<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Brodowski
Tytuł Tomasz Sitok
Pochodzenie Liote (nowele)
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
TOMASZ SITOK
I.

Zwątlony i już od wielu lat kalectwem dotknięty organizm Tomasza Sitoka przypominał owoc robaczywy.
Porównanie niewyszukane — ale malujące rzecz bez osłonek. Trzeba jednak dodać, iż to, co nurtowało w ciele kaleki i toczyło je, nie było płodem starości — on zaledwie czterdziestkę przekroczył — ani wynikiem chorób, które wypadkiem podkopują zdrowie. Stanowczo, nie było to nic innego, jak tylko — szkodliwe nałogi. Działały one powolnie, zjadając sprawność fizyczną małymi kąskami, dokonywając dzieła zniszczenia zupełnie tak, jak robak, rozpanoszony w gruszce.
Do czegoby można przyrównać duszę Sitoka?
Należałoby chyba powiedzieć, że ma ona lepkość błota i ślizgość gadu.
Wogóle niemiłe osiągało się ze znajomości z nim wrażenie. Pomijając brud jego odzieży, świecący ohydnym połyskiem tłuszczu na rękawach, kołnierzu i klapach surduta, pomijając swoisty odór, którym osoba Sitoka przesyconą była, — trudnoby zaprzeczyć, że i duchowe cząstki istoty jego bynajmniej nie pachniały. Są dusze cuchnące.
Patrząc na ułomność cielesną i duchową tego człowieka, nie chce się wierzyć, żeby on był pędem od potężnego i wspaniale rozrastającego się w krzepkości i zdrowiu pnia ludu wiejskiego. Ale tak jest.
Sitok pochodzi z małej, nędznej wioski, rzuconej na jedną z tych nizin, które ludziom tak trudno ubłagać o dostateczną dla ich wyżywienia ilość płodów ziemi. Pomarszczona gdzieniegdzie w żółte fałdy wydm piaszczystych, miejscami znów zapada nizina owa w wymiękłe, tatarakiem porosłe mokradła. Żyta tu zawsze liche i ziemniaki się nie udają.
Rodzinną wioskę Sitoka w dość dużym promieniu nazywają głodną wsią. Więcej mieści ta nazwa pogardy, niż współczucia; zwłaszcza brzmi ona nieżyczliwie w ustach mieszkańców poblizkiej osady. — Nikt łatwiej nie ulega posądzeniom od biedaka, niemającego co jeść; komukolwiek w osadzie coś zginęło, mówiono bez wahania:
— To sprawka jednego z głodnej wsi.
Nie ulega wątpliwości, że wśród mieszkańców wioski było paru ludzi, zniecierpliwionych macoszą dokuczliwością losu i zdecydowanych zwalczać ją środkami brzydkimi. Drobne kradzieże stały się dla nich sposobem wiązania końca z końcem, łatania dziur, ciągle roztwierających się w ich nędznem bytowaniu. Stanowili wyjątek, opinia zaś ludzka podniosła ich do znaczenia reguły. Za ich winy cierpieli ludzie zrezygnowani, uczciwi, nie mogący przezwyciężyć odrazy do wyciągania ręki po cudzą własność.
Nie dowierzano jednym i drugim.
Mówiono:
— Jan Wargoń i Mateusz Dorobski to złodzieje jawni, szczere złodziejskie natury, a tamci — to baranki wilkiem podszyte. Ho, ho — niechby się tylko któremu zdarzyła okazya; pewnieby się nie wzdragał. Toć to głodna wieś.
Była to bardzo pospolita ludzka niesprawiedliwość.
»Tamci« odczuwali ją głęboko. Znać to było po ich przygnębieniu. Życie im obrzydzała nędza, obrzydzały bezowocne wysiłki, by wydrzeć ziemi trochę plonu, obrzydzały choroby, lęgnące się z mokradeł, febra dręcząca na wiosnę dzieci i starców, i — ten brak miru u ludzi. Nie dość, że cię bieda gryzie, jeszcze każdy złodzieja w tobie węszy.
Bardzo szarą jest powierzchowność i apatycznym wyraz twarzy u gospodarzy z tej wioski. Trudno wyciągnąć ich na rozmowę. Nigdy nikomu prosto w oczy nie patrzą. A to jeszcze bardziej odstręcza od nich ludzi.
— Aha, nawet w ślepia człowiekowi spojrzeć nie śmią.
Ludziom, wielu ludziom się zdaje, że gdy poskrobią z wierzchu skorupę, okrywającą duszę bliźniego, to go już znają, przenikają nawskroś. Oczywiście — jest to omyłka. Kto badał nie skorupy, lecz same dusze, ten wie, iż niepatrzenie komuś w oczy nie zawsze dowodzi występnego sumienia, że to bywa również skutkiem uczuć bardzo smutnych, ale nieuwłaczających, np. uczucia beznadziejnego przygnębienia, macierzą którego bywa ciężkość losu i ludzka niesprawiedliwość.
Przed trzydziestu laty był w tej wiosce mały chłopak, na widok którego każdemu mogła się przypomnieć legenda o ulepieniu Adama z gliny. Mieliście przed sobą sporą jej grudkę, zagniecioną pospiesznie i dość niedbale w kształt chudego malca.
Niezdrową bladość wiotkiej, jakby wymiękłej skóry tego dziecka przyćmiło opalenie się na słońcu i przykryła warstwa brudu. Stąd powstała barwa gliny, powlekająca nadzwyczajnie chudą z śpiczastym podbródkiem twarzyczkę i cienką szyję, widoczna też na uszach oraz nogach, obnażonych do kolan. Cały wyglądał jakby tylko co obsechł po uprzedniem wynurzaniu się wraz z odzieżą w błocie.
Gdy Tomek położył się w bruździe, na gołej ziemi, a jeszcze lepiej na rżysku, trudno go było od szarego tła odróżnić.
Nie było to zdrowe dziecko. Co wiosna męczyła go febra, od której sechł i mizerniał, która nie dawała mu się rozwinąć. Cierpiał też wiele rozwój chłopczyny od złego i skąpego pożywienia. Gdy omijała go febra, uczuwał ciągły głód i zazdrościł każdemu jedzącemu.
Oto matka niesie misę z resztą kartofli, rozbełtanych wodą, Burkowi, stróżującemu na uwięzi przy obórce — Tomka to złości.
— Jabym jeszcze jadł, a to już psu dają.
Jeśli się uda, że nikt nie widzi, on skrzywdzi Burka, ujmie mu trochę jadła.
Wyrzucano chłopakowi jego lenistwo, wykręcanie się od wszelkiej roboty. Co prawda, nie miał za grosz siły.
Każą mu np. odegnać świnię, która zapędziła się na zagony z kartoflami sąsiada, Tomek udaje, że nie słyszy; zerwie się wreszcie, gdy mu pogrożą, leci, zadyszy się, upadnie jak długi i leży. Rodzice tylko wymyślali na niego, żadne go nie tknęło.
— Marnota, suche to — bić go się nie godzi.
Tłukli go za to bracia i siostry.
Był najmłodszym z dzieci, dzieckiem już z tego okresu, kiedy ojciec począł bardzo ulegać skłonności do kieliszka. Stąd może złe popędy — choć rodziców i rodzeństwo miał uczciwe. Przydybano go raz na dobieraniu się do szuflady matczynej z pieniędzmi; znajdywano przy nim po parę groszy niewiadomego pochodzenia.
Skryty był, nieszczery, tchórzliwy.
Wreszcie tkwił w nim jeszcze jeden rys zepsucia na gruncie chorobliwym. Trawiły go przedwczesne, nienaturalne popędy. Na twarzy jego widziało się nieraz dziwne wypieki. Jeśli się bawił z innemi dziećmi, to zawsze w ukryciu przed okiem starszych.
Chłopiec ten, jeszcze będąc małym, z pewnością znieprawił niejednego z rówieśnych, wtajemniczając ich w rzeczy, które nieustannie jego chorobliwą ciekawość niepokoiły.


II.

Trudno upatrzeć twarz bardziej śpiczastą. To już nie owal wydłużony, lecz poprostu — klin.
Ku ostrzu podbródka, kępką rzadkich włosów obrosłego, zbiegają jak promienie po zapadłych policzkach fałdy skóry; podłużne linie tych zmarszczek i głębokich wyżłobień jeszcze wydatniejszą czynią klinowość niezwykłego oblicza.
Nos długi; wąsy z twardych, nastroszonych włosów przysłaniają górną wargę.
Dwie fałdki, po obu stronach nosa opadające poniżej kątów ust, mieszczą w sobie tajemnicę zawodu Sitoka. One to do stopnia najbardziej wzruszającego podnoszą żałosność wyrazu, którym całe jego oblicze przemawia do was na ulicy, przemawia tak wymownie, tak prawie nakazująco — chociaż usta Sitoka są zamknięte, lub poruszają się bezdźwięcznie. Błogosławione dwie owe fałdki.
No — i to bezdźwięczne drżenie warg, ta niby skarga bez słów, niby modlitwa cicha — to także znakomicie udaje się Sitokowi. Stanowi ono jego oręż w walce o środki do życia tak udoskonalony, iż nim pobiją z łatwością swych współzawodników, nawet ślepców uposażonych w dramatyczny wyraz zgasłego spojrzenia, — nawet baby, trzęsące się nieustannie.
Wogóle Sitokowi wszystko sprzyja. Czy można wymarzyć skuteczniejsze poparcie od losu nad tę twarz głodomora, zaczarowaną w swej chudości, z skórą obwisłą jakby po parotygodniowym poście. Wszak to cała okropna i rozrzewniająca opowieść nędzy, głodu, świeżo przebytej choroby. Błogosławiona opowieść.
Gdy Sitok mówi: »Trzy dni nie jadem« — każdy mu wierzy.
Gdy mówi: »Wyszedem ze szpitala, panie litościwy, ze szpitala« — znów każdy mu wierzy.
A jednak człowiek ten odżywia się regularnie, przepada za tłustą strawą, za smacznymi kąskami. Nie brak mu ich, po najedzeniu się dosyta obdziela nimi swą kochankę. Przekąski gorące, ociekające tłuszczem, niesłychanie pieprzne i słone, które Sitok przyrządza dla swych przyjaciół, mają ustaloną sławę — zachęcają w najwyższym stopniu do picia.
Przy nienasyconej żarłoczności być jeszcze pijakiem, a przy pijaństwie i obżarstwie módz zachować twarz głodomora, obudzającą litość serc czułych — to znaczy chyba, iż los nie jest nam krzywym.
Kalectwo Sitoka polega na sztywności, uczuwanej w lewej nodze i ręce, któremi włada z niezupełną swobodą. Nadto, ma trochę utrudnioną mowę, wielu wyrazów wcale nie wymawia i to żadnem symulowaniem z jego strony nie jest. Co zaś do ręki i nogi, to umie on mistrzowsko uwydatnić swe upośledzenie.
Nic dziwnego. Choć rzemiosło jest człowieka wytworem, jednak i ono urabia go nawzajem, urabia jego członki.
Ściśle mówiąc — następuje wyćwiczenie cielesne, przystosowanie członków takie, by w zawodowej pracy służyły człowiekowi najkorzystniej. Patrząc na Sitoka, gdy posuwa się zwolna przy pomocy dwóch lasek i z niesłychanym trudem ciągnie swą lewą nogę, rzeklibyście, iż jest ona zupełnie martwym ciężarem. Jego lewa ręka, wiecznie jednakowo zgięta, wydaje się zesztywniałą jak drewno. Dużo w tem wyrobienia.
Chorobie, która odjęła mu na razie władzę w jednej połowie ciała i mowę, uległ Sitok będąc jeszcze bardzo młodym, coś koło dwudziestu kilku lat, człowiekiem. Leczono go w szpitalu długo i starannie; wyreperowano go, jak połamany sprzęt. Trzeba było na nowo uczyć go chodzić i mówić; po roku jednak wyniki były bardzo dobre.
Coś z choroby zostało — i dobrze że zostało.
Sitok nigdy nie lubił pracy. Nie czuł sił do niej; nużyła go i przykrzyła mu się każda robota; uczuwał głęboką odrazę do wszelkiego wysiłku, woląc cierpieć ból, niż robić. Stan fizyczny, w jaki pogrążyła go choroba, przyniósł mu uczucie blizkie tryumfu.
Aha, nareszcie jest niezdolny do pracy.
Instynkty żebracze wystąpiły w nim odrazu, bez najmniejszego nałamywania się, wyłoniły się jako tajone upragnienie.
Gdy wyszedł ze szpitala, był zewnętrznie istotą jak najbardziej godną politowania; wewnątrz uczuwał zadowolenie. Odrazu wszedł w swą rolę.
Wyglądał istotnie żałośnie, chudy, jakby pokręcony. Mowa jego dziwna, zająkliwa, przytłumiona, robiła wielkie wrażenie.
— Ze szpitala, litościwe, ze szpitala...
Wtedy była to prawda i — rzecz dziwna — zarabiał wówczas bardzo mało. Ale nie trapił się złymi początkami, czując, iż — mimo wszystko — stąpa po pewnym gruncie.
Zwolna, coraz wyraźniej począł się zarysowywać przed nim gmach szczęśliwości doczesnej. Trzy jego słabostki — żyłkę pijacką, pociąg do obżarstwa i usposobienie romansowe — choroba nie tylko nie przytłumiła, ale owszem rozjątrzyła. Zaspokojenia tych popędów bez pracy żądał teraz od losu. Tak, los w ten sposób powinien wynagrodzić mu jego kalectwo. I los był mu posłuszny.



III.

Wódka — dobre żarcie — kobiety!
Pierwszą kupował za użebrane pieniądze.
Jadło dostawał. Na każdy dzień w tygodniu miał u kogoś innego zapewnione resztki obiadowe. Miejsca, gdzie je otrzymywał, zwał swemi »gospodami«.
Był bardzo ostrożny w wyborze tych gospód; postępował z namysłem, sondując przenikliwie ludzi, którzy zamiast datków pieniężnych skłonni byli udzielać mu stale w pewien dzień coś do zjedzenia. Odgadywał kulinarne upodobania dobroczyńców z taką samą bystrością, z jaką potrafił wykryć w kimś żyłkę filantropijną. Badał charaktery służby, wiedząc doskonale, że rozkaz, wydany jej przez pana lub panią, jest dopiero zapoczątkowaniem faktu, istota którego zależeć będzie w zupełności od dobrej woli fagasa. Gdy czuł, że lokaj albo kucharka go nie lubią, dawał odrazu za wygranę.
Ostatecznie dobrał sobie komplet dobroczyńców, którzy go zadowolnili.
W poniedziałki — młode małżeństwo, czule w sobie rozkochane; spodziewają się pierwszego potomka; pani przywiązuje zabobonną wiarę do błogosławieństwa żebraka. Sama wybierała dla niego kawałek soczystej pieczeni, do którego dokładała skrzydełko kurczęcia.
— To dla naszego biednego.
Lokaj Antoni, młody drab o bezwąsej, pucołowatej twarzy, odnosi do kuchni talerz z kąskami i zjada je w obecności Sitoka, mówiąc z filuterną minką:
— Pyszne, pyszne, doprawdy nasza pani bardzo wam sprzyja.
Jest wielkim smakoszem, oblizuje się, cmoka i pospiesznie otarłszy usta, biegnie z powrotem do jadalni. Tu napotyka pytające spojrzenie młodej kobiety.
— Oh, proszę jaśnie pani, biedny kaleka mówi, że ta polędwica pokrzepi go na cały tydzień.
Jest to kompromis pomiędzy nimi obydwoma. Lokaj zabiera sobie pieczyste żebraka, ten zaś w zamian otrzymuje podwójną porcyę sztuki mięsa, przerastałej łojem, którą bardzo lubi. Zapewne nie odmówiłby również kawałka polędwicy i nie bez żalu patrzy, jak znika ona w ustach innego smakosza, ale człowiek rozsądny idzie drogą najmniejszego oporu. Zacząwszy grymasić, naraziłby się Sitok na wojnę ze służbą i prędzej, czy później przegraćby musiał.
Wtorek — u kanonika. Stół dobry, obfitość zupy i sosów, mięsiwa dostaje Sitok skąpo, ale za to kąski, zniewalające do oblizania palców. Żadnych kompromisów ze służbą. Wogóle grunt trochę niepewny. Lokaj apatyczny, milczący, traktuje żebraka chłodno, toleruje go tylko. Kucharka wietrzy w nim alkoholika; kilka razy przysuwała się z wyraźną intencyą wybadania jego oddechu.
Sitok odgadł to natychmiast; on jest niezrównanym w takiej grze partnerem. Nie widzi żadnej potrzeby, by pozbawiać siebie tych dwóch kieliszków straszliwie mocnej wódki, którą wypija codziennie naczczo, lecz przed wejściem do kuchni kanonika wykadza sobie usta pastylką miętową, a potem stara się otwierać je jak najrzadziej, milczy z godnością, powstrzymując się nawet od wzdychań, które stały się jego nałogiem.
Za to środa jest dniem użycia wyzwolonego z pęt przymusu śmiałego ucztowania w domu kobiety utrzymywanej, prześlicznej, wesołej i bardzo bezwstydnej. Tutaj nikt dobroczynności nie bierze na seryo, bawią się tylko doskonale osobą żebraka, w czem on sam dopomaga, odchylając z nieopuszczającą go nigdy ostrożnością rąbek własnego cynizmu.
Co prawda, gdyby nawet ukazał głębię swego zepsucia, nie zadziwiłby »pani« domu, która przejrzała go odrazu, nawskroś. Ta młoda kobieta o słodkich, głębokich oczach — bez najmniejszej trudności odgadła całe aktorstwo Sitoka i nurtujące w nim instynkty.
Pewnego razu pokojówka podpatrzyła żebraka, gdy skrycie głaskał spódnicę jej pani, rozpostartą do prasowania, kiedyindziej widziała jak z lubością wetknął nos w jej bieliznę, przygotowaną dla praczki, jak grzebał w stosie koszul, delektując się ich wonią.
— Ależ ja dokonale wiedziałam, że on jest taki — roześmiała się młoda kobieta, wysłuchawszy odkrycia pokojówki — dosyć mi było raz jeden na niego spojrzeć. On ma zabawne iskierki w spojrzeniu, zwłaszcza kiedy sobie podpije.
Bawiło ją to, iż przejmuje pożądliwością żebraka, że to zapachu jej ciała szuka on w bieliźnie: zresztą odnajdywała w nim tysiące stron komicznych. Pokładając się ze śmiechu, opowiadała swym przyjaciołom o dwóch żałosnych fałdkach jego oblicza, lub o kapce, spływającej z jego nosa. Swoją drogą miała rodzaj uznania dla bezczelności, dla talentu wyzyskiwacza. Myśl, że ten człowiek musi w duchu kpić z całego świata, jednała Sitokowi jej sympatyę. W gruncie rzeczy łączyło ich poczucie koleżeństwa, wspólności gruntu, w którym instynkty obojga puszczają korzenie.
Sitok wiedział, że jest odgadnięty i że to żadnem nie grozi mu niebezpieczeństwem. W kuchni używał, pochłaniając wszystko, cokolwiek mu podsunięto a dodatkowe kąski wypraszając od służących pochlebstwem. Nie psuły mu humoru, ani apetytu figle grooma i pokojówki, którzy do zupy dolewali mu sosu, lub sztukę mięsa jego garnirowali resztkami leguminy. Przyjmował to z dobrą miną, wtórując cichym uśmieszkiem tym żartom. Ale żądał zadośćuczynienia, nadstawiał kieliszek, mrugając w stronę butelki z niedopitym likierem. Tego dnia bywał rzetelnie pijany, a wróciwszy do swego kąta w suterynie, oddawał się śmiałym marzeniom, w których znikał przedział między nim i opływającą w dostatkach kurtyzaną.
Następnych dni musiał znów poprzestawać na posiłku skromniejszym, musiał hamować pożądliwości i naginać się do trybu życia, przyjętego w tych uczciwych, zamożnych domach mieszczańskich, gdzie litowano się szczerze nad jego kalectwem i niedolą. Drobiu i pieczystego tutaj nie dostawał, pozwalano mu jednak najeść się do syta zupą z jarzynami i napełnić resztkami jadła bańkę blaszaną, którą zawsze nosił z sobą ukrytą z boku pod surdutem. Myślano o jego kolacyi; otrzymywał zawiniętą w papierek szczyptę herbaty, kilka kawałków cukru i parę kromek chleba.
Służba w tych domach po większej części składała się z ludzi niedawno przybyłych z prowincyi, nie zbyt jeszcze zepsutych; kucharki zamawiały u niego litanie i modlitwy na różne intencye.
Wszystko to było dla Sitoka bardzo naiwne i nudne. Wzdychał też często i głęboko, co tutaj sprawiało dobre wrażenie.


IV.

O kobietach ma Sitok ohydne zdanie. Właściwie daje on wszystkim jedną obelżywą nazwę.
Historyę swego ożenienia i rozejścia się z żoną opowiada każdemu chętnie. Ile tkwi prawdy w tej opowieści, dojść trudno. Niema możności przesłuchania drugiej strony, bo żona Sitoka od paru lat zeszła z widowni jawnego dla ogółu życia — za jakieś ciemne sprawy odsiaduje karę.
On mówi o tej kobiecie niestworzone i potworne rzeczy, przypisuje jej mnóstwo zbrodni, o których jednak milczą akta prokuratorskie. Opowiadając plugastwa, na jedną rzecz tylko nie targa się nigdy — na urodę żony. Zawsze twierdzi, że była i jeszcze jest śliczna, twierdzi to z lubieżnem roziskrzeniem oczu.
Gdy zachęcicie go do rozpoczęcia tej historyi, będziecie musieli na wstępie wysłuchać opisu kobiety. Sitok wam powie, jaka ona była powabna w szesnastu latach — bo tak młodo wyszła za niego, — jaką małą a jędrną miała pierś, pokaże wam robiąc kółko z palców obu rąk jak szczupłą była w pasie. Opisze jej drobne, białe zęby.
A zaraz potem zacznie plwać na te wspomnienia.
To dopiero dostała mu się łajdaczka. Gdyby pozwolił jej mieć trzech kochanków, wtedy mógłby się spodziewać spokojnego z nią pożycia. Oburza się Sitok, jeśli mu napomknąć, że może nie umiał postępować z tą kobietą. Nie pojąłby wcale, o co idzie, gdyby wyrażono przypuszczenie, iż lubieżnością swą mógł znieprawić żonę, a następnie obudzić w niej żywy wstręt.
Ostatecznie, ta kobieta chciała go otruć, przynajmniej on tak upewnia; próbowała tego dwa razy. Potem uciekła od niego.
O późniejszem jej życiu odzywa się Sitok z największym przekąsem; wyraża radość, iż nareszcie osadzono ją w więzieniu i nadzieją, że po wyjściu stamtąd nie zostanie jej chyba nic innego do uczynienia, jak wstąpić do domu rozpusty.
— Chciałbym ją tam widzieć — mówi.
Patrząc wtedy na niego, mimowoli ulega się myśli, że dusza tej kobiety mogła nasiąknąć występkiem od zimnej topieli obrzydzenia, w jaką pogrążyć ją musiała plugawość Sitoka.
Jedna zwłaszcza rzecz daje do myślenia.
Sitokowie mieli dziecko, córkę, która w chwili ich rozejścia się liczyła dziewięć lat. Matka zabrała ją i wychowała przy sobie. No i wyrosła dziewczyna dobra, skromna, niczem nieskalana, poślubił ją chętnie — gdy ośmnastu lat doszła — jakiś uczciwy, godny szacunku rzemieślnik. Musiał ją gorąco kochać, skoro uczynił poświęcenie z bardzo zrozumiałej ambicyi, wzdragającej się od wprowadzenia pod swój dach córki żebraka.
Jest więc żywe i dobre świadectwo wystawione matce: uczciwie wychowana córka. Stąd wytryska na Sitokową snop światła jasnego, czystego, ujmującego. I jakkolwiek potem ścieżki tego żywota zgmatwały się i zawiodły kobietę na jakieś bagna i trzęsawiska, gdzie na ostatku z karcącą sprawiedliwością ludzką się spotkała, jednak chce się myśleć, iż jest to istota zmarnowana raczej, nie zaś tylko występna.
Sitok, opuszczony przez żonę, począł dobierać sobie przyjaciółki z pośród kobiet najlichszego gatunku. Jedna z nich stała się jego nałogiem, który z latami się utrwalił. Swoją drogą Sitok marzył jeszcze o innym stosunku, o przywiązaniu do siebie jakiej uczciwej istoty, któraby była niepodzielną jego własnością.



V.

Mieszkał Sitok w suterynie.
Gdy mu przekładano, iż poddasze jest zdrowsze, odpowiadał:
— A schody? A moje nogi? Kalika — nieszczęście...
Gdy szło o wytłumaczenie pobudek jego czynności, miał zawsze na ustach stereotypowe: »Kalika — nieszczęście«.
— Czemu Sitok pija tyle wódki?
— Kalika — nieszczęście! Wiatr — śnieg — żeby nie zmarznąć, trzeba — trzeba...
Co do trudności wchodzenia na schody — mało kto wiedział, iż przyjaciółka jego mieszka na czwartem piętrze, a Sitok odwiedza ją niemal codziennie.
Wybierał sobie suteryny, bo je lubił.
Lubił te długie, sklepione, ciemne korytarze piwniczne, w których stąpa się po omacku, wiodąc dłonią po zimnym, opleśniałym i chropawym murze.
Zapuszczając się w nie, smakował ciemność i z zadowoleniem, jak lis węszący u otworu swej nory, wciągał nosem ciężki zapach wilgoci.
Wieczorem, gdy powracał do domu, ulegał, znalazłszy się w swojej sieni, zwykle jednej i tej samej pokusie. Zatrzymywał się przy lampce, wpatrywał się chwilę w czerwone światełko, które słabo walczyło z zatapiającą je czernią korytarza; nasłuchiwał — wreszcie gasił lampkę.
I zaraz rozpoczynały się jego głośne utyskiwania.
— Patrzcie, litościwe — otóż znów lampka się nie pali. I jakże ja trafię kalika — nieszczęście. A zawdy mówię — powiesić lampkę wyżej, gdzie wiatr nie dmucha.
Słyszano go w suterynach. Ludzie, nie dbając czy słowa ich dojdą uszu Sitoka, mówili:
— Kulas wraca i lampka, jak zwykle, zgasła mu przed nosem. Teraz do reszty połamie suche patyki, które nazywa swemi nogami.
A on się śmiał wewnętrznym cichym, pełnym natrząsania się z ludzi śmiechem.
— Nie, nie, ja patyków nie połamię, ale z was niejeden guza sobie nabije. Oto namacałem szaflik tej śmierdzącej baby, tej żydowskiej praczki, która nijak mi na imię natrafić nie może — tylko kulas i kulas. Namacałem szaflik — dobrze, bardzo dobrze.
Przesuwał szaflik na sam środek przejścia. Pierwszy, kto teraz będzie szedł, musi się potknąć i przewrócić, a wskutek tego nawymyślać właścicielce zapomnianego sprzętu.
Idąc, czynił dziesięć razy więcej hałasu, niż to było konieczne. Suwał i stukał nogami, chrząkał, wzdychał, gadał sam do siebie, a skówka jego laski przeraźliwie zgrzytała po murze; usiłował wpoić w sąsiadów przekonanie, że musi namacywać drogę i posuwa się z największą trudnością.
Szło mu zaś o to, by mieć czas przez szpary, dziurki od klucza i małe w drzwiach szybki podglądać czynności ludzkie. Ciemność, zalegająca korytarz, bardzo ułatwiała to wypatrywanie, któremu oddawał się z lubością.
Podobnie, jak mrok, smakował nędzę.
Lubił ją.
Węch upewniał go, że z nieprzewietrzanego korytarza nie ulotnił się odór pleśni. Chciał jeszcze, by oczy upewniły go, że z lochów, zamieszkanych przez ludzi, nie uszła nędza. Czuł potrzebę naocznego i codziennego przekonywania się, iż ci ludzie żyją stokroć gorzej od niego. Uważał to za dobre i słuszne; w duchu kopał wszelką biedę i biedaków, tryumfując jednocześnie z swej umiejętności pokonywania losu.
— Oto ja, kalika — nieszczęście, daję sobie radę, a ta zdrowa hołota piszczy z głodu. Bardzo dobrze.
— Co oni dziś źrą na wieczór? — to pytanie najbardziej go zajmowało.
Z głośnem chrząkaniem, udając, że idzie a właściwie drepcząc w miejscu, obserwował wnętrze mieszkania swej nieprzyjaciółki, praczki.
— Podła baba zasmradza mydlinami cały dom. Aha, zgadłem — dzieci, dostaną same katofle z solą. Świńska kolacya a to samo pewnie było i na obiad. Bardzo dobrze — nie trzeba, żeby się tuczyły.
Sprawdzał następnie, że robotnik, najmujący się do kopania ziemi przy budowie kanałów, spożywa tylko czarny chleb. W izbie ani śladu ognia na kominie, pod którym w kucki na podłodze siedzi jego kobieta, dająca chudą, zczerniałą, pierś dziecku. To samo widzi się co wieczór.
W ten sposób kontrolował mieszkańców suteryn, polując przytem skwapliwie na jaki drastyczny szczegół.
Uciechę stanowiły dla niego odgłosy kłótni, wymysłów, bójek małżeńskich, płaczu i wrzasku dzieci bitych, lub bijących się ze sobą. Musiał zawsze dotrzeć przyczyny tego wszystkiego; znał wszystkich doskonale, wiedział, które pary są istotnie zaślubione, które żyją na wiarę.
A wszystkich wogóle podejrzywał o występki, którym chciał przeciwstawić swoją cnotliwość, umiejącą obywać się bez środków, zbytnio potępianych. W mężczyznach wietrzył złodziei (nie byłaż to zemsta za »głodną wieś?«), o kobietach był zdania, że muszą sobie ukradkiem dopomagać, frymarcząc cnotą.


VI.

Ludzie, u których Sitok decydował się zamieszkać, musieli ściśle odpowiadać jego wymaganiom.
Szło mu o trzy rzeczy. Żeby nie mieszkać z oddającymi się żebraninie, gdyż kolegów swoich nie cierpiał. Żeby jednak mieszkać z biedakami, z nędzą i to taką, któraby się korzyła przed nim. Żeby ta nędza nie ważyła się go okraść.
Dobierał sobie otoczenie, od którego mógłby się spodziewać pewnej czołobitności. Lubił chwytać pożądliwe spojrzenia głodnych, skrycie lecz uważnie obserwujących każdy kąsek, który on wyładowywał z swej torby; lubił zwłaszcza pokorę małych dzieci wpółnagich, wychudzonych, które otaczały go wieńcem i nie śmiąc o nic prosić, ssały swe paluszki w bezmyślnem, żałosnem osłupieniu.
Wyładowywanie torby trwało długo, odbywało się powoli i z namaszczeniem. Sitok po sto razy oglądał każdy ogryzek, badał wartość tych resztek, stanowiących zapasy jego na kolacyę, śniadanie i na wypadek, gdyby jutrzejszy dzień miał nie dopisać.
Upewniwszy się, że apetyt jego nie poniesie uszczerbku, wyszukiwał dla dzieci czerstwą bułkę, czasem udzielał im kość, niezupełnie ogryzioną, lub kawałek mięsa, jeśli wywąchawszy je wpierw sumiennie, przekonał się, iż cuchnie. Wzdychał, dając, i natychmiast nadstawiał swą kościstą rękę do ucałowania.
Dobrze sondował dusze ludzi, u których miał mieszkać. Ponieważ zdarzało się, iż wieczorami wracał zupełnie pijany, mogąc zaledwie dowlec się do łóżka — chciał więc mieć pewność, że nikt nie ośmieli się wtedy sprawdzać zawartości jego woreczka. I z biegiem czasu jego zmysł psychologiczny wyćwiczył się, wskazując mu nieomylnie, komu może zaufać. Przenikał na wskroś biedaków, ofiary losu wplątane w najgorszą matnię nędzy, ale niezdolne lub nie mogące się odważyć na występek.
Trafił przed rokiem na ex-posłańca, wdowca obarczonego dwoma córkami.
Człowiek ten kiedyś o losem podsuniętą potknął się przeszkodę.
Trudno dojść, czy istotnie uległ pokusie, czy okoliczności go oskarżyły, czy — jak twierdzi — zgubił rzecz jemu powierzoną, dość iż wypadek ten odjął mu prawo pełnienia służby posłańca.
Odtąd nie tylko, że żył w nędzy, ale jeszcze w jakiejś chorobliwej, nieustannie trapiącej go obawie, by nie uledz posądzeniu o złodziejstwo. Wyrzekł się wszelkiego zajęcia, któreby najmniejszą do takich posądzeń nastręczało sposobność. Był jakiś czas roznosicielem pism, ale i ten zawód stał się dlań dręczącym z powodu, iż wprowadzał go do mieszkań ludzi zamożnych. Ostatecznie nabył pudełko, trochę papierosów i sprzedawał je na ulicy.
Od córek, mimo że jedna ośmnaście, druga szesnaście lat liczyła, żadnej nie miał pomocy.
Starsza była ładną, szczupłą dziewczyną o regularnych, drobnych rysach, pozbawionych zupełnie cech wesołości i swobody dziewczęcej, o oczach wodzących spojrzeniem bezmyślnem, lub zapalającym się złą, zuchwałą śmiałością. Skończona próżniaczka. Ojciec nie umiał jej chować; drżał, by nie poszła na złą drogę, nie dawał jej iść do służby w obawie stracenia jej z oczu, a nie rozumiał, iż zepsucie wsiąka w nią z jakichś niewidzialnych źródeł, zapada do jej duszy w sposób nieodgadniony, że ono jest w kurzu, unoszącym się na trotuarach, w wyziewach rynsztoków i suteryn, w słowach rzucanych przelotem przez bezczelnych wyrostków, którzy całemi gromadami wystawają po bramach domów w tej nędznej dzielnicy, gdzie on mieszka z swemi córkami.
Młodsza jeszcze o wiele, urodą przewyższała starszą. Mowa naturalnie o twarzy, bo ta dziewczyna była kaleką niezdolną utrzymać się na swych nogach, uschniętych do kolan i wyglądających, jak piszczele obciągnięte skórą. Nie chodziła, tylko czołgała się, albo kucnąwszy i oburącz swe zgięte kolana obejmując, posuwała się w sposób, przypominający nieco skoki żaby.
Żałosne wtedy, rozkrwawiające serce sprawiała wrażenie, ale sąsiedzi, oswojeni z jej widokiem, nazywali ją tylko małą ropuchą.
Gdybyż przynajmniej była brzydką, lecz jakby dla uczynienia tym zjadliwszem szyderstwa losu, ciało jej do połowy rozwinęło się prawidłowo; nie brak było dziewczęcego wdzięku jej kształtnej, dość pełnej piersi, a główkę miała bardzo ładną, oczy wielkie i daleko bardziej uduchowione, niż u siostry.
— Staśka, może ty jesteś jaka zaczarowana królewna? — pytali ją łobuzy.
— Może jak ciebie ktoś taki jeden pocałuje, to czary odejdą i ty pójdziesz do tańca na zdrowych nogach.
Całował ją kto chciał, póki była młodszą i głupiuchną. Gdy tylko wypełzała na podwórze, lub gdy zoczono ją w bramie, pierwszy lepszy chłopak podbiegał do niej z tyłu, chwytał za szyję, przeginał głowę i całował w same usta. A miała blade, lecz słodkie i milutkie usteczka biednej, małej królewny, uciskanej przez czarodżieja, który, zawziąwszy się na nią, zrobił z niej w połowie jakąś poczwarę i skazał na życie w lochu pośród nędzarzy.


VII.

Był to rodzaj kwiatka piwnicznego, siostra tych bladych gwoździków lub fuksyi, które widujemy w oknach suteryn, jak wspinają się na wątłych łodygach, usiłując wychylić swe smutne główki na odblaski słoneczne, zabłąkane wśród murów.
Znała piwniczną izbę, podwórze i kawałek ulicy.
Znała ludzi, których ciemne sylwetki pojawiały się na tle mętnej jasności, zalegającej otwór sieni, — którzy po przegniłych, lepkich od błota schodach zapuszczali się w czeluści sklepionego korytarza, a potem snuli się w czerni jego, jak widma.
O innych nie miała jasnego pojęcia.
Podwórze i brama stanowiły jej szkołę. Tutaj — gdy była małem dzieckiem — w kąciku jakim kucnąwszy, uczyła się życia, uczyła się potężne jego pulsowanie odgadywać po tych kroplach, któremi w jej stronę bryzgało. Stąd przysłuchiwała się odgłosom, dochodzącym z ulicy i wydobywającym się z otwartych okien, których szeregami na wysokość czterech pięter podziurawione były mury odrapane domu oficyn.
Mieszkali tu sami biedacy różnych kategoryi.
Widywała ich wychodzących i powracających. Co cała ta rzesza robi, gdy rozprószy się tam gdzieś, po mieście, tego nie mogła sobie jasno wystawić. Zato dość wcześnie i mniej więcej dobrze pojęła treść ich życia w domu, okręcającą się około różnych zgryzot, różnorakich powodów do kłócenia się.
Kłótnia to najwybitniejszy i najbardziej zajmujący z poznanych przez nią w dzieciństwie objawów życia.
Dość jej było o jakiejkolwiek porze dnia uchylić drzwi, wiodące na korytarz, by słyszeć dolatujące skądsiś głosy podniesione. Ktoś komuś wymyśla, ktoś na coś się skarży. To już tlące zarzewia awantur. Aż oto rozlega się krzyk, rodzaj hasła po którym natychmiast potężnieje fala głosów i najczęściej — z ciasnoty mieszkań, która więzi rozpęd gniewnych brzmień, — przelewa się na podwórze, gdzie osiąga najwyższe napięcie wśród pomruku widzów.
Wtedy Staśka wypełzała do sieni i tu spotykała inne dzieci już rozgorączkowane i przejęte do głębi treścią widowiska. Jedne przed drugiemi, wymachując rękami i krzycząc, spieszyły się by ją wtajemniczyć w przebieg wypadku, by jej opowiedzieć, kto z kim się kłóci, kto kogo pobił.
— Marcel tragarz zrobił swojej żonie dziurę w głowie. Wiesz Staśka? Tuczkiem od moździeża. Ot — taką dziurę.
— A kłamiesz — wtrącił inny dzieciak — bo większą — tylą.
I poczynały się spierać o wielkość tej dziury.
O! jakże dobrze znała twarze rozjątrzone, pałające ogniem, twarze złe, pobłyskujące wściekłością, twarze pijaków. Patrzała na bójki, widziała uderzenia nożem, krew, zbiegowiska na podwórzu lub przed bramą na ulicy.
Niektórych rzeczy się bała, ale żadne jej nie dziwiły.
Takie dzieci niczemu się się nie dziwią.
Od rówieśnych swych dowiadywała się o tem, co się dzieje dalej, po za domem, na ulicy, czem jest miasto, czem jest świat, naturalnie w pojęciu małych zepsutych włóczęgów, łobuzów i rozpuszczonych dziewczątek.
Ci mali a już niosący brzemię straszliwego doświadczenia ludzie zbierali się gromadkami po kątach podwórza lub w zakamarkach korytarzy. Tam, przytulone do siebie, biedactwa te powierzały sobie wzajemnie wszystko, co wiedziały o życiu. A wiedziały dużo. Życie miało dla nich jawność wyuzdaną, lazło im do oczu. Bezwstydne leżało przed niemi jak nędzarz, który zrzucił łachmany i nie dba, iż czyjeś spojrzenia padają na jego ciało nagie, brudne i owrzodzone.


VIII.

Gdy ex-posłaniec upominał swe dziewczęta, by były uczciwemi, zwracał się głównie do starszej, Bronki.
Mniemał, iż kalectwo zabezpiecza młodszą od zamachów na jej czystość. Tymczasem ledwie Staśka podrosła, już za każdem jej na podwórzu ukazaniem się kładziono jej do uszu głupstw bez liku.
Chłopaki, wyrostki — młodsi i starsi, ale jednakowo znieprawieni — prześcigali się w próbowaniu szczęścia — czy nie uda się namówić jej na złe. A jednocześnie nie przestawali docinków i szydzenia nielitościwego.
— Staśka, ciebie narzeczony będzie musiał nieść do kościoła jak barana na plecach.
Zrazu przyjmowała to wszystko z obojętnością istoty, nawykłej do cynicznych żartów i brudnych słów, których od dzieciństwa pełne miewa się uszy. Potem, w miarę zbliżania się okresu dojrzałości, poczęła uczuwać nieokreślony niepokój; poufałość chłopaków sprawiała jej przykrość, wreszcie pojęła, że usiłują rozbudzić w niej złe pożądliwości. I czynią to ci, którzy dogadują jej że nigdy nie będzie niczyją żoną, nigdy nie zostanie matką.
— Ah, wyobraźcie sobie Staśkę z jej dzieckiem — wielką ropuchę z małą ropuszką, skaczące po podwórzu.
Rozpłakała się pewnego razu, słysząc takie słowa, chociaż nie było to najgorsze z szyderstw, jakie dostawały się jej od najmłodszych lat. Ale dawniej nic jej one nie obchodziły. Teraz zaś napłynął do jej piersi gniew, oburzenie, żal — jakiego nigdy dotychczas nie uczuwała.
Od tej chwili zaszła w niej zmiana. Nauczyła się zionąć brudnym potokiem przekleństw, ilekroć ktoś zbliżał się do niej z zamiarem pożartowania. Drapała lub gryzła ręce chłopaków, którzy jak dawniej usiłowali chwycić ją za szyję lub dotknąć jej piersi. Oczy jej wtedy iskrzyły się a twarz wykrzywiała kurczowo.
Znalazła gdzieś koło śmietnika krótki żelazny drążek i odtąd nosiła go za pazuchą; zaczepiona broniła się nim, wymierzając ciosy naoślep, gdzie popadło.
— Patrzcie — mówiono — jakie to teraz złe, prawdziwa ropucha. Tylko łopatę dać tej młodej czarownicy a zaraz kominem wyleci.
W tym czasie Sitok zamieszkał u ex-posłańca.



IX.

Z początku oskomę budziła w Sitoku starsza, Bronka. Przyglądał się jej z iskierkami w połyskujących tłustawym blaskiem oczach. Rychło jednak osądził, że ta dziewczyna przeznaczona jest na kochankę dla jakiego łobuza, który nożem staczać będzie o nią walki z kamratami; począł więc myśleć o młodszej i zrobił odkrycie, że w kalectwie jej tkwi coś podniecającego.
Starsza pewnego dnia znikła z domu.
Wszyscy wiedzieli, że to nastąpiło za sprawą młodego, o zuchwałym wyglądzie draba, z którym poprzednio często ją widywano.
Ojciec już oddawna uczuwał zupełną swą niemoc w zapasach z następującą nań siłą jakąś, dążącą do rozproszenia resztek jego nędznego ogniska rodzinnego. Coś się zawzięło, by rozrzucić gasnące głównie nawet, popiół nawet, który pokrył wspomnienie o zmarłej żonie ex-posłańca. To ona była niegdyś smolnem polanem, od którego buchał płomień ciepły i jasny tego ogniska. Gdy zgasł, poczęła się dla osamotnionego człowieka walka smutna i beznadziejna o jego dziewczęta, walka z sięgającym po nie olbrzymim choć niewidzialnym zalewem zła, z falą podstępującą z wszystkich stron, z oddechem zakażonym miasta, z wyziewami nędzy i zepsucia.
Co ten biedak mógł wystawić przeciwko owej sile?
Swoje żałosne: »Dziewczęta, bądźcie uczciwemi«.
W zgiełku życia, druzgoczącego biednych i słabych, słowa te upodobniły się brzmieniom nikłym i stłumionym; były to dźwięki bez znaczenia, bez istotnej treści, niezrozumiałe.
»Co to jest — być uczciwemi? Jak ostać się uczciwemi?«
Poszła sobie.
Stało się — co stać się musiało. Wół jest na pożarcie, nikt się z jego upragnieniem życia nie liczy, ktoś mięsem jego musi głód swój nasycić. I córki nędzarzy są na pożarcie.
Nikt nie pytał ex posłańca, czy bardzo cierpi z powodu, iż starsza córka jego gdzieś się podziała. On by zresztą ani chciał, ani umiał odpowiedzieć. Z pewnością nie umiałby opisać tego, iż dawną jego obawę — by nie zostać posądzonym o złodziejstwo — zastąpiła inna — by nie spotkać na ulicy córki wystrojonej i włóczącej się, zupełnie takiej jak wszystkie ulicznice.
Jednocześnie straszliwie tęsknił za nią.
Oto nadchodzi noc.
Łóżko, na którem sypiały obie córki jego, obie razem — zajmuje teraz jedna tylko. Zaledwie ją tam znać pod wytartą, starą kołderką — to małe, pokurczone biedactwo. Gdzież tamta? Gdzie pierworodne, ukochane dziecko matki?
Godziny uchodzą. Stary przewraca się na twardem posłaniu. Zasypia i znów się budzi jakby od wstrząśnięcia, budzi się mając na ustach jakieś splątane wyrazy niedokończonej w śnie rozmowy.
Ocknął się i poczyna nadsłuchiwać, nadsłuchiwać bez końca a im dłużej i daremniej nadsłuchuje, tem mocniej, tem okrutniej zaciska mu się na piersiach twarda obręcz tęsknoty i niepokoju.
Nigdy ciemność nocna, zalegająca suterynę, ta ciemność piwniczna nie wydawała mu się tak gęstą, tak ciężką i lepką. Ona teraz wtłacza mu się do ust i głazem przywiera do powiek.
I znów zwolna wpada w odrętwiałą senność i zaraz poczyna coś przez sen gadać, kogoś przeprasza, tłumaczy się.
Drży mu na ustach szept:
— Maryniu, com ja winien... Moja Maryniu — gdybyś ty była — możeby — możeby...
To jego rozmowa z tą, co jako płomień ogniska była.


X.

Jednego razu nie pokazał się w domu przez cały dzień, a późnym wieczorem ktoś wepchnął go do izby pijanego. Przewrócił się zaraz za progiem i tak na podłodze pozostał do rana. Owego dnia Staśka, której na obiad pieniędzy nie zostawił, nic nie jadła. Takie wypadki zaczęły się powtarzać.
Nadeszła dla Sitoka pora działania.
Pękatą, wypełnioną jadłem torbę skąpy ten a teraz nagle do hojności pobudzony człowiek wyładowywał powoli w obecności dziewczyny, rozkładał wszystko na stole, oglądając — jak zwykle — każdy z osobna kawałek mięsa, każdą kość — oblizując się, mrucząc:
— Ho, ho — ten tłusty kąsek to z talerza samej jaśnie pani.
Trwało to dobre pół godziny. Zwlekał z zachęceniem Staśki do jadła, udawał, że wcale jej nie widzi, że nie dostrzega udręczeń rozbudzonego w niej apetytu. Wreszcie zwracał się do niej:
— A może byś co zjadła? Mów, nie wstydź się — tatuś nie bardzo o tobie pamięta.
Dziewczyna milczała; ani jedno słowo prośby nie przeszło nigdy przez jej usta. Siedziała na podłodze, jak zwykle, obejmując rękoma kolana i kiwając się bezmyślnie. Od czasu do czasu przełykać musiała napływającą od widoku jadła ślinę.
Sitok kładł obok niej parę kawałków mięsa.
Spróbuj.
Nie odrazu rzuciła się na nie. Przymknąwszy oczy, błyszczące jak u zgłodniałego zwierzątka, ociągała się jeszcze i wprawiała w mocniejsze kołysanie całe swe skurczone ciało, jakby dla uśpienia ssącej ją pożądliwości. Ostatecznie chwytała, co było jej dane, i nie oglądając tego zaczynała pożerać.
Zjadłszy całowała Sitoka w rękę.
Gdy jednak po pierwszej takiej uczcie chciał ją przyciągnąć do siebie i uściskać, uczuł zęby jej na swym policzku. Ugryzła go do krwi. Rana napuchła i sprawiała mu wściekły ból.
— Ach, podłe zwierzę — jęczał — za moją dobroć, za to, że ją karmię.




Ex-posłaniec wkrótce przestał się pokazywać w domu, zapodział się gdzieś. Nikt go nie poszukiwał, a w następstwie trudno było nawet rozpoznać jego zwłok, gdy je wydobyto z rzeki, objęte już gniciem.
Mieszkanie i Staśkę objął w posiadanie Sitok.
Swojej dotychczasowej przyjaciółce oświadczył pewnego dnia, że więcej się u niej nie pokaże. Wysłuchała tego w osłupieniu. Była to nieszczęśliwa istota, zepchnięta na najniższy stopień upodlenia i nędzy; żebrak stanowił jej ostatnie oparcie. Wprawdzie nie był hojny, żądał miłości za ogryzki jadła, ale bądź co bądź nie dawał jej umrzeć z głodu.
Chwyciła go za rękę; rozpacz pchała jej do ust jakieś nikczemne zaklęcia.
Sitok tymczasem przeżuwał swe myśli.
Naraz pogłaskał ją z czułością i zatrzymując kościstą rękę na jej ramieniu, rzekł:
— Nie bój się — wrócę do ciebie — prędzej czy później wrócę.
Złą myśl przeżuwa Sitok.
Oh, Staśka go ugryzła w policzek. Dobrze, bardzo dobrze. Takich rzeczy się nie zapomina.
Tak, mściwym jest Sitok. Gdy będzie miał dość tej dziewczyny — wróci tutaj, do starej swej miłości, a Staśkę wypędzi na cztery wiatry.
...Przez jakież jeszcze ręce przejdzie to biedne, kalekie dziecko, zanim splugawione i nędzne jej ciało doczeka się czystego uścisku śmierci?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Brodowski.