Tomasz Sitok/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tomasz Sitok |
Pochodzenie | Liote (nowele) |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1905 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe opowiadanie Cały zbiór |
Indeks stron |
Trudno upatrzeć twarz bardziej śpiczastą. To już nie owal wydłużony, lecz poprostu — klin.
Ku ostrzu podbródka, kępką rzadkich włosów obrosłego, zbiegają jak promienie po zapadłych policzkach fałdy skóry; podłużne linie tych zmarszczek i głębokich wyżłobień jeszcze wydatniejszą czynią klinowość niezwykłego oblicza.
Nos długi; wąsy z twardych, nastroszonych włosów przysłaniają górną wargę.
Dwie fałdki, po obu stronach nosa opadające poniżej kątów ust, mieszczą w sobie tajemnicę zawodu Sitoka. One to do stopnia najbardziej wzruszającego podnoszą żałosność wyrazu, którym całe jego oblicze przemawia do was na ulicy, przemawia tak wymownie, tak prawie nakazująco — chociaż usta Sitoka są zamknięte, lub poruszają się bezdźwięcznie. Błogosławione dwie owe fałdki.
No — i to bezdźwięczne drżenie warg, ta niby skarga bez słów, niby modlitwa cicha — to także znakomicie udaje się Sitokowi. Stanowi ono jego oręż w walce o środki do życia tak udoskonalony, iż nim pobiją z łatwością swych współzawodników, nawet ślepców uposażonych w dramatyczny wyraz zgasłego spojrzenia, — nawet baby, trzęsące się nieustannie.
Wogóle Sitokowi wszystko sprzyja. Czy można wymarzyć skuteczniejsze poparcie od losu nad tę twarz głodomora, zaczarowaną w swej chudości, z skórą obwisłą jakby po parotygodniowym poście. Wszak to cała okropna i rozrzewniająca opowieść nędzy, głodu, świeżo przebytej choroby. Błogosławiona opowieść.
Gdy Sitok mówi: »Trzy dni nie jadem« — każdy mu wierzy.
Gdy mówi: »Wyszedem ze szpitala, panie litościwy, ze szpitala« — znów każdy mu wierzy.
A jednak człowiek ten odżywia się regularnie, przepada za tłustą strawą, za smacznymi kąskami. Nie brak mu ich, po najedzeniu się dosyta obdziela nimi swą kochankę. Przekąski gorące, ociekające tłuszczem, niesłychanie pieprzne i słone, które Sitok przyrządza dla swych przyjaciół, mają ustaloną sławę — zachęcają w najwyższym stopniu do picia.
Przy nienasyconej żarłoczności być jeszcze pijakiem, a przy pijaństwie i obżarstwie módz zachować twarz głodomora, obudzającą litość serc czułych — to znaczy chyba, iż los nie jest nam krzywym.
Kalectwo Sitoka polega na sztywności, uczuwanej w lewej nodze i ręce, któremi włada z niezupełną swobodą. Nadto, ma trochę utrudnioną mowę, wielu wyrazów wcale nie wymawia i to żadnem symulowaniem z jego strony nie jest. Co zaś do ręki i nogi, to umie on mistrzowsko uwydatnić swe upośledzenie.
Nic dziwnego. Choć rzemiosło jest człowieka wytworem, jednak i ono urabia go nawzajem, urabia jego członki.
Ściśle mówiąc — następuje wyćwiczenie cielesne, przystosowanie członków takie, by w zawodowej pracy służyły człowiekowi najkorzystniej. Patrząc na Sitoka, gdy posuwa się zwolna przy pomocy dwóch lasek i z niesłychanym trudem ciągnie swą lewą nogę, rzeklibyście, iż jest ona zupełnie martwym ciężarem. Jego lewa ręka, wiecznie jednakowo zgięta, wydaje się zesztywniałą jak drewno. Dużo w tem wyrobienia.
Chorobie, która odjęła mu na razie władzę w jednej połowie ciała i mowę, uległ Sitok będąc jeszcze bardzo młodym, coś koło dwudziestu kilku lat, człowiekiem. Leczono go w szpitalu długo i starannie; wyreperowano go, jak połamany sprzęt. Trzeba było na nowo uczyć go chodzić i mówić; po roku jednak wyniki były bardzo dobre.
Coś z choroby zostało — i dobrze że zostało.
Sitok nigdy nie lubił pracy. Nie czuł sił do niej; nużyła go i przykrzyła mu się każda robota; uczuwał głęboką odrazę do wszelkiego wysiłku, woląc cierpieć ból, niż robić. Stan fizyczny, w jaki pogrążyła go choroba, przyniósł mu uczucie blizkie tryumfu.
Aha, nareszcie jest niezdolny do pracy.
Instynkty żebracze wystąpiły w nim odrazu, bez najmniejszego nałamywania się, wyłoniły się jako tajone upragnienie.
Gdy wyszedł ze szpitala, był zewnętrznie istotą jak najbardziej godną politowania; wewnątrz uczuwał zadowolenie. Odrazu wszedł w swą rolę.
Wyglądał istotnie żałośnie, chudy, jakby pokręcony. Mowa jego dziwna, zająkliwa, przytłumiona, robiła wielkie wrażenie.
— Ze szpitala, litościwe, ze szpitala...
Wtedy była to prawda i — rzecz dziwna — zarabiał wówczas bardzo mało. Ale nie trapił się złymi początkami, czując, iż — mimo wszystko — stąpa po pewnym gruncie.
Zwolna, coraz wyraźniej począł się zarysowywać przed nim gmach szczęśliwości doczesnej. Trzy jego słabostki — żyłkę pijacką, pociąg do obżarstwa i usposobienie romansowe — choroba nie tylko nie przytłumiła, ale owszem rozjątrzyła. Zaspokojenia tych popędów bez pracy żądał teraz od losu. Tak, los w ten sposób powinien wynagrodzić mu jego kalectwo. I los był mu posłuszny.