Towarzysze Jehudy/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Goście Bonapartego.

Józefina, pomimo trzydziestu czterech lat, a może i z powodu tych lat, najlepszych w życiu kobiety, zawsze piękna, więcej niż kiedykolwiek powabna, była, jak wiadomo, kobietą czarującą.
Czyniła właśnie honory domu, gdy wszedł Roland.
Józefina znała matkę Rolanda na Martynice. Zapytała go więc o jej zdrowie, o siostrę i Edwardka.
Otrzymawszy odpowiedź, szepnęła:
— Postaraj się zostać dziś wieczorem po wyjściu wszystkich, a jutro porozmawiać ze mną na osobności. Chcę pomówić o nim (tu wskazała na Bonapartego wzrokiem). Mam ci dużo do opowiedzenia.
A zaraz potem dodała, wzdychając:
— Cokolwiekby się stało, nie opuścisz go. Nieprawda?
— Jakto? — zapytał Roland zdziwiony.
— Mam swoje domysły — odparła Józefina. — Jestem pewna, że, jeśli porozmawiasz trochę z Bonapartem, zrozumiesz mię. Tymczasem patrz, słuchaj i milcz.
Roland skłonił się i odszedł, postanawiając utrzymać się w roli obserwatora.
A było co obserwować.
Trzy główne grupy zajmowały salon.
Pierwszą stanowili goście, otaczający panią Bonaparte.
Druga — koło Talmy — składała się przeważnie z członków Instytutu.
W trzeciej grupie, do której przyłączył się Bonaparte, dostrzegł Roland Talleyranda, Barrasa, Lucyana, admirała Bruix, Roederera, Regnauda, Fouche’go, kilku generałów, a wśród nich Lefebvre’a.
Po chwili ogólnej rozmowy, Bonaparte wziął pod rękę byłego biskupa z Autun i poprowadził go do framugi okna.
— No i cóż? — zapytał.
Talleyrand popatrzał na Bonapartego w sposób sobie tylko właściwy.
— Cóż ci powiedziałem, o Sieyèsie, generale?
— Powiedziałeś mi: „Szukaj oparcia na ludziach, którzy uważają przyjaciół Republiki za jakobinów. Na ich czele stoi de Sieyès“.
— I nie myliłem się.
— Więc kapitulujecie?
— Lepiej, już skapitulował.
— Człowiek, który chciał mnie zastrzelić za to, żem wylądował w Frejus bez kwarantanny!
— Ależ nie za to.
— A więc za co?
— Za to, żeś, generale, nie zauważył go i nie rozmawiał z nim na obiedzie u Gohiera.
— Przyznaję, żem zrobił to świadomie. Nie znoszę tego eks-mnicha. Bonaparte za późno spostrzegł się, że słowa jego są obosieczne: jeśli Sieyès zrzucił suknię zakonną, to Talleyrand zdjął mitrę biskupią.
Bruix, pozornie obojętny, okrążył salon dwa, czy uśmiechał się słodziutko.
— Więc mogę na pana liczyć?
— W zupełności.
— A Cambaceres i Lebrun?
— Wziąłem na siebie najoporniejszego — Sieyès’a.
Bruix rozmawiał z tamtymi.
Admirał Bruix nie spuszczał z oka generała i dyplomaty. Domyślał się, że rozmawiają o czemś ważnem.
Bonaparte dał mu znak, aby się zbliżył.
Bruix, pozornie obojętny, okrążył salon dwa, czy trzy razy, poczem, jakgdyby spostrzegł dopiero Talleyranda i Bonapartego, podszedł do nich.
— To pewny człowiek — zauważył Bonaparte.
— I bardzo ostrożny — dodał Talleyrand.
— Trzeba go będzie ciągnąć za język.
— O nie. Teraz otwarcie przystąpi do rzeczy.
W istocie Bruix, zaledwie podszedł do nich, wyrzekł te wieloznaczące słowa:
— Widziałem ich; wahają się.
— Wahają się? Cambaceres i Lebrun?
— Tak.
— Czyś nie mówił im, że chcę z nich zrobić konsulów?
— Tak daleko nie zobowiązywałem się — odparł, śmiejąc się, Bruix.
— A dlaczego? — spytał Bonaparte.
— Ponieważ dopiero teraz mówisz mi, obywatelu generale, o swych zamiarach.
— Prawda — odparł Bonaparte, przygryzając wargi.
— Czy mam im to powtórzyć?!
— Nie — odparł żywo Bonaparte. Pomyślą, że ich potrzebuje. Niech się decydują dzisiaj bez żadnych warunków, oprócz tych, które znają. Jutro będzie za późno. Czuję się na siłach, jeśli mam za sobą Barrasa i Sieyès’a.
— Barrasa? — zapytali ze zdziwieniem obaj.
— Tak, Barrasa, który mię uważa za małego kaprala i który nie posyła mię do Włoch z powrotem, ponieważ robię tam karyerę... Tak, Barrasa... Otóż Barras oświadczył mi w oczy, że już dłużej z konstytucyą roku III kraj nie może wytrzymać!... Zdaje mi się jednak, że Moreau każe na siebie czekać.
Z temi słowami odszedł do grupy, w której królował Talma.
W tej-że chwili drzwi się otwarły i wszedł Moreau.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się w jego stronę.
Trzech ludzi przykuwało do siebie wówczas wzrok całej Francyi. Moreau był jednym z nich; dwaj pozostali byli to: Bonaparte i Pichegru.
Bonaparte nigdy nie widział Moreau, ten zaś nie widział Bonapartego, gdyż obaj walczyli w innych punktach.
Bonaparte postąpił kilka kroków ku Moreau. Zaledwie zamienili kilka słów, lokaj oznajmił, że podano do stołu.
— Generale — rzekł Bonaparte, prowadząc Moreau do Józefiny — podaj ramię mej żonie.
Zebrani przeszli do jadalni. Po obiedzie Bonaparte pod pretekstem pokazania pięknej broni, przywiezionej z Egiptu, zaprowadził Moreau do gabinetu.
Tam dwaj rywale pozostawali przeszło godzinę. Nikt nie wie, o czem rozmawiali.
Tylko gdy wyszli i gdy Lucyan zapytał: — No i cóż, Moreau? — Bonaparte odpowiedział:
— Jak przewidywałem, woli on władzę wojskową, niż polityczną; obiecałem mu dowództwo nad jedną armią... A tymczasem...
— A tymczasem co? — zagadnął Lucyan.
— Będzie miał komendę nad Luxembourgiem. Niech pierw będzie dozorcą dyrektorów, zanim będzie zwycięzcą Austryaków.
Nazajutrz czytano w „Monitem’“:
Paryż, 17 brumaire’a. Bonaparte podarował Moreau szablę damasceńską, ozdobioną drogimi kamieniami. Szablę, przywiezioną z Egiptu, oszacowano na dwanaście tysięcy franków“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.