świeżo przybyłe z poczty listy i na srebrnéj tacy podawał każdemu, co dla kogo przeznaczone było. Raulowi dostał się spory pakiet; położył go obok siebie, ale wzrokiem natychmiast wyróżnił z pomiędzy rozmaitego kształtu listów jeden, który żywo wziął do ręki. Nie otworzył go jednak, ale, potrzymawszy przez chwilę w drżącéj trochę ręce i przyjrzawszy mu się w zamyśleniu, do kieszeni go schował; poczém, jedna po drugiéj, otwierał resztę kopert z jak najzupełniejszą obojętnością. Joanna udawała zajętą przeglądaniem dzienników, aby mu zostawić swobodę przeczytania niecierpliwie wyglądanego listu; ale, widząc, że go nie czyta, kazała prędzéj podawać, aby wstanie od stołu przyśpieszyć. Rzec-by można, że niecierpliwość, którą w nim odgadywała, jéj się także udzieliwszy, równie boleśnie czuć jéj się dawała. Zaledwie przeszli do salonu, Raul wyszedł, pod pozorem, że idzie szukać swego porte-cigares.
— Ja pójdę go poszukać, — zawołała Alicya, czyhająca na sposobność ułatwiania im sam na sam.
— Zostaw... sam pójdę, — odparł tak szorstko, że Alicya odstąpiła zmieszana.
Powrócił w pół godziny zaledwie ze śladami wzruszenia na twarzy, roztargniony i myślą jakąś zaprzątnięty, tak że daremnemi okazały się wszelkie usiłowania wciągnięcia go do rozmowy.
Podobne kształtem, pismem i zapachem listy, które pani de Montmorand prędko rozróżniać się nauczyła, często się odtąd zjawiały, zawsze równie silnie wzruszające Raula. Ani razu jednak młoda kobieta nie starała się odkryć, zkąd przybywają te listy, nigdy najlżejszéj nie uczyniła o nich wzmianki. Wszelka inna korespondencya wspólną prawie była: mówiono sobie od kogo są otrzymane listy, czytano z nich nieraz na głos całe ustępy, lub nawzajem dawano je sobie do czytania.
— Czy téż odpisuje na nie? — zapytywała sama siebie Joanna, widząc, jak zawsze po otrzymaniu listu zamykał się Raul na znaczną część dnia w swoim gabinecie. Gdy wychodził z domu, wyobrażała sobie, że dla uniknienia wszelkich komentarzy, sam idzie list rzucić na pocztę. Co było w tych listach? projekta może jakie?
Czy w nich mówił o niéj... o żonie? Jakże-by wiedziéć to chciała i jak cierpiała okrutnie! Przychodziła jéj nieraz dziwna myśl, że gdyby o strasznéj téj rzeczy rozmówić się mogła z Raulem, nie tak-by cierpiała dotkliwie. Czuła, że politowanie jéj, cierpliwość, nieskończenie były-by wielkie. Ale tajemnica ta, jak wznosząca się między niemi zapora, to milczenie, zamknięciem się w sobie Raula narzucone, to nieustanne skrywanie tego, co dla nich obojga najważniejsze, ach! to było nad wszystko okrutniejszém! Czasami, rzadko wprawdzie, w dniu oznaczonym, (bo wiedziała już teraz Joanna, w które dni listy przychodzą), nie było listu wcale. Jakiż smutek malował się wtedy na obliczu Raula! z jakim-że niepokojem dnia jutrzejszego wyglądał!
Mimo to, okazywał się jednak zawsze niezmiernie dla niéj ugrzecznionym, uprzedzał najmniejsze jéj żądania, we wszystkiém o zdanie jéj pytał. Miał dla niéj zawsze jakąś niespodziankę nową, jakiś podarek prześliczny, jakby się przypuszczał, że tém wszystko inne powetuje.
W dzień jéj imienin, o których nie zapomniał, broń Boże, położył jéj na kolanach pudełeczko, klejnot jakiś zawierające. O ileż była-by wolała pocałunek, na jéj czole złożony!
— Co za przepyszny medalion! — zawołała zdumiona Alicya. — Co włożysz do środka?
I mówiąc to, obracała w palcach piękny klejnocik, obrączką emalii otoczony, wielkim, ogniami ciskającym, rubinem ozdobny.
— Co włożysz do środka, — powtórzyła. — Portret, czy włosy Raula?
— Nic, — odparła Joanna, siląc się na uśmiech. — Będę nosiła medalion pusty.
— Co za myśl!
— Tak przecież zrobię.
Raul nic na to nie odpowiedział i, pochyliwszy się ku żonie, sam włożył jéj medalion na szyję.
— Przynajmniéj nosić go będziesz? — zapytał.
— Zawsze!
Wspomnienie tamtéj stało ciągle pomiędzy nim a nią. Joanna wszędzie ją przed sobą widziała. Jeżeli Raul milczał, mówiła sobie, że o niéj myśli, że obok żony wspomnienie tamtéj wyłącznie go zajmuje. Jeżeli swobodnym się okazywał i weselszym, — dobre odebrał wiadomości, — mówiła sobie. Wszystko w jéj przekonaniu do tego jednego odnosiło się przedmiotu: upodobania jego, zajęcia, czytywane przez niego książki, wszystko było w oczach Joanny oznaką miłości dla tamtéj, jakby wszystko, z jednego wypłynąwszy źródła, jedną, zawsze tą samą było natchnione myślą.
Jeżeli w ciągu rozmowy wyznał, że kolor jakiś, albo ten czy ów sposób ubierania się przenosi nad inne, jeżeli wychwalał jakiś dar umysłu, lub moralną zaletę, jeżeli kładł nacisk na urok dźwięcznego głosu lub wdzięk głębokiego spojrzenia, jeżeli zachwycał się, opisując piękny, dawniéj kiedyś oglądany krajobraz, lub z upodobaniem mówił o jakiéj książce, sztuce, podróży, Joanna przekonaną była, że tamtéj wspomnienie przebija z po-za słów Raula, tamtéj obraz przed oczyma jego stoi. Wtedy starała się odtworzyć w wyobraźni swojéj rysy nieznajoméj rywalki; wyobrażała sobie twarz jéj, przywyknienia, charakter, cząstka po cząstce złożone ze wszystkiego, co ze słów lub milczenia Raula odgadnąć mogła. Czasami zdawało jéj się prawie, że ją zna, że jak codzień widywaną postać na własne ją oczy ogląda.
Tajemnicze to zagadnienie: pół-światła a pół-ciemności, niepewność z pewnością połowicznie pomieszana, uparcie mózg jéj zaprzątając, odpędzić się nie dawała na chwilę. Nigdy sobie nie wyobrażała, żeby nieświadomość mogła takie męczarnie sprawiać. Cóż-by nie była dała za to, aby wiedziéć wszystko, co zaszło między tymi dwojgiem, aby dokładną miéć miarę drgających może jeszcze w sercu Raula złudzeń, cierpień, miłosnych nadziei i żalów, aby dociec, jakie wyprowadzał wnioski z wiekuistego porównywania, które między nią samą a ową nieznajomą czynić musiał, aby się wreszcie przekonać, czy nie odkrywał czasami czegoś, co mu się choć trochę więcéj podobało w żonie niż w kochance! Ale nic nie wiedziéć, nieustannie się uderzać o tę przegrodę zdawkowéj grzeczności, względności, uszanowania pełnéj, i obowiązkowego dla żony poważania, po-za któremi nic więcéj niéma, nic! ani zwierzenia poufnégo, ani serdecznego porywu, ani chwili przyjaznego wylania się, — nic! A ona tak go czule, tak prawdziwie kochająca, chcąc mu oszczędzić znużenia, jakie sprawia okazywanie uczucia, o które on nie dba wcale, ona musi jeszcze naśladować lodowate jego obejście i w niém go nawet prześcigać; musi skazywać się na udawanie obojętności, musi tłumić w sobie każdy wylew uczucia i każdy współczucia objaw; spojrzeniu nawet wzbraniać musi, by nie zdradziło tkliwego uwielbienia, jakiém jest dla Raula przejęta, uśmiechowi, który jest żyjącym duszy odblaskiem, nie może dozwolić, by wyjawił, jak ją wszystko w Raulu zachwyca: o, ciężkie to było i siły wyczerpujące zadanie!
A przecież miewała czasami chwile radości i dumy. Jak jasny promień słoneczny, niespodzianie na chmurném niebie błyskający, tak myśl błogości pełna rozjaśniała jéj cierpienia. Żoną jego była! nosiła jego nazwisko, pod jednym z nim dachem sypiała, tém samém co on żyła życiem, i w biały dzień, pod nieba błękitem iść mogła z nim ręka w rękę. Lada drobnostka, która jéj przywodziła na myśl niewinne te przywileje, wprawiała ją w zachwyt niewypowiedziany. Powóz, na którego drzwiczkach stały wymalowane obok siebie herby obojga; lokaj jednocześnie ich przybycie oznajmujący w salonie; bilecik de faire part, do obojga razem zaadresowany; przyjaciółka, dopytyjąca[2] ją o zdrowie „męża“; wieśniacy, „pana hrabiego i panią hrabinę“ uprzejmym ukłonem pozdrawiający; ławka, którą we dwoje tylko w parafialnym kościele zajmowali; krzesła ich, przy jadalnym stole naprzeciw siebie umieszczone, i te ślubne obrączki, na palcach obojga błyszczące z obojga imieniem, pod tąż samą datą wyrytém: to wszystko, choć samo w sobie nie było szczęściem, nie byłoż przecie jego pozorem? a kto wié? może szczęścia na przyszłość zapowiedzią. Ułudne to zjawisko, — rozkosznie słodka pomyłka, marzenie, w nicość się rozwiewające, gdy uściskiem ogarnąć je chciała, złoty sen niepochwytny, nie miałyż w sobie natury ideału? nie byłyż utworzone z tego czegoś, co nazwać się i określić nie da, a nad rzeczywistość nas unosi i ziemię nam przed oczyma zaciera?
Miesiąc upływał jeden po drugim, poważnie, ale bez nudów. Oboje zresztą zbyt wiele mieli w samych sobie zasobów, a przedewszystkiém zbyt wiele wzajemnéj dobréj woli, aby nudzić się z sobą mogli.
Z intelligencyą niezwykle rozwiniętą, czytająca wszystko, co się nowego ukazało, wybornie obznajomiona z każdą kwestyą ważniejszą, a przytém obdarzona bardzo żywym i rzutnym umysłem, Joanna umiała rozmawiać z nieopisanym wdziękiem, odzyskując w rozmowie wesołość i lotność myśli, których cierpienie stłumić w niéj nie było zdolne. Ciekawa, wiedziéć pragnąca, zamiłowana w dyskusyi i podtrzymywać ją umiejąca, żywo zajęta wszystkiém, co na zajęcie zasługiwało, przynosiła z sobą Raulowi świeży prąd myśli i żywy ruch umysłu. Oboje uwielbiali muzykę i często razem grywali. Joanna przyjęła za swoje jego zamiłowania i gusta, we wszystkiém punktu zetknięcia się szukając.
Początkowo, uczuciem dyskrecyi powodowani, trzymali się na uboczu sąsiedzi i przyjaciele; wprędce jednak, spostrzegłszy, że nie zawadzają wcale, znowu bywać zaczęli. Państwo de Montmorand przyciągali gości i zatrzymywać ich u siebie umieli, radzi temu, że mają kogo między sobą dwojgiem postawić. Najbardziéj towarzyskiemi są zwykle stadła małżeńskie, niezbyt ściśle z sobą zespolone.
Nie byłoż to zresztą obowiązkiem, choćby ze względu na Alicyą, widywać trochę ludzi? Dom ich, na oścież otwarty, stał się wkrótce jednym z najbardziéj ożywionych w okolicy, a gdy nadeszła zima, raz na tydzień tańczono tam w wesołém gronie.
— Pani, która jesteś szczęśliwą, — mawiali do niéj mężczyźni.
— Pani, która masz tak miłego męża, — mawiały kobiety, z pozoru sądząc jedynie.
Bądź co-bądź, chociaż nie była szczęśliwą, posiadała przecież Joanna skarb nieoceniony, nad inne wyższy: nadzieję. Szczęście, które dzisiaj nie było jéj własnością, mogło przecie lada dzień stać się jéj udziałem, a myśl ta godziła młodą kobietę z jéj losem.
Pewnego wieczora, rozpoczynano właśnie kotyliona, gdy u drzwi wchodowych zabrzmiał silnie pociągnięty dzwonek.
— Depesza, — półgłosem oznajmił Raulowi kamerdyner.
— Depesza! Dawaj prędko!
Zbladł czytając; zauważyła to Joanna, która się do niego zbliżyła.
— Muszę jechać natychmiast, — rzekł Raul. — Niech jednak tańce nie ustają. Interes to osobisty, zwłoki niecierpiący, i mnie tylko jednego dotyczy. Na wszystko więc proszę, niech to niczyjéj uwagi nie zwraca.
Z śmiertelnym w sercu bólem, Joanna nie ustawała pełnić obowiązków pani domu, podczas gdy pośpiesznie zaprzęgano powóz, który odwieźć miał Raula na dworzec.
Czy odjedzie, nie pożegnawszy się z nią wcale? Nie! to być nie może....
Wymknęła się z salonu i pobiegła do pokoju, w którym się do drogi przysposabiał. Zatrzymała się u drzwi, wahająca; poczém, postanowiwszy, że zobaczyć go musi, bo.... kto wié, czy Raul powróci? zlekka do drzwi zapukała.
Zawsze zresztą pukała do drzwi jego. Nabrała tego zwyczaju, odkąd raz, wszedłszy do pokoju męża tak cicho, że najlżejszy szmer nie ostrzegł go o jéj nadejściu, ujrzała go śpiesznie chowającego pudełko z miniaturą, w którą się przed jéj wejściem wpatrywał. Dostrzegła tylko owalnéj ramki, z powiązanemi u góry cyframi, i domyśliła się, że kobiecy to wizerunek być musi. Pod słabą więc osłoną axamitnego pudełeczka, pomiędzy nimi dwojgiem, pod ręką jéj prawie, znajdował się obraz téj nieznajoméj, którą takby ujrzéć pragnęła! Od téj pory zawsze o tém pamiętała, aby lekko zastukać, zanim wejdzie do gabinetu męża, a Raul, zawsze własnemi myślami roztargniony, pozwolił na to, prawdopodobnie nie zauważywszy nawet nowowprowadzonego przez żonę zwyczaju.
— Chciałam ci powiedziéć: do widzenia, Raulu, — szepnęła.
I śmielsza dziś, niż zwykle, przerażona, słowa więcéj wymówić niezdolna, tuliła mu się do piersi.
— Wszak nie wątpisz o mnie, Joanno?
— Nie! nie! — zawołała, jakby tłómacząc się i przepraszając, ale łzy jéj obficie płynąć zaczęły.
Raul pochylił się ku niéj, pragnąc ją uspokoić, upewnić, a wahając się jednak, czy na czole jéj ma złożyć pocałunek. Ale myśl, że inną zdradza, może inne jakie uczucie, obojętność może poprostu, powstrzymały go od spełnienia zamiaru.
— Nie trzeba płakać, nie trzeba, — powtarzał, łagodnie gładząc ręką jéj włosy, jakby pieścił dziecinę maleńką.
— Kiedy cię zobaczę, Raulu?
— Jak tylko będzie to możebném. Ale muszę już jechać, czas nagli, śpieszyć się muszę.
Uścisnął jéj ręce i wybiegł z pokoju. W chwilę potém, usłyszała turkot toczącego się po brukowanym dziedzińcu powozu, a potém odgłos ten ucichł zupełnie, rozpłynął się gdzieś w ciemnościach nocnych, podczas gdy z będących na dole salonów skoczne dźwięki orkiestry wciąż dolatywały jéj uszu.
Upadła na-pół zemdlona na małą safianową kanapkę, stojącą przed stołem, na którym paliła się na prędce zapalona świéca. Wnet wzrok jéj upadł na depeszę, którą Raul przeczytawszy, otwartą na kominku pozostawił. Byłoż to wezwanie rozpaczy namiętnéj, czy prośba jaka, czy pogróżka, czy może przyzwolenie na wniesioną przez Raula prośbę.... zła czy dobra wreszcie wiadomość? Ach! cóż to za pokusa przeczytać te kilka wyrazów, na błękitnym papierze skreślonych, téż same wyrazy i to samo nazwisko, które kilka już osób czytało, bo przecie depesza nie dla jednych tylko oczu przeznaczona! Nie wahała się jednak Joanna. Ręką oczy zasłoniwszy, prosto poszła do miejsca, gdzie leżała depesza i schwyciwszy ją, skręciła w drżących palcach i żywo w ogień rzuciła. Nie trzeba przynajmniéj, żeby ją czytał kto inny! Po upływie kilku sekund, gdy zupełnie już pewną być mogła, że papier spłonął, spojrzała: malutka kupka czarnego popiołu czerniła się na żarzących głowniach. Już po wszystkiém.... nie dowié się już niczego Joanna.
— Trzeba na dół powracać, — szepnęła, — trzeba koniecznie.
Zmierzała ku drzwiom, gdy Raul ukazał się na progu, uderzając się prawie o nią.
— Zapomniałem czegoś, — odezwał się, — depeszy.... Gdzież ona jest?
I surowym wzrokiem badał Joannę. Ona chłodno odpowiedziała:
— Spaliłam ją.
Zawahał się widocznie.
„Nie czytając jéj” chciała-by była dodać dla uspokojenia go. Ale zbyt ciężkiém wydawało jéj się upokorzeniem bronić się od podobnego posądzenia.
Ona przecież, wbrew wszystkiemu, nie wątpiła o nim wcale. Miał-że on więc prawo wątpić o niéj? Nie wątpił, pewną już tego była. Dumny wyraz jéj twarzy, nie dozwalał mu najmniejszéj niepewności. Silnie rękę jéj w dłoniach swoich ścisnąwszy:
— Dziękuję ci, — rzekł krótko.
I tym razem pojechał już naprawdę.
Nieobecność Raula przeciągnęła się do dwóch prawie tygodni.... dwóch tygodni okrutnie bolesnego niepokoju. Ani słówka, które-by uspokoić mogło Joannę. Nie chciał zapewne, aby wiedziała, gdzie bawi i co mu pisać nie dozwalało. Gdzież był jednak? Przy „tamtéj,” to rzecz niezawodna; inaczéj byłby jéj powiedział, gdzie jedzie. Ale dlaczego do „tamtéj” pojechał? Od pięciu miesięcy, jak się pobrali, na jeden dzień nawet się z nią nie rozstał, co napełniało serce Joanny tajemną dumą i ufnością słodką. A teraz....
Ach! cóż będzie, jeżeli znowu dostanie się pod jarzmo, od którego chciał uciec, jeżeli płonném okaże się mniemanie jego, że, z Joanną się żeniąc, przeciwko tamtéj się uzbroi? Musiał przecie zerwać z nią wtedy, gdy rękę swoję włożył w dłoń Joanny? tak przynajmniéj myślała młoda kobieta. Byłoż to jednak zupełnie pewną rzeczą? Tajemniczość ta, wokoło niego się unosząca, był-że to mocny jeszcze węzeł, czy téż odłamki zerwanego już łańcucha?
Sąsiedzi, przyjaciele, dopytywali o Raula, dziwili się.... Co im powiedziéć? Codziennie téż, gdy listy z poczty przynoszono, Alicya powtarzała pytanie:
— Czy pisał Raul?
— Nie; nie pisał.
A jeżeli nie wróci? Jeżeli z nieznajomą uciecze? I stokroć boleśniejszą od obawy niezobaczenia go już więcéj była dla Joanny myśl, że tak nikczemnie porzuconą być może.
— Miéj pani nadzieję, — mówił, widząc ją tak bladą, tak zmienioną, ksiądz Malsent, proboszcz wiejski, który co rano po odprawieniu Mszy świętéj zbliżał się do obecnéj na nabożeństwie pani de Montmorand, by ją spytać o wiadomości od męża.
— Miéj pani nadzieję; Bóg ci go wkrótce powróci.
Nie od Boga-to, nie od obowiązku żądała powrotu męża Joanna. Pojmowała już teraz, że niewystarczającém jest dla niéj w taki go sposób odzyskać. Nie! ona chciała go miéć przez miłość sobie wróconego, chciała, aby własne jego serce wrócić mu kazało, bo, przeklinając nieledwie, uwielbiała go więcéj niż kiedykolwiek.
Wrócił nareszcie, ale tak straszliwie ponury, iż od razu pojęła, że w życiu jego coś strasznego zajść musiało. Gniew, który ledwie przed chwilą w sercu czuła, ustąpił miejsca litości.
Było to wieczorem; znajdowała się już w swoim pokoju, gdy wszedł Raul, i w zimne jak lód ręce biorąc rozpaloną dłoń młodéj kobiety:
— Przebacz mi milczenie, — łagodnym i smutnym rzekł głosem, — przebacz, że bawiłem tak długo. Nie w mojéj było mocy zrobić inaczéj.
Nie wiedziała, co odpowiedziéć.
— Mam nadzieję, że nie byłeś chory? — wyjąkała.
— Ja? nie, — odparł. — A ty, czy dobrze się miewasz? dobrze, prawda?
— Dobrze, dziękuję ci.
Pragnęła-by była dodać: „I cieszę się, że cię z powrotem widzę.” Ale nie śmiała okazać mu w téj chwili radości swojéj. Jak tu o radości nawet mówić, widząc boleść, na ukochaném obliczu wyrytą?
— Powiédz mi, Joanno, żeś nie cierpiała wcale, że o mnie nie wątpiłaś.
Patrzyła na niego.... wahała się....
— Jest-że się panią myśli swoich? — odparła, rumieniąc się, jakby na popełnionym błędzie schwytana.
— Czuł-bym się bardzo nieszczęśliwym, — dodał, — gdybym twój szacunek utracił! Niech mi to przynajmniéj zostanie.... wraz z przywiązaniem twojém, Joanno, — ciszéj dodał.
Słuchała go zdziwiona, zmieszana....
— Przywiązanie moje na zawsze do ciebie należy; wiész o tém chyda[3], Raulu....
— Potrzeba mi słyszéć to od ciebie. Tak nieszczęśliwym jestem, Joanno! Chociaż pocieszyć mnie skutecznie nic nie może, przywiązanie twoje jednak wielką jest dla mnie ulgą.
— Niech ci Bóg płaci za te słowa, — odrzekła, rękę do niego wyciągając.
Na noc już rozczesane włosy spływały jéj na ramiona płaszczem, do ziemi prawie sięgającym; długie, prosto spadające fałdy białéj bluzy wełnianéj, rysowały wytworne jéj kształty; w tył trochę przechylona, w malowniczéj usiadła pozie, oparta o poręcz głębokiéj, starą makatą obitéj kanapki, a bosa jéj nóżka, z pod ubrania wyglądająca, dziwnie się malutką wydawała w czarnym atłasowym pantofelku. Dogasający na kominku ogień niepewne rzucał światło, to całą twarz jéj żywym oblewając blaskiem, to znowu w półcieniu ją nurzając.
Raul patrzył na nią przez długą chwilę, poczém, w dłuższym niż zazwyczaj uścisku zatrzymawszy jéj rękę, wyszedł powoli.
Gdy nazajutrz rano Alicya, wszedłszy do salonu, spostrzegła brata, rzuciła mu się na szyję z głośnym okrzykiem radości.
— Szczęśliwa! — pomyślała Joanna. — Ona uściskać go może, a ja nie śmiem sobie na to pozwolić.
Cóż się jednak stało? Czy poróżnił się z tą, którą kochał, czy téż ta ukochana chorą była, umarła nawet może? Ani jedném słowem nie uwiadomił o tém Raul Joanny. Zauważyła tylko, że listy przychodzić przestały, że przybycie poczty nie wzbudza już w jéj mężu niecierpliwego oczekiwania. Smutny, odrętwiały, patrzył na upływające godziny. A prócz tego.... traf-że to tylko, czy powrót ostréj pory roku stał się przyczyną, że w ciemniejsze niż zwykle, zupełnie ciemne barwy, ubierał się teraz Raul? Zdawało się Joannie, że ciągle w czarném tylko chodzi.
Z początku, ciągle w domu siadując i z trudnością dając się namówić na chwilowe świeżém powietrzem odetchnięcie, nabrał Raul po kilku dniach zwyczaju wyjeżdżać regularnie codzień na kilka godzin, zachowując jak najzupełniejsze milczenie co do celu i kierunku swoich przejażdżek. Nikt mu nigdy nie towarzyszył, czy to kiedy konno wyjeżdżał, czy powozikiem, którym sam się zwykł powozić. Nie musiała więc umrzéć... tamta? A jeżeli nie pisywała, to dlatego jedynie, że była może tu gdzieś, blizko, że Raul ją codzień odwiedzał?
Uczuła wtedy otwierającą się pomiędzy nimi najgłębszą ze wszystkich przepaść: przestała szacunek miéć dla niego. Nie kochał jéj? był w swojém prawie; było to po części umówioną pomiędzy nimi rzeczą.... Dotychczas jednak istniał pomiędzy nimi węzeł wzajemny: cierpieli oboje i szanowali się oboje nawzajem.
Ale deptać nogami przysięgę, zdradzać ją, wyrządzać jéj tę krwawą obelgę, żeby pod jéj bokiem kochankę swoję umieścić.... nie! tego już było zanadto! To, czego ona domyślała się niewyraźnie, wszyscy wokoło niéj wiedziéć na pewno musieli? Truła się myśli téj goryczą i zdało jéj się, że w spojrzeniach każdych patrzących na nią oczu litość nad sobą czyta.
Podtrzymywana dotychczas zajęciem, jakie w niéj budziła nadzieja, że kiedyś wreszcie pokochaną zostanie, cierpliwie do upragnionego dążąc celu, silną się czuła Joanna; teraz jednak nie wiedziała już, gdzie odwagę ma czerpać? jéj się zdawało, że przestała pragnąć jego miłości i nie czuła się już w obowiązku pocieszania go. Życie jéj próżnią już było zupełną. Zapytywała chwilami sama siebie, co ona tu robi w tym domu, przy tym samym co Raul stole, pod tymże samym co on dachem i.... wstyd jéj było téj wspólności życia, która serc nie była zespoleniem. Trawił ją smutek; sama o tém nie wiedząc, cierpiała męczarnie zazdrości, i dnie całe przepędzała, starając się przedstawić sobie rysy tamtéj, wyobrażając sobie ich schadzki, pytając saméj siebie, o czém podczas nich mówili? i śledząc na twarzy Raula objawy radości, lub smutku.
W chłodny poranek Marcowy, po skończoném już śniadaniu, Raul poszedł do stajni, by kazać osiodłać sobie konia, a Joanna, przeszedłszy do salonu, siadała właśnie do krosienek. Stojąc obok bratowéj, Alicya podniosła firankę i, głowę wsparłszy na oknie, patrzyła na obumarły krajobraz zimowy. Zieleń trawników znikła pod spadłym w nocy śniegiem; ogołocone z liści drzewa posiniałemi sterczały gałęźmi; opona szarawéj mgły zdawała się niebo od ziemi oddzielać.
— Słyszę turkot jakiegoś powozu w dziedzińcu! — zawołała nagle Alicya, — pod ciężarem kół śnieg aż skrzypi! Kto to może tak wcześnie przyjeżdżać?
— Zapewne doktor, — spokojnie odpowiedziała Joanna. — Prosiłam go, aby wstąpił w przejeździe, chcę bowiem rozmówić się z nim o zdrowiu staréj Maryanny, któréj nogi zastałam wczoraj mocno spuchnięte.
— Doktor? W takim razie ja zmykam. Niezabawny jest ten poczciwy pan Lambert, zawsze ma dla siebie nieskończenie długą listę różnych nieszczęść i rozpaczliwe jakieś historye o tych, tamtych i owych. Jednemu potrzeba rosołu, drugiemu staréj bielizny, trzeci prosi o pozwolenie brania lodu z lodowni. Zresztą moja Gipsy nie lubi doktora i zawsze tylko na niego warczy. Przebiegnę się z nią po parku, a ty tymczasem pogadasz sobie z panem Lambert.
I wziąwszy pieska na ręce, Alicya wyszła jednemi drzwiami w téjże samej chwili, gdy drugiemi wchodził doktor Lambert.
Był to zacny starzec, któremu przydługie trochę siwe włosy w gęstych puklach spadały na ramiona. Szare, przenikliwe, sprytu pełne oczy, chowały się za dużemi, w srebro oprawnemi okularami, łagodny uśmiéch rozjaśniał twarz zmęczoną, poważną i łagodną.
Pani de Montmorand, powstawszy z miejsca swego, co nie dla wszystkich czyniła, postąpiła kilka kroków naprzeciwko wchodzącemu doktorowi i prowadząc go do kominka:
— Zimno dziś bardzo, — rzekła, — musisz pan potrzebować ogrzania się, kochany doktorze.
— W saméj rzeczy z przyjemnością ogrzeję się trochę przy ogniu, pani hrabino. Przy takim, jak dziś, mroziku, przejechać się dziesięć kilometrów czystém polem, to w moich latach uziębnąć dobrze można.
I z prawdziwém zadowoleniem wyciągał staruszek ręce do ognia, który, przez Joannę podsycony, nowym teraz buchnął płomieniem.
— Wezwałam pana do staréj Maryanny, — rzekła wreszcie Joanna, widząc, że doktor wypoczął już trochę. — Biedaczka! mocno jest chorą! Czy nie byłbyś, doktorze, za tém, żeby ją w szpitalu umieścić?
— I owszem! Ale Maryanna nie ztąd jest rodem; trzeba więc będzie podać prośbę i płacić za nią dwa franki dziennie.
— Tak, wiem o tém i na siebie to biorę. Chciałam tylko zasięgnąć zdania pańskiego.
— Jak najmocniéj obstaję za szpitalem. Ale prócz staréj Maryanny, jest jeszcze ten poczciwiec paraliżem tknięty. Sam jak palec: ani żony, ani dziecka; potrzeba-by mu kogoś, ktoby miał o nim staranie. W miasteczku znalazł-bym kobiecinę, gotową podjąć się dozorowania chorego. Ale żądać będzie maleńkiego wynagrodzenia...
— Bardzo naturalnie. Pan się z nią o to ułożysz, nieprawdaż, doktorze kochany? Cóż pan masz jeszcze do powiedzenia?
— Kiedy już prawdziwie nie śmiem, bo to gruby wydatek. Trzeba-by drewnianéj nogi dla tego biédaka, któremu sześć tygodni temu zrobiłem amputacyą.
— Dziękuję, że pan do mnie się z tém zwracasz, i o nodze nie zapomnę. No, i co jeszcze?
— Co jeszcze? Oto, pani hrabino, jest ktoś, czyje wyglądanie bardzo mnie, bardzo niepokoi, a tym ktosiem jesteś pani właśnie. Chciałbym, jeżeli pani pozwolisz, pomówić z panią chwilkę o jéj zdrowiu.
— O mojém zdrowiu? Ależ ja zupełnie jestem zdrowa.
— Niekoniecznie. Blado pani wyglądasz, a przed chwilą, gdyś mi pani na powitanie raczyła podać rękę, zauważyłem, że ręka rozpalona. Pewny jestem, że masz pani gorączkę?
— Ani odrobiny!
— Ale masz pani, masz... trochę gorączki nerwowéj... znam się przecie na tém! Czy pani dobrze sypiasz? czy masz pani dosyć ruchu i apetyt prawidłowy? czy pani nie zaniedbujesz rozerwać się trochę od czasu do czasu? Daję pani słowo, że obawiam się dla pani anemii; chybaby....
I urwał, nie dokończywszy rozpoczętego zdania.
— Chybaby co, doktorze?
— Chybaby był to początek ciąży.
— Ciąży! Ależ, doktorze, co panu znów na myśl przyszło!
I młoda kobieta oblała się żywym rumieńcem.
— Tém ci gorzéj, wolał-bym to od tamtego. Zresztą, to przecież rzecz możliwa.
— Zapewne, ale nie jest tak.
W téjże chwili wszedł Raul, który, zobaczywszy przed gankiem powóz doktora, przyszedł powitać go na chwilę i pożegnać zarazem.
— O co tu chodzi? — spytał, widząc żonę niezwykle jakoś pomieszaną.
— O! o nic.... — odparła Joanna.
— Ale nie! wcale nie o nic, — z naleganiem podjął pan Lambert. — Bardzo się cieszę z wdania się pańskiego w naszę rozmowę, panie hrabio. Mówiłem właśnie kochanéj żonie pańskiéj, że potrzebuje nie na żarty o swojém zdrowiu pamiętać i że — jeżeli nie jest w odmiennym stanie — dość jest chorą, aby troskliwéj opieki męża potrzebować.
Raul słuchał z niepokojem na twarzy, a doktor daléj mówił:
— Skoro nie jest tak, jak się spodziewałem.... sam nie wiem doprawdy, co pani hrabinie być może. Widzę stan osłabienia, ogólnego upadku sił. Żelazo i chinowe wino, które jéj przepiszę, nie są w podobnych wypadkach wystarczające. Potrzebaby pani hrabinie ruchliwszego trybu życia, trochę wkoło niéj gwaru i wesołości, bardzo dużo ruchu na świeżém powietrzu, a przedewszystkiém żadnéj troski, żadnego zmartwienia. To już wyłącznie do pana hrabiego należy; pana rzeczą będzie starannie odsuwać wszystkie powody niezadowolenia. Pani hrabina jest delikatną roślinką, któréj szczęścia i słońca potrzeba.
— Ale szczęścia i słońca ja właśnie mam poddostatkiem, — szepnęła Joanna.
— To wiadomo. Podwoimy tylko dozę. Prawda, panie hrabio?
I trochę zmieszany tém, co powiedział i czego dopowiedziéć nie mógł, pan Lambert powstał i żegnać się zaczął, zapewniając, że ma jeszcze do oddania kilka dość oddalonych wizyt.
— Zrzędzić już trochę zaczyna poczciwy doktor, — rzekła po jego odjeździe Joanna.
— Chciałbym, aby tak było, — odparł Raul, — ale mimo to, słowa jego zaniepokoiły mnie.
I niespokojnie przyglądał się Joannie, dziwiąc się, dlaczego sam z siebie nie zauważył wcześniéj bladości jéj twarzy i zmiany rysów.
— Wyjeżdżać masz, Raulu, — rzekła łagodnie, i tak się już spóźniłeś.
— Spóźniłem się? W takim razie nie jadę!
I usiadł obok niéj, rzuciwszy na stół kapelusz i rękawiczki.
Wieczorem sam, w ciszy pokoju swego, Raul poważnie zastanawiać się zaczął nad postępowaniem swojém. Dotychczas o sobie tylko myślał. Zajęty rozpamiętywaniem własnych cierpień, nie pomyślał o tém, że ktoś, oprócz niego, cierpiéć może także. Zdawało mu się, że niewiele wprawdzie dając młodéj swojéj żonie, nic jéj wszakże nie odjął. Gdy się z nią żenił, samotną była sercem; zdawało się, że we wdowieństwie swojém wytrwać postanowiła. Dlaczegóż więc przykrą byćby jéj miała obecność męża, który otaczał ją staraniem, względami i nawet pewnego rodzaju opieką, a dawał jéj przytém słodycz prawdziwéj i szczeréj przyjaźni? Nieświadomy głębokiego uczucia, którém kochała go Joanna, a które ukrywała przed nim tak zazdrośnie, nie wyrzucał téż sobie wcale, że jéj nie kocha nawzajem. Teraz dopiéro, spostrzegłszy, jak sam jest przez nią kochanym, spostrzegłszy to z przerażeniem prawdziwém, mówił sobie, że okrutnym był i ślepym, że powinien-by był przynajmniéj wdzięczność jéj okazywać i litość. Ostrzegał ją wprawdzie, że na miłość jego liczyć nie powinna; Joanna umowę tę przyjęła. Nie przez obojętność przyjęła ją jednak: przez miłość.
Przez miłość! a tu miłość zabijała ją teraz!
— Powiédz mi, Joanno, co mogło-by ci zrobić przyjemność? — pytał żony pan de Montmorand, w kilka dni potém, obok niéj na kanapce siadając. — Musisz się nudzić; towarzystwo moje wcale nie jest zabawne. Zaproponował-bym ci wyjazd do Paryża na trzy miesiące przynajmniéj. Teraz same początki wiosny; najnudniejsza na wsi pora roku. Niewiadomo, co z sobą zrobić: zdaje się, że liście nigdy się nie rozwiną, że, choć słońce przygrzewa, nic jakoś nie rośnie i nie idzie w górę; w dolinach pełno wilgotnéj mgły, wzgórza niczém jeszcze niepokryte, świécą łysinami, zieloność jakby z trudem wybija się z pod ziemi. Pojedźmy! wrócimy, jak dekoracya będzie już ustawiona, jak rozkwitną róże i śpiewać zacznie ptactwo. W Paryżu wiosnę znać wcześniéj; na przechadzkach zawsze kwiaty znaléźć można; drzewa alei okryte już pąkami, w ogrodach za dni parę porozkwitają bzy, a wyświéżone fronty kamienic śmieją się w słońcu. Będziemy chodzili słuchać pięknéj muzyki i patrzéć na piękne sztuki, co ci przyjemność sprawi; razem zwiedzimy kościoły, muzea; poodwiedzamy dawnych przyjaciół i krewnych. Czy przystaniesz na projekt mój, Joanno? A może wolisz, żebyśmy w podróż jaką ruszyli? Może do Włoch chcesz pojechać? Może miała-byś ochotę spędzić lato w górach, albo nad brzegiem morza? Proszę cię, Joanno, miéj na cokolwiek ochotę!
— Dziękuję ci, — odparła, podnosząc na męża zmęczone oczy. — Ale w czémże podróż zmienić może warunki naszego pożycia?
— Prawda,— odrzekł Raul, — masz słuszność.... W czémże podróż zmienić może warunki naszego pożycia?
Joanna usunęła z jego dłoni rękę, którą wziął był na początku rozmowy.
W chwilę jednak potém, mile ujęta troskliwością, która skłoniła Raula do przedstawienia jéj powyżéj przytoczonéj propozycyi, i znieść nie mogąc myśli, że się stała dla niego przyczyną przykrości, Joanna przemogła się i z uprzejmym rzekła uśmiéchem:
— Nie wiem, dla czego niepokoisz się o mnie, Raulu. Obawy twoje najmniejszéj nie mają podstawy, a pan Lambert źle zrobił, mówiąc rzeczy, które zatrwożyć cię mogły. Starzy doktorzy zawsze przesadzają. Zresztą, lekarstwa, przepisane mi przez naszego staruszka, bardzo mi pomogły. Patrz: rumieńce mam prawie.
I podniosła głowę, aby mu twarz pokazać. Ale pomimo uśmiéchu, wysiłkiem woli wywołanego na usta, pokazało się, że doktor ma racyą, bo Joanna, zbladłszy nagle, upadła w tył na poduszki kanapki w zupełném prawie omdleniu.
Wypadek podobny, niewielkiéj zresztą wagi i z przyczyn moralnych raczéj, niż z fizycznych, pochodzący, często się od téj chwili ponawiał, budząc zawsze w sercu Raula coś nakształt dojmującego wyrzutu sumienia. Czuł on, że nie tyle jest to objawem choroby, ile wyrazem wewnętrznéj walki, tysiąc razy od choroby okrutniejszéj. Joanna cierpiała sercem, a usiłowania, czynione w celu ukrycia cierpienia, oraz przezwyciężenia saméj siebie, wstrząsały naprężonemi jéj nerwami i stawały się przyczyną niepokój budzących omdleń.
Jeżeli politowanie, przez miłość natchnione, niewymownie słodką jest rzeczą, to zato dziwnie się gorzką wydaje, kiedy się ją tylko zwykłéj miłości bliźniego zawdzięcza. Joanna upokorzoną się czuła litością, któréj wyraz czytała w oczach męża. Postanowiła więc uwolnić się od niéj, przybierając pozory wesołości. Z wielkiém zdziwieniem wszystkich, zażądała „dla rozerwania się” — jak mówiła, aby jak najwięcéj pospraszać gości. Pod pozorem, jakoby dziki pustoszyły okoliczne folwarki, zarządzono na wielką skalę obławy, którym Joanna konno zawsze towarzyszyła.
Wtedy zaś, gdy sfora wypoczynku potrzebowała, Joanna coraz to nowe obmyślała rozrywki, a gdy właśnie w téj porze niespodziewane przymrozki ścięły lodem powierzchnią stawu, urządziła nocną przy pochodniach ślizgawkę. Wybrała téż kilka sztuk, które miały być odegrane przez trupę amatorów w teatrzyku, na prędce przez nią zaimprowizowanym. Raul nie poznawał jéj teraz; czuł tylko, że było to ożywienie sztuczne, nie zdając sobie sprawy z przyczyny, która je wywołała. Postanowiwszy dogadzać każdemu jéj żądaniu, na wszystko zezwalał i mimo żałobnego ubrania i smutku, na twarzy jego wyrytego, starał się w niczém nie przeszkadzać zabawie. Z trudnością przychodziło mu teraz znaléźć codziennie wolną godzinkę, by się wymknąć z domu, niczyjéj nie zwracając uwagi, ale mimo to, widoczném było, że mocno postanowił godziny téj nikomu i niczemu nie poświęcić. W chłodny jeszcze i po zimowemu wietrzny poranek kwietniowy, Joanna stała w ganku z książką do nabożeństwa pod pachą, kończąc zapinać rękawiczki. Ponieważ była to Niedziela, miała właśnie z Alicyą i kilkoma z pomiędzy bawiących u niéj osób jechać do kościoła, a że pobożne towarzystwo spóźniało się jakoś, a wiatr dął ostry z północy, stangret przeto, pamiętny o koniach, zwolna objeżdżał wkoło dziedziniec. Mroźny wiatr rumienił bladą twarz młodéj kobiety, malowniczym filcowym kapeluszem ocienioną, i podwiewał powikłane na szyi złotawych loczków kosmyki.
— Gdzież to mąż pani tak tajemniczo jeździ co rano? — zapytał, zbliżając się do Joanny, młody Armand des Bréaux, najpierwéj ze spóźniających się towarzyszów przybyły.
— Mój mąż? alboż on gdzie jeździ co rano? — spytała Joanna, usiłując się uśmiéchnąć.
— Czy pani o tém nie wié?
— Doprawdy, nie umiem powiedziéć, czy o tém słyszałam, czy nie. Ale w każdym razie, niewiele mnie to obchodzi.
— Do tego więc stopnia jest pani obojętną?
— Nie; obojętną nie jestem: ufam tylko memu mężowi.
— A! to bardzo, bardzo pięknie.
Nastała chwila milczenia.
Joanna, dla rozgrzania się, i zresztą za długiém oczekiwaniem trochę zniecierpliwiona, chodzić zaczęła po ganku, obcasami bucików uderzając w kamienne płyty, głuchym odpowiadające odgłosem.
— O! otóż i on właśnie, — z ukrytém zadowoleniem podjął znów Armand de Bréaux. — Przybywa zdaleka, albo téż bardzo prędko jechać musiał.
I w istocie, koń, na którym Raul podjechał pod stajnię, gdzie zsiadł, by piechotą już dojść do domu, cały był potem okryty. Stajenny w milczeniu, ale z miną niezadowolenia, odebrał wierzchowca z rąk pana, który udawał, że ma jakieś do wydania rozkazy, widocznie się wahając, czy pójść pod krzyżowy ogień pytań, czy téż boczną, popod oficynami prowadzącą drogą, powrócić do domu.
— Cóż, Raulu, dobrą odbyłeś przejażdżkę? — z ganku zawołał de Bréaux, zmuszając tym sposobem Raula, by się zbliżył ku stojącym w ganku.
— Doskonałą; dziękuję ci, — odparł Raul zimno, z nieporuszoną twarzą, wolnym krokiem wchodząc na kamienne schody.
— Dzień dobry, Raulu, — odezwała się Joanna, mimowoli przez to dając do zrozumienia, że nie widzieli się dziś jeszcze.
Pan de Bréaux zapisał to sobie w pamięci.
Raul wziął podaną sobie rękę Joanny i do ust ją poniósł.
W téj-że chwili przemknęła mu przez głowę myśl dziwaczna, jakby nagłe prawdy objawienie. A może przyjaciel jego, Armand, stara się o względy Joanny? Z jakiegoż-by innego powodu miał ten nieprzyjacielski niby ton w głosie? Dlaczego Joanna tak się zmieszaną wydaje?
A przecie, cóż w tém tak bardzo dziwnego? Widoczną to dla wszystkich było rzeczą, że młodéj kobiety mąż zaniedbuje trochę, i że niéma między małżonkami zbyt serdecznéj zażyłości. Dlaczegóż-by zresztą nie miała podobać się Joanna? Dość była piękną, dość młodą, aby niejednego znaleźć wielbiciela. A może... kto wié? i jéj serce przemówiło także z kolei?
Myśl ta powinna była być obojętną Raulowi, ponieważ nie kochał wcale Joanny. A jednak mieszała go i przykrą mu była; czuł się zazdrosnym i postanowił miéć oko na Armanda.
— Na Mszę jedziecie? — zapytał. — W sam czas przybywam, ażeby z wami pojechać, — i mówiąc to, odpiął ostrogi.
Alicya z towarzyszącymi jéj dwoma młodymi ludźmi, ukazała się nareszcie. Wsiedli wszyscy do powozu, będącego rodzajem krytego omnibusu, przyczém pan de Boréaux[4] nie zaniedbał usiąść na téj saméj ławeczce, którą zajęła Joanna.
— Jak tylko pani zechce, — szepnął, korzystając z głośnéj rozmowy, jaką w około nich prowadzono, — zaraz pani powiem, zkąd wraca Raul.
— Zabraniam panu tego, — odpowiedziała żywo i dość głośno, żeby słowa jéj doszły uszu Raula.
— No, to niech pani pójdzie przekonać się na folwark Louret.
— Proszę pana, niech pan raz skończy!...
Co miały znaczyć dziwne te słowa? Co się tam między tém dwojgiem działo? Niepokoiło to Raula.
Wyszedłszy z kościoła po skończoném nabożeństwie, zbliżył się do Joanny, z dziwném uczuciem niecierpliwości i mocném postanowieniem dowiedzenia się wszystkiego.
— Taki ładny czas teraz, może razem piechotą wrócimy do domu? — zapytał.
— I owszem, — odparła zdziwiona.
— Otóż to... jak para zakochanych, — z niezadowoleniem zażartował pan de Bréaux.
Powóz potoczył się drogą, podczas gdy Joanna i Raul zwrócili się na boczną drożynę, po-pod lasem ku pałacykowi prowadzącą.
— Co ci Armand mówił, Joanno? — spytał Raul, jak tylko się sami ujrzeli.
— Nic, słowo ci daję, Raulu, nic takiego coby ci się niepodobać mogło.
— Więc mi to powtórz.
— Nie mogę, nie powinnam.
— Przyznaj jednak, że to dziwne! Słyszałem twoje słowa... Powiedziałaś wyraźnie: „Zabraniam panu tego!“ „Skończże pan raz!“ Łatwo odgadnąć, do czego się te słowa odnosiły!
Joanna zbladła straszliwie. A zatém Raul wyobraża sobie, że Armand wyznał jéj miłość swoję, i to go niepokoi? Zmartwiona posądzeniami jego, szczęśliwą się wszakże czuła myślą, że Raul zazdrosnym o nią być może.
— Raulu, — rzekła, wsuwając mu rękę pod ramię, — wątpiąc o mnie, zapominasz chyba, że cię kocham?
Raul zawahał się chwilę.
— Joanno, przyznaję, że nie mam prawa czegokolwiek wymagać od ciebie... prawda... W imię jednak tego uczucia, które masz dla mnie, zaklinam cię, powiedz mi prawdę.
— Powiem, choć wolała-bym była milczéć. Mówił mi pan de Bréaux, że w każdéj chwili, gdy zechcę, powiedziéć mi może, gdzie jedziesz co rano.
Raul rzucił się zdumiony.
— A tyś mu kazała milczéć?
— Tak!
— Ty świętą jesteś, Joanno.
Przez chwilę w milczeniu szli obok siebie.
— Nie potrzebuję nic wiedziéć, Raulu. Kocham cię i w nic nigdy nie uwierzę, bo cierpiała-bym zbyt wiele, gdybym cię dłużéj szanować nie mogła.
Mówiła to powoli, z wysileniem, i widoczną było rzeczą, że ufność jéj chwiać się zaczyna. Od zimna-że to jedynie zaczerwienione miała oczy i drżącą tę rękę, którą na ramieniu męża opierała? Cóż jednak dla przywrócenia jéj ufności mógł Raul powiedziéć?
— A zatém, Joanno droga, — podjął znów Raul, — zaręczasz mi, że ten waryat Armand nie ubiega się o łaski twoje?
— O! tego nie wiem, — odparła spokojnie. — Owszem, to bardzo możebne... Zamało na to zwracałam uwagi, abym z całą pewnością zaręczyć mogła, że nie; nawet, zastanowiwszy się, powiedziała-bym prędzéj, że... tak. Ale cóż cię to obchodzi?
— Obchodzi mnie bardzo nawet. Gdyby kto ciebie, Joanno, otaczał jawném uwielbieniem, ciebie, najuczciwszą pod słońcem i wszelkiéj zalotności pozbawioną, kobietę, moją było-by to winą. Tak! moją! Znaczyło-by to bowiem, że zachowaniem się mojém i postępowaniem dałem do myślenia, że można cię bezkarnie uwielbiać i w tobie się kochać, bo zaniedbaną jesteś przeze mnie, bo się nie otaczasz tą opieką, jaka ci się odemnie należy.
— Miłość tylko męża, jest dostateczną i najpewniejszą dla kobiety opieką, — smutnie odparła Joanna, — a ty nie kochasz mnie, Raulu!
Mówiła prawdę i czuł to Raul. Milczący i poważni, powrócili do domu oboje.
Długo jeszcze siedziano w salonie po odbytéj próbie ze sztuki, którą za parę dni późniéj odegrać miano, i dwunasta już biła, gdy Joanna ujrzała się u siebie nareszcie.
Mimo, że wszelkich sił dokładała, aby Armanda de Bréaux trzymać jak najdaléj od siebie, towarzyszył jéj jednak przez cały wieczór nieodstępnie, a co więcéj, nigdy dotąd nie ośmielił się być do tego stopnia natarczywym.
Przywykła rozbierać się sama, była już zupołnie[5] rozebraną i w łóżku leżała, gdy lekko do drzwi jéj zastukano, i w téj-że saméj prawie chwili, ostrzegłszy ją tylko o swém przybyciu, ale nie czekając na pozwolenie wejścia, wszedł Raul.
Zdjąwszy już frak i biały krawat, narzucił kurtkę z białéj flaneli i na szyję białą fularową chustkę włożył. Poraz to piérwszy w nocnym takim negliżu wchodził do pokoju żony, po raz piérwszy zresztą wchodził do niéj, gdy w łóżku już leżała. Zdziwiła się téż Joanna.
— To ty, Raulu? — spytała zmieszana.
— Tak, ja, — odparł, trochę także zmieszany, siadając na stojącym obok łóżka, fotelu. — Przy tylu ciągłych gościach, nie widujemy się prawie i niéma nawet możności wymienienia z tobą kilku słów.
Joanna odpowiada niewyraźnym tylko uśmiechem.
— Zdawało mi się, — dodał Raul, — że zmęczoną się czułaś wieczorem... Przyszedłem więc zapytać, jak się miewasz... Twoja panna służąca powiedziała mi, że znowu dziś rano zrobiło ci się niedobrze, a wiész, jaką mnie obawą omdlenia twoje przejmują.
— Dziękuję ci, Raulu, za twoję dobroć. Ale to nic... to przejdzie.
Obszerny, wysoki bardzo pokój, cały obity jedwabną, blado-niebieską materyą, zaledwie oświecony był lampą, przesłonioną wielkim plisowanym abażurem, a postawioną na małym, w kącie pokoju, stoliczku. Wielkie staroświeckie łóżko, z baldachimem, którego toczone z białego drzewa filarki podtrzymywały coś nakształt kopuły, uwieńczonéj pięknie rzeźbionym bukietem kwiatów, całe otoczone fałdzistą kotarą z brokateli, w zupełnym prawie stało cieniu. Głowa Joanny spoczywała na poduszce, długie rozpuszczone jéj włosy opływały ją falą złoawą[6].
— Więc dobrze się czujesz? zupełnie dobrze? — machinalnie powtarzał Raul, widocznie myśląc o czém inném, podczas gdy palce jego błądziły w roztargnieniu po peliowanym deseniu kołdry.
Naśladowanie Jesusa Chrystusa leżało jeszcze otwarte na stoliczku.
— Czytałaś coś, Joanno.
— Skończyłam czytać przed chwilą.
Znowu zapanowało milczenie. Oboje spoglądali na siebie ukradkiem, ona zdziwiona, on zakłopotany dziwnie.
— A przytém, — dodał jeszcze Raul, — przyszedłem tu po to... aby cię zapytać, czy nie znajdujesz... że cię w dziwny sposób zaniedbuję... zapytać cię, jedném słowem, czy mi przebaczyć zechcesz.
Joanna żywym oblała się rumieńcem.
— Co ci mam przebaczyć, Raulu? Nic a nic ci nie wyrzucam, nie skarżę się na ciebie... A wiész dobrze, że chcę tego tylko, czego i ty chcesz....
— A zatém, Joanno, czy zechcesz.... czy pozwolisz mi pamiętać o tém, że mężem twoim jestem? Pozwolisz?...
Milczała, samę siebie pytając, co go skłaniało do tak nieprzewidzianego kroku? Zdawało się jéj, że ulegał raczéj powziętemu po namyśle postanowieniu, niżeli uniesieniu chwili, że mówił jak ktoś, powtarzający z góry przysposobione zdanie. I nie myliła się. Zazdrość, uczucie owo, które droższém nam czyni to, co ktoś odebrać usiłuje, instynktowne przeczucie mogącego grozić niebezpieczeństwa, a może także i słowa doktora i mimowolne politowanie nad tą śliczną istotą, dlatego więdnącą, że życiu jéj szczęścia miłości brakło: wszystkie te powody, razem bezładnie zmieszane, przywiodły Raula do łoża żony. Szedł tam z mocném postanowieniem dopełnienia zamiaru; stał teraz przy niém wahający się, a widoczną było rzeczą, że, wychodząc z pokoju Joanny, odetchnie z głębi piersi, jak ktoś, uczucia ulgi doznający.
Joanna słuchała ze spuszczonemi oczyma, nad wszelki wyraz wzruszona. Gwałtowna walka toczyła się w jéj sercu. Zezwolić na jego prośbę, albo, — prawdziwiéj mówiąc, — przyjąć jego ofiarę, było to ponętną, nader ponętną pokusą. Miéć go w objęciu swojém, należéć do niego... ach! to życia jéj spełnione marzenie! Nie odpowiadała jednak, powstrzymywana uczuciem wspaniałomyślności raczéj, niż dumy. Wreszcie, podnosząc na niego głębokie oczu swoich spojrzenie i pochylając się na przód, jakby baczniéj mu się przypatrzyć chciała:
— Czy kochasz mnie, Raulu? — spytała.
Wahał się przez chwilę z odpowiedzią, zbladłszy nagle straszliwie. Słów tych, które ona usłyszéć chciała, on wymówić nie mógł. Wola jego nie miała dość siły, by je na usta wywołać. Tamta, owiana całym czarem wspomnień, pochwyciła go znowu w moc swoję.
Milczał więc, co widząc Joanna:
— A zatém.... nie! — stanowczo, z mocą rzekła. Odrzuciła w tył głowę na poduszki, ręce skrzyżowała na piersiach i — złamana walką, którą sama z sobą stoczyła, zawodem nadziei, która zaledwie błysnąwszy, wnet znowu zagasła — płakała łzami, cicho po twarzy płynącemi.
Długo milczeli oboje. Raul wstał, rozumiejąc, że położenie podobne przedłużać się nie może, ujął rękę jéj w swoje, i każdéj chwili do odejścia gotów, a chcąc jednak przyczynę kroku swego wytłomaczyć:
— Joanno, — rzekł, — słowo jeszcze o tém, co już jest dzisiaj przeszłością. Tamta.... umarła!
— Umarła! — powtórzyła Joanna, jak ktoś nierozumiejący dobrze. Potém, niespodzianie dobrocią serca uniesiona:
— Raulu, biedny mój Raulu! — zawołała z akcentem najszczerszego politowania, — ileż ty wycierpiéć musiałeś!
Słowa te, z serca płynące, przełamały lodową zaporę, dotychczas między nimi leżącą.
Raul usiadł na łóżku i, głowę na ramieniu żony oparłszy, płakać zaczął, jak dziecko. Joanna łagodnie włosy jego ręką gładziła.
— Tyś cierpiał, a ja cię zmuszałam do znoszenia tego hałasu w domu, téj wesołości rozbawionéj! Powinnam się była domyśléć.... O! jakże wyrzucam to sobie! Czy ty mi to kiedy przebaczysz? czy ja sama przebaczę sobie kiedy?
W téj chwili, w saméj rzeczy była przekonaną, że ona-to, ona tylko nieskończenie jest winna. Powinna była domyśléć się, zrozumiéć. Od czegóż serce, jeżeli nas objaśnić nie może, że ukochani nasi cierpią w skrytości? O tém tylko myślała, aby wśród zabaw odciągnąć od siebie uwagę Raula i uniknąć obrażającego ją politowania.... siebie, tylko siebie miała na myśli!
— Nie masz sobie nic do wyrzucenia, Joanno, i odtąd nie wracajmy do tego bolesnego przedmiotu. To, co uważałem za właściwe dzisiaj ci powiedziéć, powiedziałem dlatego, aby cię uwolnić od wątpliwości i podejrzeń, które ci sprawiają cierpienie; czułem także potrzebę dorównać ci otwartością. Cierpliwość twoja nie zachwiała się ani razu podczas téj trudnéj próby, głęboko ci za to wdzięczny jestem. Dziękuję ci, Joanno droga.
Pochylił się ku niéj i po raz piérwszy pocałował ją w czoło, a potém wyszedł wolnym krokiem.
Po odejściu Raula, Joanna, zasnąć nie mogąc, długo rozmyślała o téj dziwnéj scenie, która uwydatniła prawość ich wzajemną.
Jakkolwiek nie było między nimi porozumienia serdecznego, wierzyli jednak sobie nawzajem, a z téj ufności zobopólnéj wyradzał się — bądź co bądź — pewien związek. Jedno tylko niepokoiło ją zagadnienie: Raul byłby może wolał inne rozwiązanie? Gdyby mu się oddała, może miłość, przenikająca jéj serce, była-by i w jego serce wniknęła? Palące to pytanie, a do rozwiązania trudne. Przywodziła sobie na myśl niespodzianie doznaną przyjemność ujrzenia go obok siebie, tu oto, w tym pokoju, do którego on jeden wejść miał prawo.... Zdawało się jéj, że jeszcze czuje urok tego poufałego zbliżenia, które dotąd nieznaném jéj było: uścisk jego dłoni, oparcie głowy na jéj ramieniu, lekką tylko tkaniną przesłoniętém, ciepło ust dotykających jéj czoła pocałunkiem.
Miałaż więc żałować, że na tém się tylko skończyło? Nie — bo Raul chcąc dać więcéj, stawał w sprzeczności z istotném swego serca pragnieniem.
Potém myśléć zaczęła o swojéj rywalce z pewną zrazu litością. Umarła więc ta, któréj się tak obawiała Joanna? Zeszła ze świata; przestała stąpać po téj ziemi, po któréj stąpał Raul. Ale, umarła nawet, wszak jeszcze groźną była? Śmierć uświęca przecie wspomnienia? Żal za tymi, których się bezpowrotnie utraciło, wszak wzmaga siłę miłości? żal, z tylu łez i tylu radości powstały, że wszystkie w sobie streszcza i wszystkich żywém jest wcieleniem? Żyjącą mógł Raul przestać kochać kiedy; mogła była zobojętniéć mu może; obraz jéj rozwiewałby się zwolna w pamięci; podczas gdy teraz wspomnienie jéj wyryte było w jego sercu równie głęboko, jak jéj imię na marmurze grobowéj płyty. O! Raul nie należał do tych, którzy zapominają! Widziała przecie zrozpaczoną jego postawę, posępny ogień spojrzenia, zniechęcenie, każdy jego ruch cechujące? A łagodność jego i nieprzebrana cierpliwość nie pochodziłyż głównie z najzupełniejszéj, wzgardliwéj prawie obojętności dla wszystkiego, co go otaczało? I zdawało się Joannie, że sama umarła-by chętnie, byle tylko tak być opłakiwaną!
Myśl przecie jedna górowała w niéj nad innemi: Raul nie zdradził przysięgi małżeńskiéj, jak go o to posądzała. Gdy tak nagle wyjeżdżał, powołany zapewne uwiadomieniem o nagłéj chorobie, jechać musiał do téj kobiety, dla któréj miał obowiązki, aby nad nią czuwać i oczy jéj zamknąć, nie zaś po to, by się widokiem jéj cieszyć i miłością... Szczęście to nad wyraz słodkie, módz nie wątpić o nim dłużéj....
Nagle jednak nowy niepokój powstał w skołatanym jéj umyśle: skoro tamta umarła, gdzież Raul jeździł co rano, jaki był cel dalekich i tajemniczych jego wycieczek? I wracały jéj na pamięć słowa pana de Bréaux: „Jeździ na folwark w Louret.” Jakąż tam pociechę znajdował?
Gdy go ujrzała nazajutrz, obawy jéj znikły od razu, jak nocne cienie, przed promieniem słońca znikające. Wątpliwości nieufne ostać się nie mogły wobec szczerości, na jego obliczu wyrytéj, wobec tego spojrzenia, które było uczciwego człowieka spojrzeniem. Epizod zeszłéj nocy i zobopólnie zamienione wyrazy wzruszyły go widocznie; zdawał się poważniejszym, ale przytém i tkliwszym dla niéj, a uścisk ręki, którym ją powitał, był jakby serdeczniejszym, niż zwykle. Od tego téż dnia nabrał zwyczaju, mówiąc żonie: dobranoc, całować ją w czoło na pożegnanie, a pocałunek ten sprawiał jéj słodkie wrażenie, całą noc trwające. Raul wysokiego był wzrostu, i choć ona także wysoką była, musiał się trochę schylić dla pocałowania jéj, ocieniając niejako twarz jéj swoją głową, co jego pocałunkom jednego więcéj dodawało powabu, a ona tymczasem, w tył przechylając głowę, podnosiła ją trochę, jakby śpiesząc naprzeciw ust jego. I godzina tego pocałunku stała się dla Joanny najulubieńszą dnia godziną, z biciem serca oczekiwaną niecierpliwie, w błogich marzeniach wspominaną dzień cały. Ale zato tém gorętsze obudziło się w niéj pragnienie miłości, doskonale zapełnionéj, uczucia, w całéj sile oddanego. Było to nieprzezwyciężone serca wołanie, nieodzowny spokoju jéj warunek. I.... dziwna to rzecz prawdziwie.... szczęśliwszą była, a więcéj przecie cierpiała.
Pragnąc oszczędzić Raulowi przymusu, a nawet — przy obecném jego usposobieniu — niewłaściwości tego gwarnego życia, które mu narzuciła, Joanna, pod pozorem braku sił i zdrowia, pozbyła się niebawem wesołego grona swoich gości, i przywróciła w domu błogi spokój i ciszę, uroku pełną. Pan de Bréaux wyjeżdżał z żalem, mówiąc sobie na pociechę, że partya jeszcze nie przegrana; Alicya nawet wyjechała, przyjąwszy zaprosiny jednéj ze swoich przyjaciółek. Państwo de Montmorand byli więc zupełnie sami, co prawdziwą im radość sprawiało.
— Pani kochana miewasz się już znacznie lepiéj, — rzekł w kilka tygodni potém doktor Lambert, wysiadając z powozu w lipowéj alei, gdzie przechadzała się Joanna samotnie, czekając na powrót Raula, od godziny już przeszło nieobecnego.
Nie znając powodu jego nieobecności, nie dręczyła się nią przecież. Wierzyła mu i ufała zupełnie i, mając nawet pozostawiony sobie wybór, wolała-by może była nie wiedziéć, tak miło jéj było wierzyć mu ślepo....
— Nigdy jeszcze nie widziałem, aby chinina tak prędko poskutkowała. Doskonale pani wygląda!
Uśmiechnęła się Joanna na myśl, że nie same tylko proszki doktora dobry skutek wywarły na jéj zdrowie.
— Tak, tak, — wesoło odparła, — chinina jest wybornym środkiem, a kochany pan wielkim jesteś doktorem. Ale, nie potrzebując mówić o mojém zdrowiu, potrzebuję zato dowiedziéć się o zdrowie wielu poczciwych biédaków, którzy mnie mocno obchodzą. Patrz pan, doktorze, całą listę mam w kieszeni, bo trochę spodziewałam się pana. Poczciwe Siostrzyczki poleciły mi pełno chorych, co do których trzeba zasięgnąć pańskiego zdania i instrukcyą pańską otrzymać. Usiądźmy tutaj, dobrze? — dodała, wskazując ławkę i kilka krzeseł, ustawionych pod lipami.
Był to przepyszny poranek zaczynającego się Czerwca. Leciutki wietrzyk szemrał wśród liści; na trawniku, u stóp pni omszonych, rozkwitała moc niezliczona drobnych kwiatów polnych: jaskry, stokrocie, storczyki dzikie, barwinki lazurowo błękitne; woń ożywcza unosiła się w powietrzu, a na błękitném, bez żadnéj chmurki niebie, snuły się jeszcze te lekkie mgły poranne, które jaskrawy blask słoneczny łagodzą.
— Zobaczmy tę listę, pani hrabino, — rzekł doktor, wyjmując z futerału i na nos wkładając okulary, aby rozpatrzyć się w liście, którą mu wręczyła Joanna.
— Poczciwe Siostrzyczki nigdy o nikim nie zapomną, — rzekł wreszcie, przeczytawszy ją uważnie. — Nie gorzéj ode mnie wiedzą, gdzie jest jaki chory i gdzie się wypadek jaki zdarzył. Jedno tylko uszło ich uwagi, ale to tak daleko, że miejscowość nie do ich rewiru należy. Folwark Louret, na granicy naszego departamentu leżący, nie należy już do niego.
— Folwark Louret? — machinalnie powtórzyła Joanna.
— Tak, jest tam dziecko, które mnie żywo zajmuje i niepokoi.
— Dziecko! — znowu powtórzyła, i nagłe światło rozjaśniło jéj umysł.
Przyłożyła palec do czoła, jak ktoś, co znalazł od dawna szukane rozwiązanie. Raul na folwark jeździł codziennie, odwiedzał więc to dziecko, które jego dzieckiem być musiało.
— Biédny ten chłopaczek! — mówił dalej doktor, niczego się nie domyślając — z prawdziwą przykrością patrzę na niego! Takie to nieszczęśliwe, takie na obczyźnie oswoić się nie mogące! Pod pozorem, że mu wiejskiego powietrza potrzeba, umieszczony został na tym folwarku przez osobę bogatą, jak się zdaje. Ma ledwo szósty rok i musiał wychowywać się dotąd w mieście, w domu bogatym, gdzie dogadzano mu i pieszczono go, przywykł więc do zupełnie innego sposobu życia, niżeli życie folwarcznego dzierżawcy, i oswoić się z niém nie może. Smutne jest biédactwo, zadziwione, a minkę ma tak łagodnie zrezygnowaną, że aż przykro patrzéć na niego.... Boję się o życie jego.... a szkoda-by było, bo śliczny to i milutki chłopaczek.... Ale jakże pani zbladłaś? Czy znowu pani słabo się robi?
— Nie... nie... to nic. Mówmy o tém dziecku, doktorze? Co mogła-bym dla niego zrobić?
— Chyba nic; nie brak mu niczego, pilnowany jest troskliwie, dobrze odziany, obficie żywiony. A przecież, zdaje mi się, pani hrabino, że pieszczota ślicznych rączek pani, widok łagodnéj twarzy i wdzięcznego pani uśmiéchu, przytém jeszcze parę zbytkownych zabawek, trochę cukierków w wytwornych pudełeczkach, zrobiły-by dziecku wielką przyjemność, przypominając mu potrosze przeszłość jego. Dziecko tęskni i przeboléć nie może zmiany trybu życia, nawyknień swoich i otoczenia. Gdybyś go pani widziała, z jak zdumioną, oburzoną prawie minką, patrzy na opiekującą się nim dawną mamkę, dziś gospodynią folwarku, która uwija się wkoło niego w grubych sabotach, płóciennéj spodnicy i błękitnym fartuchu. Zdawało-by się, że uszy jego razi gruby jéj głos, że całe ciałko jego kurczy się wstrętem, gdy je wieśniaczka głośnemi pocałunkami osypuje. Odrazu zrozumiałem, że czegoś podobnego doznaje, gdy, zobaczywszy mnie po raz piérwszy, krzyknął radośnie: „Ach! doktor! pan! pan!” Usiadł mi zaraz na kolanach, bawił się brelokami mego zegarka, gładził paluszkami axamitny kołnierz mego paltota i koniecznie chciał jechać ze mną.
— Pojadę go odwiedzić, — przyrzekła Joanna rozrzewniona, — i zawiozę mu zabawek i ciastek. Gdzie leży folwark Louret? Wskaż mi pan drogę, a powiozę się tam kucykami mojemi.
— Pani wiész, że ja nie przepadam zbytecznie za temi przejażdżkami, które pani sama jedna odbywasz. A jakby się pani niedobrze w drodze zrobiło?
— Nie zrobi mi się niedobrze, doktorze, a jadąc w odwiedziny do ubogich, przyzwoiciéj to jakoś i delikatniéj powozić się saméj. Niemiło jest wzbudzać w biédakach podziwienie, a kto wié? zazdrość nawet może, widokiem stangreta i liberyi. Wszak mnie pan rozumié?
— Rozumiem, że pani jesteś zawsze uosobieniem dobroci.
— Jakąż więc drogą mam jechać?
— Zdaje mi się, że najlepiéj będzie jechać gościńcem do krzyża; tam zawróci pani na lewo, drożyną po pod lasem, na przełaj łąką, kawałeczek pod górę, a potém już prościuteńko do folwarku.
— Wiem już, wiem i jutro zaraz pojadę.
— Zrobisz pani prawdziwie dobry uczynek.
I pan Lambert, uścisnąwszy obie ręce Joanny, odjechał staroświeckim swoim kabryoletem.
Joanna długo pozostała w zamyśleniu, z twarzą w dłoniach ukrytą. Wiedziała już teraz, jaki jest cel codziennych wycieczek Raula: syna jeździł odwiedzać! Syna! żyjącą tamtéj pamiątkę, miłość, serce mu napełniającą, przedmiot, do którego wszystkie jego myśli zmierzały.... syna! Z takim w życiu celem, z takiém w sercu uczuciem, czyż Raul kiedykolwiek miłości Joanny zapotrzebuje? Czy zechce, czy przyjdzie mu nawet na myśl serce na dwoje rozłamać? Nawet czasu miéć nie będzie o niéj myśléć, na nią zwracać uwagę.... syna ma przecie! Jakąż zaporę niezwyciężoną tamta między nią a Raulem postawiła! Jak groźną była i straszną.... po śmierci!
I samę siebie zapytywała Joanna, jak wyglądało to dziecię, które synem było Raula? podobnym-że jest do ojca, czy téż rysami twarzy tamtę przypomina może?
Pojedzie go zobaczyć Joanna... przez ciekawość więcéj może, niż przez litość nad nim, bo chwilami coś nakształt nienawiści dla niego czuła. A jednak... biédny malec, czyż on był winien temu? A ojciec? ile ojciec cierpiéć musiał, nie mogąc przyznać syna jawnie, nie mogąc uściskać go otwarcie i cieszyć się nim w obliczu wszystkich!
Powoli uciszał się gniew w sercu Joanny, ogarniała ją litość bez granic, pod Bożém tchnieniem dobroci, spokój zstąpił w jéj duszę.
— Jak mi postąpić należy! Natchnij mnie Panie! — szeptała, a na twarz jéj powracał wyraz zwykły, i nieskończona pogoda, słodycz nieporównana oblokła wdzięczne jéj rysy.
Nagle promienny prawie uśmiéch zaigrał na jéj ustach; spojrzenie jéj rozbłysło tajemniczą jasnością.
— Tak, — szepnęła do siebie, — dość cię na to kocham, Raulu.
W parę dni potém, w piękny wieczór letni, Joanna, wsparta na ramieniu Raula, przechadzała się z nim po wielkiéj alei, dziedziniec i trawniki okrążającéj. Szli powoli, milczący i zadumani oboje.
— Raulu, — rzekła nagle Joanna, — usiądźmy tu na chwilę, tu, z dala od wszystkiego i wszystkich.... Mam cię o coś prosić....
— Wiész z góry, że ci tego nie odmówię.
A ponieważ milczała, zdając się wahać jeszcze:
— Mówże, Joanno, — dodał, — zaciekawiasz mnie.
— Raulu, — rzekła, — chciałabym dziecko jakie przybrać za swoje. Byłoby to dla mnie rozrywką.... więcéj powiem: celem jakimś w życiu.
— Dziecko przybrać za swoje.... ależ to szaleństwo, Joanno! Gdzież będziesz dziecka szukała? Czy zresztą myślisz, że uczucie przychodzi tak na zawołanie?
Sam nie wiedział dlaczego czuł się zmieszanym, nie przewidując wcale, do czego żona zmierza.
— Pewna jestem, że pokochała-bym je z całéj duszy.
— Podziwiam cię. Mnie nie tak łatwo o przywiązanie; nie umiał-bym się zająć piérwszym lepszym dzieciakiem. I szczerze mówiąc, Joanno, nie bardzo jestem za tém, żebyś sobie tę zabawkę sprawiała.
— Raulu, — rzekła Joanna, bardzo już teraz blada, ale czując, że raz z tém skończyć trzeba, — dziecko, o którém mówię, jest chłopczykiem wychowywanym na folwarku w Louret.... Widziałam go, prześliczny jest....
— Co to znaczy? — spytał Raul surowo, ze ściągniętemi brwiami, z twarzą gniewem prawie wzburzoną, głosem stłumionym a drżącym.
Nie mógł wymówić więcéj ani słowa; ona nie była w stanie odpowiedziéć.
— Raulu, — wyjąkała wreszcie, tłumiąc łkanie Joanna, — myślałam, że spokojniejszy sen miéć może będziesz....
— Joanno! o, Joanno!
I twarz w dłoniach ukrył.
Po chwili milczenia przyciągnął Joannę do siebie i z blizka, prędko, cicho mówić jéj zaczął:
— Joanno, wszystko zgaduję i wiem, jak szlachetne masz serce... Dziękuję ci! Mylisz się jednak.... dziecko to jest dzieckiem kobiety, którą kochałem, ale nie mojém. Urodził się, zanim poznałem tamtę... Umierając, powierzyła mi to dziecię.... Sprowadziłem je tu, bo wątłe zdrowie chłopca wymagało świéżego powietrza, a i dlatego także, że miło mi jest patrzéć na niego. Ale pod dachem twoim nie należy mu się miejsce...
— Czy to być może, Raulu? Więc dziecię to nie twoim jest synem? Jakąż pociechą są dla mnie twoje słowa! bo mimo wszystko, cierpiałam okrutnie....
— Joanno, — rzekł klękając przed nią Raul, — piękną jesteś i widziały to moje oczy, ale zamało mi było piękności twéj, abym ci serce mógł oddać. Aby je sobie ująć, uzdrowić je, anielskiéj twojéj dobroci potrzeba było. Dobrocią tą swoją mnie podbiłaś; dobrocią mnie przekonałaś, że kochać mogę, mogę jeszcze. Jakże-bym uwielbiać nie miał téj dobroci, która cię natchnęła myślą wydobycia z głębin boleści mojéj tego, co pociechą mogło się stać dla mnie? Kochałaś mnie tą miłością cierpliwą, o sobie zapominającą, niestrudzoną, miłością, która prawdziwą jest i dlatego zwycięża. Gdy zapytałaś mnie, czy cię kocham, a ja odpowiedziałem: „Nie jeszcze,” prawdę mówiłem wtedy. Dziś dopiéro cię kocham miłością, godną twojéj, pełną wiary, z dobroci twojéj powstałą, a całą istotę moję przenikającą.
— Z dobroci mojéj, Raulu? Więc ja tak dobrą jestem? Nie wiedziałam o tém wcale... chcę jednak temu wierzyć, skoro takie jest twoje o mnie zdanie. Bądź jednak pewny, że nie dlatego cię kocham, że jestem dobrą, i że to raczéj miłość moja natchnęła mnie tą dobrocią, która mi serce twoje zjednała. Niech jednak błogosławioną będzie, skoro, dając mi miłość twoję, szczęście mi daje nareszcie!
— Tak, szczęście, Joanno droga... tém droższe, że tak długo oczekiwane, tém słodsze, że po łzach następuje — tém zupełniejsze, że z trudem zdobyte.