Towarzysze Jehudy/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

AL. DUMAS
Towarzysze Jehudy
(SPRZYSIĘŻENI)
Powieść historyczna w 3-ch tomach.

WARSZAWA, NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW - G. GEBETHNER I SP. □□□□ 1912


PROLOG.
Miasto Awinion.

Nie wiemy, czy prolog, który przedstawimy oczom czytelnika, jest bardzo potrzebny, niemniej nie możemy się oprzeć chęci uczynienia z niego, nie pierwszego rozdziału, lecz przedmowy książki niniejszej.
Im bardziej posuwamy się w życie, im wyżej wznosimy się w sztuce, tem więcej nabieramy przekonania, że niema nic oderwanego i odosobnionego, że przyroda i społeczeństwo rozwijają się drogą dedukcyi a nie przypadku i że zdarzenie, kwiat radosny czy smutny, wonny czy cuchnący, uśmiechnięty czy złowieszczy, który dzisiaj otwiera się przed naszemi oczyma, miał swój pączek w przeszłości a korzenie niekiedy w dniach, poprzedzających dni nasze, podobnie jak mieć będzie owoc swój w przyszłości.
Człowiek, za młodu, bierze czas, jak idzie — rozkochany w dniu wczorajszym, lekceważy dzień dzisiejszy i nie troszczy się o jutrzejszy. Młodość, to wiosna, bogata w orzeźwiające jutrzenki i piękne wieczory; jeśli niekiedy burza przejdzie po niebie, wybucha, szaleje i mija, pozostawiając niebo błękitniejsze, atmosferę czyściejszą, przyrodę czarowniej uśmiechniętą, niż przedtem.
Po co zastanawiać się nad przyczynami tej burzy, która przemija, jak kaprys, ulotna, jak fantazya? Zanim rozstrzygniemy zagadkę meteorologiczną, burza zniknie.
Ale inaczej rzecz się ma ze strasznemi zjawiskami, które, ku końcowi lata, zagrażają naszym żniwom; które, śród jesieni, czyhają na nasze winnice: zapytujemy, dokąd dążą, niepokoimy się, skąd przychodzą, szukamy sposobu zapobieżenia im.
W rewolucyach, tych burzach atmosfery społecznej, które zalewają ziemię krwią i niszczą całe pokolenie ludzi, istnieje inny jeszcze temat do rozważań, niż w burzach niebieskich, zatapiających żniwo lub niweczących gradem winnicę, to jest nadzieję jednego tylko roku; wyrządzają one krzywdę, która może wynagrodzić sowicie rok następny, o ile nie sroży się gniew Pana.
Tak też niegdyś, bądź przez zapomnienie, bądź przez lekkomyślność a może i nieświadomość — szczęśliwy, kto nieświadomy! nieszczęśliwy, kto uświadomiony! — niegdyś, gdybym miał do opowiedzenia dzieje, które opowiem wam dzisiaj, nie zatrzymując się w miejscu, gdzie dzieje się pierwsza scena mojej książki, napisałbym bez zastanowienia tę scenę, przeszedłbym przez Południe, jak przez każdą inną prowincyę, wymieniłbym Awinion, jak każde inne miasto.
Ale dzisiaj rzecz inna; to już nie zawieruchy wiosenne, lecz burze letnie, wichury jesienne. Dzisiaj, gdy wymieniam Awinion, wywołuję widmo i, podobnie jak Antoniusz, rozpościerając całun śmiertelny Cezara, mówił: „Oto dziura, którą przebił sztylet Kaski, a oto ta, którą przebił miecz Kasyusza, a oto ta, którą przebił miecz Brutusa“ — ja, na widok krwawego całuna miasta papieskiego, powiadam: „Oto krew Albigensów; oto krew ludu z Sewennów; oto krew republikanów; oto krew rojalistów; oto krew Lescuyera; oto krew marszałka Brune’a“.
I ogarnia mnie wówczas wielki smutek i zabieram się do pisania; ale zaraz po pierwszych wierszach spostrzegam, że, bez mojej wiedzy, rylec historyka zajął w palcach moich miejsce pióra romansopisarza.
A więc bądźmy jednym i drugim: czytelniku, daruj dziesięć, piętnaście, dwadzieścia pierwszych stronic historykowi; dla romansopisarza pozostanie reszta.
Powiedzmy tedy kilka słów o Awinionie, miejscu, gdzie rozegra się pierwsza scena nowej książki, którą składamy w ofierze publiczności.
Może, zanim się przeczyta to, co o mieście tem powiemy, dobrze będzie rzucić okiem na to, co mówi o niem jego historyk narodowy, Franciszek Nouguier.
„Awinion — mówi — miasto szlachetne przez swoją starożytność, wspaniałe przez swoje mury, wesołe przez płodność ziemi, ujmujące przez łagodność mieszkańców, cudowne przez swój pałac, piękne przez swoje wielkie ulice, przedziwne przez budowę swego mostu, bogate przez swój handel i znane światu całemu“.
Niechaj cienie Franciszka Nouguiera przebaczą nam, jeśli na jego miasto nie patrzymy zupełnie takiemi samemi, jak on, oczyma.
Ci, którzy znają Awinion, powiedzą, kto go widział lepiej, historyk czy romansopisarz.
Przedewszystkiem stwierdzić należy, że Awinion jest miastem odrębnem, to jest miastem krańcowych namiętności; epoka zatargów religijnych, które sprowadziły na to miasto nienawiści polityczne, sięga wieku dwunastego; doliny góry Ventoux służyły za schronienie — po jego ucieczce z Lugdunu — i Piotrowi de Valdo i jego Waldensom, przodkom tych protestantów, którzy, pod nazwą Albigensów. odebrali hrabiom Tuluzy a przynieśli papiestwu siedem zamków, jakie Rajmund VI posiadał w Langwedocyi.
Będąc potężną republiką, rządzoną przez podestów, Awinion nie chciał poddać się królowi francuskiemu. Pewnego ranka Ludwik VIII — który uważał za rzecz prostszą wyruszyć na wyprawę krzyżową przeciw Awinionowi, jak uczynił Szymon de Monfort, niż do Jerozolimy, jak uczynił Filip August — pewnego ranka, mówimy, Ludwik VIII stanął przed bramami Awinionu, żądając, by go wpuszczono, z kopią do ataku, w hełmie na głowie, z rozwiniętymi sztandarami i przy dźwięku trąb wojennych.
Mieszczanie odmówili; zaproponowali królowi francuskiemu, jako ostatnie ustępstwo, wkroczenie pokojowe, z głową obnażoną, z kopią wzniesioną do góry i z rozwiniętym jedynie sztandarem królewskim. Król rozpoczął oblężenie; oblężenie to trwało trzy miesiące, w ciągu których, mówi kronikarz, mieszczanie z Awinionu oddawali żołnierzom strzały za strzały, rany za rany, śmierć za śmierć.
W końcu miasto kapitulowało. Ludwik VIII prowadził w armii swojej kardynała legata rzymskiego; on to podyktował warunki.
Mieszkańcy Awinionu skazani zostali na zburzenie szańców, na zasypanie rowów, na obalenie trzystu wież, na oddanie statków, na spalenie machin wojennych. Nadto zaś musieli zapłacić olbrzymią kontrybucyę, odprzysiądz się herezyi Waldensów, utrzymywać w Palestynie trzydziestu rycerzy doskonale uzbrojonych, którzy współubiegaliby się o oswobodzenie grobu Chrystusa. Wreszcie, celem czuwania nad wypełnieniem tych warunków, ogłoszonych w bulli, istniejącej jeszcze w archiwach miejskich, założone zostało bractwo pokutników, które przetrwało sześć wieków z górą aż do naszych czasów.
W przeciwieństwie do tych pokutników, których nazywano pokutnikami białymi, utworzył się zakon pokutników czarnych, przejętych duchem opozycyi Rajmunda z Tuluzy.
Począwszy od dnia tego nienawiści religijne zamieniły się na nienawiści polityczne.
Nie dosyć, że Awinion był ziemią herezyi, musiał jeszcze stać się widownią schyzmy.
Niechaj nam będzie wolno, z powodu Rzymu francuskiego, popełnić małe zboczenie historyczne; ściśle rzecz biorąc, nie byłoby wcale potrzebne do tematu, o którym piszemy, i może byłoby lepiej, gdybyśmy odrazu weszli w tok dramatu; ale mamy nadzieję, że to zboczenie będzie nam przebaczone. Piszemy zwłaszcza dla tych, którzy w romansie lubią znaleźć niekiedy coś innego, niż romans.
W r. 1285 Pilip Piękny wstąpił na tron.
Wielka to data historyczna ten rok 1285. Papiestwo, które w osobie Grzegorza VII stawiło czoło cesarzowi niemieckiemu; papiestwo, które, zwyciężone materyalnie przez Henryka IV, pokonało go moralnie; papiestwo zostało spoliczkowane przez prostego szlachcica sabińskiego; od żelaznej rękawicy Colonny zaczerwieniło się oblicze Bonifacego VIII.
Ale cóż stać się mogło za panowania następcy Bonifacego VIII z królem francuskim, gdyż jego to dłoń istotnie wymierzyła policzek?
Tym następcą był Benedykt IX, człowiek nizkiego pochodzenia, ale który byłby może stał się genialnym, gdyby mu pozostawiono czas na to.
Nadto słaby, by stawić hardo czoło Filipowi Pięknemu, wynalazł sposób, którego byłby mu, w dwieście lat później, pozazdrościł założyciel sławnego zakonu: przebaczył Colonnie głośno, publicznie.
Przebaczyć Colonnie, to znaczyło ogłosić, iż jest winowajcą; winowajcy bowiem jedynie potrzebują przebaczenia.
Jeśli Colonna był winien, król francuski był co najmniej jego wspólnikiem.
Podtrzymywanie takiego argumentu groziło pewnem niebezpieczeństwem; to też Benedykt XI tylko przez osiem miesięcy był papieżem.
Pewnego dnia, gdy siedział przy stole, przybyła kobieta zakwefiona, która się mieniła siostrą z zakonu Świętej Petroneli w Peruży, i podała mu koszyk fig.
Byłże w nim ukryty padalec, podobnie jak w koszyku Kleopatry? Fakt jest, że nazajutrz Stolica Apostolska została opróżniona.
Wówczas Filip Piękny wpadł na myśl osobliwą, taką osobliwą, że musiała zrazu wydać mu się halucynacyą.
Oto postanowił wywieść papiestwo z Rzymu, sprowadzić je do Francyi, uwięzić i kazać mu bić monetę na swoją korzyść.
Panowanie Filipa Pięknego zaznaczyło się wprowadzeniem złota.
Złoto było jedynem bóstwem tego króla, który spoliczkował papieża. Ludwik Święty miał za ministra kapłana, czcigodnego księdza Sugera; Filip Piękny miał za ministrów dwóch bankierów, dwóch Florentczyków, którzy nazywali się Biscio i Musiato.
Czy spodziewasz się, kochany czytelniku, że wpadniemy w komunał filozoficzny, polegający na wyklinaniu złota? Pomyliłbyś się wielce.
W wieku trzynastym złoto było postępem.
Dotąd znano tylko ziemię.
Złoto jest ziemią, zamienioną na monetę, ziemią ruchomą, zamienną, przenośną, podzielną, niejako uduchowioną.
Dopóki ziemia nie miała swej przedstawicielki w złocie, człowiek, podobnie jak bóg Terminus, miał nogi uwięzione w ziemi. Niegdyś ziemia panowała nad człowiekiem; dzisiaj zaś człowiek panuje nad ziemią.
Ale, należało złoto wydobyć stamtąd, gdzie było; a było ukryte stokroć głębiej, niż w kopalniach Chili lub Meksyku.
Złoto było u Żydów i w kościołach.
Dla wydostania go z tej podwójnej kopalni potrzebny był więcej, niż król, potrzebny był papież.
Dlatego to Filip Piękny, ten wielki pochłaniacz złota, postanowił mieć własnego papieża.
Po śmierci Benedykta XI odbyło się konklawe w Peruży; kardynałowie francuscy mieli w niem przewagę.
Filip Piękny upatrzył sobie arcybiskupa z Bordeaux, Bertranda de Gota, i wyznaczył mu schadzkę w lesie, w pobliżu Saint-Jean d’Angely.
Bertrand de Got stawił się skwapliwie na wezwanie.
Król i arcybiskup wysłuchali mszy, a w chwili podniesienia poprzysięgli sobie, na tego Boga, którego chwalili, tajemnicę bezwzględną.
Bertrand de Got nie wiedział jeszcze, o co chodzi.
— Arcybiskupie — rzekł Filip Piękny po mszy — gdy zechcę, zrobię cię papieżem.
Bertrand de Got, nie czekając, rzucił się do nóg królowi.
— Cóż mam uczynić? — zapytał.
— Przyznać mi sześć łask, których od ciebie zażądam — odparł Filip Piękny.
— Rozkazuj a będę posłuszny — rzekł przyszły papież.
I złożona została przysięga służalstwa.
Król podniósł Bertranda de Gota, pocałował go w usta i rzekł:
— A oto owe sześć łask, których od ciebie żądam:
Pierwsza, żebyś mnie pogodził zupełnie z Kościołem i żebyś mi zapewnił przebaczenie występku, jakiego się dopuściłem względem Bonifacego VIII.
Druga, żebyś zwrócił mnie i moim komunię, którą mi zabrał dwór rzymski.
Trzecia, żebyś mi przyznał dziesiątą część dochodów duchowieństwa w mojem królestwie, na pokrycie kosztów wojny z Flandryą.
Czwarta, żebyś zniweczył i zatarł pamięć papieża Bonifacego VIII.
Piąta, żebyś przywrócił godność kardynalską czcigodnym Jakóbowi i Piotrowi Colonnom.
Co do szóstej łaski i obietnicy, zastrzegam sobie, że pomówię z tobą o niej w danym czasie i miejscu.
Bertrand de Got przysiągł spełnić obietnice i łaski znane, oraz obietnicę i łaskę nieznaną.
Tą ostatnią, której król nie śmiał wyliczyć razem z innemi, było zniszczenie Templaryuszów.
Oprócz przyrzeczenia i przysięgi na corpus Domini, Bertrand de Got dał, jako zakładników, brata i dwóch bratanków.
Król przysiągł ze swojej strony, że każe go obrać papieżem.
Ta scena na rozdrożu w lesie podobniejsza była do wywoływania szatana przez czarnoksiężnika, niż do umowy, zawartej między królem a papieżem.
To też koronacya króla, która odbyła się wkrótce potem w Lugdunie, i która rozpoczynała niewolę Kościoła — nie była miła Panu Bogu.
W chwili, gdy przeciągał korowód królewski, runął mur, obciążony widzami, zranił króla i zabił księcia Bretanii.
Bertrand de Got został obrany papieżem, pod imieniem Klemensa V.
Klemens V zapłacił wszystko, co przyrzekł Bertrand de Got.
Filip został oczyszczony z winy, komunia została zwrócona jemu i jego rodzinie, purpura powróciła na ramiona Colonnów, Kościół został zmuszony do zapłacenia kosztów wojen z Flandryą i wyprawy krzyżowej Filipa Walezyusza przeciw cesarstwu greckiemu. Pamięć papieża Bonifacego VIII została, jeśli nie zniweczona i zatarta, to przynajmniej przygaszona; mury zakonu zrównane z ziemią, a Templaryuszów spalono na płaszczyźnie Pont Neuf.
Wszystkie te edykty — nie nazywało się to już bullami, skoro dyktowała je władza czasowa — wszystkie te edykty datowane były z Awinionu.
Filip Piękny stał się najbogatszym z królów monarchii francuskiej; posiadał skarb niewyczerpany: swego papieża. Kupił go, posługiwał się nim, kładł go pod tłocznię, a podobnie jak z pod tłoczni płynie jabłecznik i wino, tak samo z tego zmiażdżonego papieża płynęło złoto.
Pontyfikat, spoliczkowany w osobie Bonifacego VIII przez Colonnę, abdykował z władzy świeckiej w osobie Klemensa V.
Opowiedzieliśmy, jak przybyli król krwi i papież złota.
Wiadomo, jak odeszli.
Jakób de Molay, z wysokości stosu, wezwał ich obu za rok przed oblicze Boga.
Klemens V odszedł pierwszy; widział we śnie swój pałac w płomieniach.
„Od tej chwili — mówi Baluze — posmutniał i żył już niedługo“.
W siedem miesięcy później przyszła kolej na Filipa; według jednych umarł na polowaniu, powalony przez dzika, Dante należy do tego grona. „Ten — mówi — którego widziano w pobliżu Sekwany, fałszującego monety, umrze, powalony kłem dzika“.
Ale Wilhelm de Nangis każe królowi fałszerzowi monet umierać śmiercią daleko bardziej opatrznościową.
„Trawiony chorobą, przez lekarzy nieznaną, Filip zgasł — mówi — ku wielkiemu zdumieniu wszystkich, ani bowiem puls jego ani uryna nie wykazywały przyczyny choroby ani doniosłości niebezpieczeństwa“.
Król zamętu, król wrzawy, Ludwik X, nazwany Upartym, następuje po swoim ojcu, Filipie Pięknym; Jan XXII — po Klemensie V.
Awinion stał się wówczas naprawdę drugim Rzymem, Jan XXII i Klemens VI wyświęcili tę stolicę na królowę zbytku. Obyczaje współczesne uczyniły z niej królowę znieprawienia i zniewieściałości. Na miejsce jej wież zburzonych przez Romana de Saint-Ange, Hernandez de Héredi, wielki mistrz zakonu Świętego Jana w Jerozolimie, opasał ją sznurem murów. I stolica ta miała mnichów rozpustnych, którzy zamienili poświęcone mury klasztorne na siedziby znieprawienia i lubieżności; miała piękne kurtyzany, które wyrywały dyamenty z tyary i robiły sobie z nich bransolety i naszyjniki; wreszcie dobiegały do niej echa z Vaucluse, które ze szmerem wodotrysku przynosiły pełne słodyczy, melodyjne pieśni Petrarki.
Trwało tak, dopóki król Karol V, który był księciem mądrym i religijnym, postanowiwszy przerwać ten skandal, nie posłał marszałka de Boucicaut, by wypędzić z Awinionu antypapieża Benedykta XIII; wszelako ten, na widok żołnierzy króla francuskiego, przypomniał sobie, że, zanim został papieżem pod imieniem Benedykta XIII, był kapitanem pod nazwiskiem Piotra de Luna. Przez pięć miesięcy bronił się, kierując sam, z wysokości murów zamkowych, maszynami oblężniczemi, stokroć bardziej zabójczemi od jego gromów kapłańskich. Wreszcie, zmuszony ratować się ucieczką, wyszedł z miasta furtą, zburzywszy sto domów a zabiwszy czterech Awiniończyków, i schronił się do Hiszpanii, gdzie król Aragoński ofiarował mu przytułek. Tam, każdego ranka, ze szczytu wieży, w asystencyi dwóch księży, stanowiących jego święte kolegium, błogosławił świat, któremu przez to nie działo się lepiej, i rzucał anatemę na swoich wrogów, którym przez to nie działo się gorzej. Nakoniec, czując, iż śmierć się zbliża, i w obawie, żeby schyzma wraz z nim nie zeszła do grobu, mianował dwóch wikaryuszów swoich kardynałami, pod warunkiem, że, gdy on umrze, jeden z nich obierze drugiego papieżem. I tak się stało. Nowy papież przez czas krótki trwał w schyzmie, podtrzymywany przez kardynała, który go obrał. Wreszcie obaj nawiązali rokowania z Rzymem, wyznali publicznie winę swoją i powrócili na łono świętego Kościoła, jeden z tytułem arcybiskupa sewilskiego, drugi z tytułem arcybiskupa toledańskiego.
Począwszy od tej chwili aż do r. 1790, Awinion, owdowiały po swoich papieżach, rządzony był przez legatów i wicelegatów; miał siedmiu najwyższy kapłanów, którzy rezydowali w jego murach przez siedem dziesiątków lat; miał siedem szpitali, siedem bractw pokutniczych, siedem klasztorów męskich, siedem żeńskich, siedem parafii i siedem cmentarzy.
Dla tych, którzy znali Awinion, były w owej epoce, a i są jeszcze, dwa miasta w mieście: miasto księży, to jest miasto rzymskie; miasto kupców, to jest miasto francuskie.
Miasto księży z pałacem papieskim, ze stu kościołami, z niezliczonymi dzwonami, zawsze gotowymi bić wielkim głosem na trwogę i rozbrzmiewać ponurym dźwiękiem pogrzebowym.
Miasto kupców z Rodanem, z robotnikami, wyrabiającymi jedwabie, i z ruchem przewozowym, który idzie od północy na południe, od zachodu na wschód, od Lugdunu do Marsylii, od Nimes do Turynu.
Miasto francuskie, miasto potępione, pragnące mieć króla, dążące do otrzymania swobód, buntujące się przeciw niewoli, przeciw temu, że jest ziemią księży i ma duchowieństwo za władzę.
Nie owo duchowieństwo pobożne, tolerancyjne, surowe w spełnianiu obowiązków i miłosierne, żyjące na świecie, by mu nieść pociechę i dawać budujący przykład, nie uczestnicząc w jego uciechach i namiętnościach — ale duchowieństwo takie, jakiem je uczyniła intryga, ambicya i chciwość, t. j. złożone z owych księży dworu antypapieża, rywalizujących z księżmi rzymskimi, próżniaków, rozpustników, wytwornisiów, zuchwalców, królów mody, autokratów salonowych, całujących dłoń dam, których względami się szczycili, dających swoje dłonie do całowania kobietom z ludu, które zaszczycali swojemi łaskami.
Czy chcecie typ księdza takiego? Weźcie księdza Maury. Dumny, jak książę, zuchwały, jak lokaj, syn szewca, arystokrata większy, niż syn magnata.
Rozumie się, że te dwie kategorye mieszkańców wyobrażające jedna herezyę, druga ortodoksyę; jedna stronnictwo francuskie, druga stronnictwo rzymskie; jedna stronnictwo monarchiczne samowładne, druga stronnictwo konstytucyjne postępowe — nie stanowiły pierwiastków pokoju i bezpieczeństwa dla dawnego miasta papieskiego; rozumie się, mówimy, że w chwili, kiedy w Paryżu rewolucya wybuchła i objawiła się wzięciem Bastylii, oba te stronnictwa, rozgrzane jeszcze wojnami religijnemi Ludwika XIV, nie pozostały obojętne wobec siebie.
Powiedzieliśmy: Awinion miasto księży, dodajmy: miasto nienawiści. Serce dziecięce, wszędzie wolne od złych namiętności, tam przychodziło na świat wezbrane nienawiściami, przekazywanemi z ojca na syna od lat ośmiuset, a po życiu, nienawiściami temi kierowanem, syn przekazywał z kolei szatańskie dziedzictwo swoim dzieciom.
To też, gdy Francya wydała pierwszy okrzyk wolności, miasto francuskie powstało, pełne radości i nadziei; nadeszła nareszcie dla niego chwila głośnego zaprotestowania przeciw postępkowi młodej, nieletniej królowej, która, dla odkupienia własnych grzechów, złożyła w darze miasto, prowincyę a wraz z tem pół miliona dusz. Jakiem prawem dusze te zaprzedane zostały na wieki najsurowszemu i najbardziej wymagającemu ze wszystkich władców, papieżowi rzymskiemu? Francya miała się zgromadzić na Polu Marsowem, w bratnim uścisku federacyi. Czyż Awinion nie był we Francyi? Wybrano posłów, a ci posłowie udali się do legata, z całym szacunkiem prosząc, by wyjechał.
Dano mu dwadzieścia cztery godziny czasu na opuszczenie miasta.
W ciągu nocy papiści powiesili na szubienicy manekin, przystrojony w kokardę trójkolorową.
Łatwo jest zmienić kierunek Rodanu, skanalizować Durancyę, wznieść tamy przeciw rwącym potokom, które w chwili topnienia śniegów staczają się, jak płynna nawałnica, ze szczytów góry Ventoux. Ale Bóg nawet nie próbował jeszcze powstrzymać tej straszliwej fali, tej fali żywej, tego potoku ludzkiego, który zwalił się, rozpętany, na strome ulice Awinionu.
Na widok manekina w barwach narodowych, kołyszącego się na stryczku, miasto francuskie zatrzęsło się w posadach, wydając okrzyki wściekłości. Czterej papiści, o to świętokradztwo posądzeni — dwaj margrabiowie, mieszczanin i robotnik — zostali porwani z domów i powieszeni na miejscu manekina.
Było to 11 czerwca r. 1790.
Całe miasto francuskie wystosowało do Zgromadzenia Narodowego pismo, że oddaje się Francyi wraz z Rodanem swoim, ze swoim handlem, z Południem, z połową Prowancyi.
Stało się to w dniach reakcyi, kiedy Zgromadzenie Narodowe nie chciało się poróżnić z papieżem i oszczędzało króla; odroczyło tedy decyzyę w tej sprawie.
Odtąd ruch w Awinionie był buntem, a papież z miastem uczynił to, co dwór królewski uczyniłby z Paryżem, po wzięciu Bastylii, gdyby Zgromadzenie było odroczyło ogłoszenie praw człowieka.
Papież rozkazał unieważnić wszystko, co się dokonało w hrabstwie Venaissin, przywrócić przywileje szlachty i duchowieństwa i stosować inkwizycyę w całej surowości.
Rozwieszono dekrety papieskie.
Jeden jedyny człowiek, w biały dzień, wobec wszystkich, odważył się podejść prosto do muru, gdzie zawieszony był dekret, i zedrzeć go.
Nazywał się Lescuyer.
Nie był to człowiek młody; nie uczynił tego zatem w porywie zapału młodzieńczego. Nie, był to niemal starzec, obcy w kraju; był to Francuz z Pikardyi, gorącego temperamentu i rozważny zarazem, były notaryusz, oddawna osiadły w Awinionie.
Tę zbrodnię zapamiętał Awinion rzymski; a zbrodnia była taka wielka, że zapłakała nad nią Najświętsza Panna!
Cud ten spełnił się w kościele Franciszkanów.
Tłum przybiegł do kościoła.
Nadto rozeszła się jednocześnie pogłoska, która do ostatecznych granic spotęgowała wzburzenie. Przeniesiono przez miasto wielki, dobrze zamknięty, kufer; kufer ten wzbudził ciekawość Awiniończyków. Co też mógł zawierać?
W dwie godziny później nie chodziło już o jeden kufer — widziano osiemnaście skrzyń przewożonych do przystani Rodanu.
Tragarz zaś zdradził, co zawierały: przedmioty z lombardu, które stronnictwo francuskie zabierało ze sobą, opuszczając Awinion.
Przedmioty z lombardu, to znaczy mienie ubogich.
Im miasto jest nędzniejsze, tem bogatszy jest lombard. Niewiele lombardów mogło się pochwalić takiem bogactwem, jak awinioński.
Nie była to już sprawa partyjna, ale kradzież, i to kradzież nikczemna. Biali i czerwoni biegli do kościoła Franciszkanów, krzycząc, że municypalność musi im się z tego wytłómaczyć.
Lescuyer był sekretarzem municypalności.
Rzucono jego nazwisko tłumowi, nie jako tego, który zerwał dwa dekrety papieskie — byłby bowiem miał obrońców — ale jako tego, który podpisał stróżowi lombardu rozkaz, zezwalający na zabranie rzeczy.
Wysłano tedy czterech ludzi, żeby schwytali Lescuyera i sprowadzili go do kościoła. Znaleziono go na ulicy, idącego do municypalności. Czterej mężczyźni rzucili się nań i zawlekli go do kościoła, wydając dzikie okrzyki.
Przybywszy na miejsce, Lescuyer, na widok oczu roziskrzonych, które wpatrywały się w niego, pięści wyciągniętych, które mu groziły, krzyków, które domagały się jego śmierci, Lescuyer zrozumiał, że nie jest w domu Bożym, lecz w jednym z tych kręgów piekła, o których zapomniał Dante.
I przyszło mu na myśl, że przyczyną tej nienawiści, która przeciw niemu wybuchła, mogło być jedynie zerwanie dekretów papieskich; wszedł na ambonę i głosem człowieka, który nietylko nic sobie nie wyrzuca, ale jeszcze gotów jest zacząć to samo nanowo, rzekł:
— Bracia, mniemałem, że rewolucya jest potrzebna; dlatego też dołożyłem wszelkich sił...
Fanatycy zrozumieli, że, jeśli Lescuyer się wytłómaczy, Lescuyer będzie ocalony.
Nie tego wszakże było im trzeba, Rzucili się na niego, zerwali go z ambony, wepchnęli go w tłum szczekający, który go powlókł do ołtarza, wydając ów krzyk straszliwy, mający w sobie coś z węża i z ryku tygrysa, owo zabójcze zu zu! właściwe ludności awiniońskiej.
Lescuyer znał ten krzyk złowrogi; próbował schronić się u stóp ołtarza.
Nie schronił się tam wszakże, lecz upadł na stopniach.
Robotnik, uzbrojony w kij, zadał mu bowiem w głowę cios taki silny, że kij pękł na dwoje.
A wówczas tłuszcza rzuciła się na biedne ciało z tą mieszaniną okrucieństwa i wesołości, która jest właściwa Południowcom; mężczyźni, śpiewając, zaczęli mu tańczyć po brzuchu, kobiety — zaś, pragnąc, by odpokutował za bluźnierstwa, wypowiedziane przeciw papieżowi, rozcinały mu, a raczej wycinały po kawałku nożyczkami wargi.
A z pośród tej strasznej gromady wydobywał się krzyk, a raczej wrzask chrapliwy; i wrzask ten mówił:
— W imię Boga! w imię Najświętszej Panny! w imię ludzkości, zabijcie mnie zaraz.
Wrzask ten został wysłuchany: za wspólną zgodą mordercy cofnęli się i pozostawili nieszczęśliwego, broczącego we krwi, okaleczonego, zgruchotanego, pozwalając mu rozkoszować się konaniem.
Trwało pięć godzin, podczas których wśród wybuchów śmiechu, obelg i drwin tłumu biedne ciało drgało na stopniach ołtarza.
Tak to zabijają w Awinionie.
Poczekajcie, jest jeszcze sposób inny.
Jeden z członków stronnictwa francuskiego wpadł na myśl pójścia do lombardu, by zasięgnąć wiadomości.
Wszystko było tam w porządku, nie brakło ani jednego nakrycia srebrnego.
Nie jako wspólnik kradzieży zatem został Lescuyer tak okrutnie zamordowany, lecz jako patryota.
Istniał wówczas w Awinionie człowiek, który miał władzę nad tłumem.
Wszyscy ci straszni przywódcy na Południu zdobyli taką smutną sławę, że wystarczy ich wymienić, a każdy, nawet najmniej wykształcony, wie o kogo chodzi.
Tym człowiekiem był Jourdan.
Pyszałek i kłamca, wmówił w ciemny lud, że to on obciął głowę gubernatorowi Bastylii.
To też nazywano go Jourdan, ścinacz głów.
Nie było to wszakże jego nazwisko: nazywał się Maciej Jouve. Nie pochodził z Prowancyi, tylko z Puy-en-Velay. Początkowo był mulnikiem na stromych szczytach, otaczających miasto rodzinne, potem żołnierzem bez wojny; pod wpływem wojny byłby się może stał bardziej ludzki; — następnie szynkarzem w Paryżu.
W Awinionie handlował marzanną.
Zebrał trzystu ludzi, opanował bramy miasta, pozostawił przy nich połowę swego oddziału, a z resztą pomaszerował na kościół Franciszkanów, poprzedzony dwoma działami.
Ustawił je przed kościołem i zaczął strzelać na chybił trafił.
Mordercy rozproszyli się, jak stado spłoszonych ptaków, pozostawiając kilku umarłych na stopniach kościoła.
Jourdan i jego ludzie, przeskoczywszy przez trupy, weszli do świętego miejsca.
Pozostała w niem już tylko Najświętsza Dziewica i nieszczęśliwy Lescuyer, który jeszcze dyszał.
Jourdan i jego towarzysze nie myśleli wcale dobijać Lescuyera: agonia jego była najwyższym środkiem agitacyjnym. Podnieśli tedy tę resztkę człowieka żywego, te trzy czwarte trupa i zabrali go okrwawionego, drgającego, rzężącego.
Na ten widok każdy uciekał, zamykając drzwi i okna.
W godzinę później Jourdan ze swymi trzystu ludźmi byli panami miasta.
Lescuyer umarł, ale mniejsza o to; agonia jego była już niepotrzebna.
Jourdan skorzystał z trwogi, jaką wzbudzał, i zaaresztował lub kazał zaaresztować osiemdziesiąt osób z pośród istotnych i domniemanych morderców Lescuyera.
Ze trzydzieści może nie przestąpiło nawet progu kościoła; ale gdy znajdzie się dobra sposobność pozbycia się wrogów, trzeba z niej skorzystać; dobre sposobności są rzadkie.
Te osiemdziesiąt osób wtłoczono do wieży Trouillas.
Nazwa jej historyczna — wieża Lodowni.
Była to widownia tortur inkwizycyjnych.
Dzisiaj jeszcze widać w niej, wzdłuż ścian, tłuste sadze, które pozostawiał dym, wznoszący się ze stosu, gdzie się paliły niegdyś ciała ludzkie, dzisiaj jeszcze pokazują tam narzędzia tortur, starannie przechowywane: kocioł, piec, dyby, kajdany, ciemnice, nawet stare szkielety; niczego tam nie brak.
W tej to wieży, zbudowanej przez Klemensa V, zamknięto owych osiemdziesięciu więźniów.
A skoro ich już w wieży Trouillas zamknięto, powstał kłopot.
Przez kogo kazać ich osądzić?
Tylko trybunały papieskie były trybunałami legalnymi.
Kazać zabić tych nieszczęśliwych, jak zabito Lescuyera?
Powiedzieliśmy, że jedna trzecia a może i połowa z tych więźniów nietylko nie brała udziału w morderstwie, ale nawet nie przestąpiła progu kościoła.
Kazać ich zabić! Ta rzeź poszłaby na rachunek prześladowań.

Trybunat, utworzony przez Jourdana, obradował w jednej z sal pałacowych.
Ale dla zabicia tych osiemdziesięciu osób potrzeba było pewnej liczby katów.

Trybunał, utworzony przez Jourdana, obradował w jednej z sal pałacowych: był tam pisarz, nazwiskiem Raphael, prezes, nawpół Włoch, napoły Francuz, mówca w narzeczu ludowem, nazwany Barbe Savournin de la Roua; następnie trzech czy czterech nędzarzy; piekarz, rzeźnik; nazwiska ich zatraciły się zupełnie.
Ludzie ci wrzeszczeli:
— Trzeba ich zabić wszystkich; gdyby jeden z nich ocalał, służyłby za świadka.
Ale, jak powiedzieliśmy, brakło zabójców.
Było zaledwie pod ręką dwudziestu ludzi na dziedzińcu, a wszyscy z drobnego mieszczaństwa w Awinionie: perukarz, szewc damski, tandeciarz, mularz, stolarz; wszystko to zaledwie uzbrojone, ten w szablę, ów w bagnet, tamten znów w drąg żelazny, inny w szczapę drzewa, stwardniałego w ogniu.
A wszystkich tych ludzi ochłodził drobny deszcz październikowy.
Trudno z nich było uczynić morderców.
Tak! ale czyż jest co trudnego dla szatana?
W wypadkach podobnych bywają godziny, kiedy wydaje się, że Bóg opuszcza ludzi.
Wówczas przychodzi kolej na szatana.
I na ten dziedziniec zimny i błotnisty wkroczył szatan we własnej osobie.
Przybrał pozór, postać, oblicze pewnego aptekarza, miejscowego, nazwiskiem Mendes; ustawił stół, oświetlony dwiema latarniami; na tym stole złożył szklanki, konewki, dzbanki, butelki.
Jaki piekielny napój zawierały te naczynia tajenapoju tego jest wszakże dobrze znany.
Wszystkich tych, którzy pili ów trunek szatański, ogarnął nagle szał gorączkowy, żądza krwi i mordu.
Zaledwie wskazano im drzwi, wtargnęli do więzienia.
Rzeź trwała przez całą noc: przez noc całą krzyki, jęki, chrapanie przedśmiertne rozlegały się wśród ciemności.
Zabijano wszystkich, wszystkich zarzynano, mężczyzn i kobiety; trwało to długo: zabójcy, jak powiedzieliśmy, byli pijani i źle uzbrojeni.
Wszelako uporali się.
Wśród zabójców dziecko zwracało uwagę zwierzęcą jkrutnością, nienasyconem pragnieniem krwi.
Był to syn Lescuyera.
Zabijał i zabijał; chełpił się, że sam, swoją ręką dziecięcą, zabił dziesięciu mężczyzn i cztery kobiety.
— Przecież mogę zabijać, ile zechcę — mówił. — Nie mam lat piętnastu, nic mi za to nie będzie.
W miarę, jak zabijali, zrzucali umarłych i ranionych z wieży Trouillas, a ci spadali z wysokości stóp sześćdziesięciu; najpierw zrzucano mężczyzn, a potem kobiety. Mordercy musieli mieć czas na gwałcenie trupów tych, które były młode i ładne.
O godzinie dziewiątej rano, po dwunastogodzinnej rzezi, głos z głębi grobowca tego wrzeszczał:
— Litości! przyjdźcie mnie dobić, nie mogę umrzeć.
Puszkarz Bouffier pochylił się nad otworem i spojrzał; inni nie śmieli.
— Kto to krzyczy? — spytali.
— To Lami — odparł Bouffier.
A potem, gdy wszedł między innych:
— I cóż — pytali — co widziałeś w głębi?
— Groch z kapustą — odparł: — mężczyźni i kodo wyboru — jedną do Nimes, drugą do Carpentras, trzebiety, księża i ładne dziewczęta. Zdychać ze śmiechu, mówię wam.
„Człowiek jest stanowczo szpetną liszką!...“ powiedział hrabia de Monte-Cristo do pana de Villeforta.
A więc do tego miasta jeszcze okrwawionego, jeszcze rozgorączkowanego, jeszcze wzruszonego ostatniemi rzeziami, wprowadzimy dwie główne osoby naszej opowieści.


I.
Table d’hôte.

Dnia 9-go października r. 1799-go, w piękny dzień tej jesieni południowej, dzięki której na dwóch krańcach Prowancyi dojrzewają pomarańcze w Hyères i winogrona w Saint-Péray, kolasa, zaprzężona w trzy konie pocztowe, przejeżdżała przez most na Durancyi, między Cavailhonem a Château-Renard, kierując się ku Awinionowi, dawnemu miastu papieskiemu, przyłączonemu do Francyi przed laty ośmiu, mocą dekretu z d. 25 maja r. 1791-go. Przyłączenie to potwierdzone zostało przez traktat, podpisany w r. 1797 w Tolentino, a między generałem Bonapartem i papieżem Piusem VI-ym zawarty.
Kolasa wtoczyła się przez bramę od strony Aix, przejechała wzdłuż i, nie zwalniając biegu, całe miasto o ulicach wązkich i krętych, zbudowane tak, że było jednocześnie osłonięte od wichru i od słońca, i zatrzymał;.! się o pięćdziesiąt kroków od bramy, prowadzącej do mnicze o kształtach dziwacznych? Niewiadomo, skutek Oulle, przed hotelem Palais-Egalté, który zaczynano powoli nazywać ponownie hotelem Palais-Royal; nazwę tę nosił niegdyś i nosi jeszcze dzisiaj.
Tych kilka słów, prawie nic nie znaczących, z powodu nazwy hotelu, przed którym zatrzymała się ekstrapoczta, zajmująca naszą uwagę wskazuje dostatecznie położenie, w jakiem była Francya pod owym rządem reakcyi termidorowej, ochrzczonym nazwą Dyrektoratu.
Po walce rewolucyjnej, która trwała od 14 lipca r. 1789 do; 9 termidora r. 1794; po dniach 5 i 6 października, 21 czerwca, 10 sierpnia, 2 i 3 września, 21 maja, 29 termidora i 1 preryala; po przyjrzeniu się spadającym głowom króla i jego sędziów, królowej i jej oskarżyciela, Żyrondystów i Franciszkanów, umiarkowanych i Jakobinów, Francyę ogarnął najstraszliwszy ze wszystkich przesytów, przesyt krwi!
I odczuła jeśli nie potrzebę króla, to przynajmniej pragnienie rządu silnego, któremu mogłaby zaufać, na którym mogłaby się oprzeć, któryby za nią działał i pozwolił jej odpocząć.
W miejsce tego rządu, niewyraźnie pożądanego, posiadała słaby i niezdecydowany Dyrektorat, złożony narazie z lubieżnego Barrasa, z intryganta Sieyesa, z dzielnego Moulins’a, z bezbarwnego Rogera Ducosa i uczciwego, lecz zbyt naiwnego Gohiera.
Stąd wynikła mierna powaga na zewnątrz i bardzo wątpliwy spokój na wewnątrz.
Dwaj podróżni, którzy wysiedli z ekstrapoczty przed bramą hotelu Palais-Royal, mieli niewątpliwie pewne powody do obawiania się nastroju ustawicznie wzburzonej ludności miasta papieskiego, albowiem nieco powyżej Orgonu, w miejscu, gdzie podróżny trzy drogi ma cią do Awinionu — pocztylion zatrzymał konie i, obracając się, zapytał:
— Czy obywatele jadą przez Awinion, czy przez Carpentras?
— Która z dwóch dróg jest krótsza? — zapytał krótko ostrym głosem starszy podróżny, który mógł mieć zaledwie lat trzydzieści.
— Droga na Awinion, obywatelu, o dobre półtorej mili przynajmniej.
— W takim razie — odparł podróżny — jedźmy drogą na Awinion.
I kareta potoczyła się galopem, który świadczył, że obywatele podróżni, jak nazywał ich pocztylion, jakkolwiek nazwa pan zaczynała wracać do rozmowy, płacili co najmniej trzydzieści sousów napiwku.
Ta sama chęć unikania straty czasu objawiła się, skoro tylko weszli do hotelu.
Głos zabrał znów, podobnie jak w drodze, starszy podróżny. Zapytał, czy można niezwłocznie zjeść obiad, a sposób, w jaki zadane było pytanie, wykazywał, że podróżny gotów był pominąć niejedno wymaganie gastronomiczne, byleby podano jedzenie jak najśpieszniej.
— Obywatelu — odparł gospodarz, który, na odgłos turkotu kół, wybiegł z serwetą w ręce na powitanie podróżnych — będziecie szybko i przyzwoicie obsłużeni w waszym pokoju; ale, gdybym się ośmielił dać wam radę...
Zawahał się.
— O, proszę o radę, bardzo proszę! — odezwał się młodszy podróżny, zabierając głos po raz pierwszy.
— A więc najlepiej byłoby zjeść poprostu table d’hôte, jak podróżny, na którego czeka zaprzężony powóz; obiad jest doskonały i już podany.
Gospodarz jednocześnie wskazywał powóz, urządzony w niesłychanie wygodny sposób i zaprzężony, istotnie, w dwa konie, które grzebały ziemię kopytami, gdy pocztylion czekał cierpliwie, siedząc na brzegu okna i wychylając butelkę wina zCahors.
Pierwszy ruch tego, któremu gospodarz uczynił tę propozycyę, był przeczący; wszelako, po chwili namysłu, starszy podróżny, jakgdyby zaniechał pierwszego postanowienia, zwrócił się ruchem pytającym do towarzysza.
Ten zaś odpowiedział spojrzeniem, które znaczyło:
„Wszak pan wie, że jestem na pańskie rozkazy“.
— A więc niech i tak będzie — rzekł ten, który widocznie obowiązany był podejmować inicyatywę — zjemy obiad przy table d’hôte.
Poczem, zwracając się do pocztyliona, który, z kapeluszem w ręku, czekał na jego rozkazy, dodał:
— Niech za pół godziny najpóźniej konie będą zaprzężone.
I, prowadzeni przez gospodarza, weszli obaj do jadalni, starszy z dwóch, idąc naprzód, młodszy zaś za nim.
Wiadomo, jakie wogóle wrażenie wywierają nowi przybysze przy table d’hôte. Wszystkie spojrzenia skierowały się na wchodzących; rozmowa, dosyć ożywiona, urwała się.
Biesiadnicy składali się ze zwykłych gości hotelu, z podróżnego, którego powóz czekał zaprzężony przed domem, z handlarza win z Bordeaux, przebywającego w Awinionie dla przyczyn, o których później, i z grona osób, jadących z Marsylii do Lugdunu dyliżansem.
Przybysze powitali towarzystwo lekkiem skinieniem głowy i zasiedli na krańcu stołu, tak, że kilka nakryć dzieliło ich od innych biesiadników.
To arystokratyczne odosobnienie podwoiło ciekawość, której byli przedmiotem; zresztą każdy widział, że są to ludzie niezaprzeczonej dystynkcyi, jakkolwiek strój ich był bardzo skromny, taki, jaki nosiła cala ówczesna młodzież. Od wytwornisiów paryskich a nawet i prowincyonalnych odróżniały ich długie, gładko przyczesane włosy i czarny krawat dokoła szyi owiązany, taki, jak nosili wojskowi.
Powierzchowność młodzieńców przedstawiała dwa typy, najzupełniej różne.
Starszy, którego głos, nawet w intonacyach najpoufniejszych, wykazywał przyzwyczajenie do rozkazywania, był, jak wspomnieliśmy, mężczyzną jakich lat trzydziestu, włosy miał czarne, rozdzielone na środku, gładko przyczesane i spadające wzdłuż skroni na ramiona. Twarz jego była ogorzała, jak twarz człowieka, który podróżował po krajach południowych; wargi miał wązkie, nos prosty, zęby białe i te oczy sokole, jakie Dante daje Cezarowi.
Wzrostu był raczej małego, niż dużego, rękę miał delikatną, stopę wązką, kształtną; w obejściu jego nie było swobody; wydawał się skrępowany, co wskazywało, że nosił ubranie, do którego nie przywykł; gdy zaś przemówił a był nad brzegami Loary, zamiast być nad brzegami Rodanu, interlokutor jego byłby mógł zauważyć, że miał w wymowie pewien akcent włoski.
Towarzysz jego mógł być o jakie trzy lub cztery lata młodszy.
Był to piękny młodzieniec o cerze różowej, o włosach jasnych, oczy miał jasno-niebieskie, nos prosty, podbródek wydatny, prawie bez zarostu. Mógł być o dwa cale wyższy od towarzysza, a jakkolwiek wzrostu był mniej niż średniego, całą postać miał taką kształtną, taki był swobodny we wszystkich ruchach, że nietrudno było odgadnąć, iż posiadał, jeśli nie siłę, to przynajmniej niepospolitą zwinność i zręczność.
Jakkolwiek jednakowo ubrany, jakkolwiek wydawał się pozornie na stopie równości z towarzyszem, niemniej okazywał młodemu brunetowi wybitny szacunek, który nie mógł wynikać z wieku, lecz pochodził niewątpliwie z niższego stanowiska społecznego. Nadto zaś nazywał towarzysza obywatelem, gdy ten nazywał go poprostu Bolandem.
Te uwagi, które czynimy, by wtajemniczyć głębiej czytelnika w nasze opowiadanie, nie przyszły prawdopodobnie wcale na myśl współbiesiadnikom przy table d’hote, albowiem, po kilku sekundach przyglądania się przybyszom, spojrzenia oderwały się od nich i rozmowa, na chwilę przerwana, została nanowo podjęta.
Przyznać trzeba, że temat rozmowy był dla podróżnych niesłychanie interesujący; mówiono o zatrzymaniu na drodze dyliżansu, wiozącego sześćdziesiąt tysięcy franków z Marsylii do Awinionu, między Lambesc i Pont-Royal pieniędzy rządowych. Stało się to dnia poprzedniego.
Po pierwszych wyrazach o tym wypadku, dwaj młodzieńcy wytężyli słuch ze szczerem zajęciem.
Wypadek zdarzył się na tej samej drodze, którą jechali, a opowiadający był jednym z głównych aktorów tej sceny z gościńca.
Był to handlarz wina z Bordeaux.
Najchciwszymi szczegółów okazali się podróżni, którzy przybyli dyliżansem i mieli wnet odjechać. Inni współbiesiadnicy, ludzie miejscowi, obeznani byli widocznie z takiemi katastrofami, gdyż sami przytaczali szczegóły, zamiast ich słuchać.
— A więc, obywatelu — mówił gruby jegomość, do którego tuliła się w trwodze kobieta wielka, sucha i chuda — mówicie, że to na tej właśnie drodze, którą jechaliśmy, popełniona została kradzież?
— Tak jest, obywatelu, między Lambesc i Pont-Royal. Czy zauważyliście miejsce, gdzie droga idzie pod górę i zwęża się między dwoma wzgórzami? Jest tam mnóstwo skał.
— Tak, tak, mój drogi — rzekła kobieta, ściskając ramię męża — zauważyłam; powiedziałam nawet, chyba pamiętasz: „To niedobre miejsce, wolę przejeżdżać tędy dniem, niż nocą“.
— Ależ pani — odezwał się młodzieniec, który w czasach zwykłych rej wodził w rozmowie przy table d’hôte — dla panów towarzyszów Jehudy niema dnia ani nocy.
— Jakto! obywatelu — zapytała dama, bardziej jeszcze przerażona — zatrzymano was tak w biały dzień?
— W biały dzień, obywatelko, o dziesiątej rano.
— I iluż ich było? — pytał gruby jegomość.
— Czterech, obywatelu.
— Ukrytych na drodze?
— Nie; przyjechali konno, uzbrojeni od stóp do głowy i zamaskowani.
— Taki ich zwyczaj — wtrącił młodzieniec, stały gość table d’hóte’u — powiedzieli: „Nie brońcie się, nie stanie wam się nic złego, chcemy tylko pieniędzy rządowych“, nieprawda?
— Słowo w słowo, obywatelu.
— Następnie — mówił dalej ten, który się wydawał tak doskonałe poinformowany — dwaj zsiedli z konia, rzucili cugle towarzyszom i zażądali od konduktora, żeby im wręczył pieniądze.
— Obywatelu — rzekł gruby jegomość, zachwycony — opowiadacie zajście tak, jakgdybyście je widzieli.
— Może też pan był przy tem — odezwał się jeden z podróżnych, nawpół żartobliwie, napoły z powątpiewaniem.
Nie wiem, obywatelu, czy, mówiąc to, macie zamiar powiedzieć mi niegrzeczność — rzekł lekkim tonem młodzieniec, który tak uprzejmie i tak właściwie przyszedł w pomoc opowiadającemu — ale moje zapatrywania polityczne sprawiają, że nie uważam podejrzenia waszego za obelgę. Gdybym miał nieszczęście należenia do liczby napadniętych, albo honor zaliczania się do tych, którzy napadali, przyznałbym się szczerze, zarówno w jednym jak i w drugim wypadku; ale wczoraj rano, o godzinie dziesiątej, właśnie, w chwili, gdy zatrzymywano dyliżans o cztery mile stąd, jadłem najspokojniej śniadanie na tem samem miejscu i nawet z tymi samymi dwoma obywatelami, którzy w tej chwili raczą siedzieć po mojej prawej i po mojej lewej stronie.
— A — zapytał młodszy z dwóch podróżnych, którego towarzysz mienił Rolandem ilu was było mężczyzn w dyliżansie?
— Zaraz; zdaje mi się, że nas było... tak, tak jest, było nas siedmiu mężczyzn i trzy kobiety.
— Siedmiu mężczyzn, nie licząc konduktora? — powtórzył Roland.
— Ma się rozumieć.
— I w siedmiu mężczyzn pozwoliliście się ograbić przez czterech bandytów? Winszuję panom.
— Wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia — odpali handlarz wina — i nie myśleliśmy się bronić.
— Jakto! — zawołał młodzieniec — i z kim mieliście do czynienia? ależ, zdaje mi się, mieliście do czynienia ze złodziejami, z bandytami!
— Bynajmniej: przedstawili się.
— Przedstawili się?
— Powiedzieli: „Panowie, obrona wasza jest zbyteczna; panie, nie obawiajcie się, nie jesteśmy bandytami, jesteśmy towarzyszami Jehudy.
— Tak — rzekł młodzieniec, stały gość table d’hote’u — uprzedzają, żeby nie było pomyłki; taki ich zwyczaj.
— Któż jest ów Jehuda, który ma takich grzecznych towarzyszów? Czy to ich kapitan?
— Panie — odezwał się mężczyzna, którego strój miał pewne cechy stroju księdza świeckiego i który również wydawał się nie tylko stałym gościem table d’hóte’u, ale nadto człowiekiem świadomym tajemnic czcigodnej korporacyi, o jakiej mówiono — gdyby pan znał lepiej Pismo święte, wiedziałby pan, że mniej więcej dwa tysiące sześćset lat temu ten Jehuda umarł i stąd nie może obecnie zatrzymywać dyliżansów na gościńcach.
— Księże dobrodzieju — odparł Roland, który poznał duchownego — ponieważ pomimo cierpkiego tonu, jakim przemawiasz, wydajesz się wielce wykształconym, przeto pozwól biednemu nieświadomemu człowiekowi, żeby cię zapytał o niektóre szczegóły o tym Jehudzie, który umarł dwa tysiące sześćset lat temu, a który jednakże ma zaszczyt posiadania towarzyszów, noszących jego imię.
— Jehuda — odparł człowiek duchowny tym samym cierpkim tonem — był królem Izraela, namaszczonym przez Eliasza pod warunkiem, że ukarze zbrodnie rodu Achaba i Jezabeli i wyda wyrok śmierci na wszystkich kapłanów Baala.
— Księże dobrodzieju — rzekł młodzieniec, śmiejąc się — dziękuję za wyjaśnienie; nie wątpię, że jest dokładne a zwłaszcza bardzo uczone; tylko, wyznaję, niewiele mnie nauczyło.
— Jakto, obywatelu — odezwał się stały gość table d’hôte’u — nie rozumiecie, że Jehuda to jego królewska mość Ludwik XVIII, namaszczony pod warunkiem, że ukarze zbrodnie rewolucyi i wyda wyrok śmierci na kapłanów Baala, to jest na tych wszystkich, którzy mieli jakikolwiek udział w wytworzeniu wstrętnego stanu rzeczy, nazwanego od lat siedmiu rzecząpospolitą?
— Owszem, rozumiem — odpowiedział młodzieniec — Ale czy do tych, których towarzysze Jehudy mają obowiązek zwalczać, zaliczacie też walecznych żołnierzy, którzy odparli cudzoziemca od granic Francyi, i znakomitych generałów, którzy dowodzili armiami Tyrolu, Sambre-et-Meuse i włoską?
— Ależ naturalnie, ci najpierw i przedewszystkiem.
Oczy młodzieńca rzuciły błyskawicę; nozdrza jego wydęły się, wargi zacisnęły, uniósł się na krześle; ale towarzysz pociągnął go za surdut i spojrzeniem nakazał mu milczenie.
Poczem ten, który dał taki dowód swojej władzy, zabierając głos po raz pierwszy:
— Obywatelu — rzekł, zwracając się do stałego gościa table d’hôte’u — wybaczcie dwom podróżnym, którzy przybywają z krańca świata, mniej więcej jakgdyby z Ameryki albo z Indyi, którzy opuścili Francyę przed laty dwoma, nie wiedzą zupełnie, co się w kraju dzieje, i pragnęliby się dowiedzieć.
— Ale jakże — odparł ten, do którego wyrazy te były skierowane — żądanie jest aż nadto słuszne, obywatelu; pytajcie a otrzymacie odpowiedź.
— A więc — ciągnął dalej młody brunet o oku orłem, o włosach kruczych i gładko przyczesanych, o cerze granitowej: — teraz, kiedy wiem, kto jest Jehuda i w jakim celu kompania jego została utworzona, pragnąłbym dowiedzieć się, na jaki cel jego towarzysze obracają pieniądze, które zabierają.
— Ach, Boże! to bardzo proste, obywatelu; wszak wiecie, że powstał zamiar przywrócenia monarchii burbońskiej?
— Nie, nie wiedziałem — odparł młody brunet tonem, któremu napróżno usiłował nadać brzmienie naiwne — przybywam, jako rzekłem, z krańca świata.
— Jakto! nie wiedzieliście o tem? Oznajmiam wam tedy, że za sześć miesięcy będzie to fakt dokonany.
— Istotnie?!
Stanie się, jako miałem zaszczyt powiedzieć wam, obywatelu.
Dwaj młodzieńcy o postawie wojskowej zamienili spojrzenie i uśmiech, jakkolwiek blondyn tłumił widocznie żywą niecierpliwość.
Ich interlokutor zaś ciągnął dalej:
— Lugdun jest główną kwaterą konspiracyi, jeżeli konspiracyą nazywać można spisek, który organizuje się w pełnem świetle dziennem; lepiej odpowiadałaby tutaj nazwa rządu tymczasowego.
— A więc, obywatelu — rzekł młody brunet z grzecznością, niepozbawioną szyderstwa — powiedzmy rząd tymczasowy.
— Ten rząd tymczasowy ma swój sztab główny i własne armie.
— Ba! sztab główny, może... ale armie...
— Własne armie, powtarzam.
— Gdzież są?
— Jedna tworzy się w górach Owernii, pod wodzą pana de Chardona; druga w górach Jury, pod wodzą pana Teyssonneta; trzecia wreszcie, która w tej chwili jest czynna, i nawet z niemałem powodzeniem, w Wandei, słucha rozkazów d’Escarboville’a, Achillesa Leblonda i Cadoudala.
— Doprawdy, obywatelu, oddajecie mi istotną przysługę, opowiadając te wszystkie nowiny. Mniemałem, że Burbonowie pogodzili się już zupełnie z wygnaniem; zdawało mi się, że organizacya policyi jest tego rodzaju, iż nie istnieją ani tymczasowe komitety rojalistyczne w wielkich miastach, ani bandyci na gościńcach. Wreszcie zdawało mi się, że Wandea jest zupełnie uśmierzona przez generała Hoche’a.
Młodzieniec, do którego skierowana była ta odpowiedź, wybuchnął śmiechem.
— Ależ skądże przyjeżdżacie? — zawołał — skąd przyjeżdżacie?
— Jużem wam powiedział, obywatelu — z krańca świata.
— Widać.
Poczem, ciągnąc dalej:
— Otóż, widzicie — mówił — Burbonowie nie są bogaci; emigranci, których dobra sprzedano, są zrujnowani; niepodobna organizować dwóch armii i utrzymywać trzeciej bez pieniędzy. Powstały kłopoty; rzeczpospolita jedynie mogła wypłacać żołd swoim wrogom; niepodobna było jednak przypuszczać, że zdecyduje się na to z dobrej woli, nie próbując zatem wchodzić z nią w niepewne a niebezpieczne układy, postanowiono, iż krótsza sprawa będzie zabierać jej pieniądze, niż ją o nie prosić.
— A! rozumiem nareszcie.
— To bardzo szczęśliwie.
— Towarzysze Jehudy są pośrednikami między rzecząpospolitą a kontrrewolucyą, poborcami generałów rojalistycznych.
— Tak; to już nie kradzież, to operacya wojskowa, czyn wojenny, jak każdy inny.
— Właśnie, obywatelu, odgadliście i jesteście obecnie pod tym względem równie mądrzy, jak my.
— Ale — wtrącił nieśmiało handlarz wina z Bordeaux — jeśli panowie towarzysze Jehudy — zwracam uwagę, że nie mówię o nich nic złego — jeśli panowie towarzysze Jehudy zagięli parol tylko na pieniądze rządowe...
— Jedynie na pieniądze rządowe; nie zdarzyło się, żeby zabrali pieniądze człowiekowi prywatnemu..
— Nie zdarzyło się?
— Nie zdarzyło się.
— Jakże więc stało się, że wczoraj, wraz z pieniędzmi rządowymi, zabrali dwieście ludwików, które były moją własnością?
— Kochany panie — odparł młodzieniec, stały gość table d’hote’u — powiedziałem już, że zaszła niewątpliwie pomyłka, i zaręczam panu, jak się nazywam Alfred de Barjols, że te pieniądze, prędzej czy później, będą panu zwrócone.
Handlarz win westchnął głęboko i potrząsnął głową, jak człowiek, który, mimo danego zapewnienia, zachowuje jeszcze pewne wątpliwości.
Ale w tejże chwili, jakgdyby zobowiązanie, podjęte przez młodego szlachcica, który, wymieniając nazwisko, odsłonił swoje stanowisko społeczne, obudziło poczucie delikatności w tych, za których ręczył, koń zatrzymał się przed bramą, z korytarza dobiegł odgłos kroków, drzwi jadalni otworzyły się i w progu stanął mężczyzna zamaskowany, uzbrojony od stóp do głowy.
— Panowie — rzekł, wśród głębokiej ciszy, jego ukazaniem się wywołanej — czy jest między wami podróżny, nazwiskiem Jan Picot, który był wczoraj w dyliżansie, zatrzymanym między Lambesc i Pont-Royal?
— Jest — odparł handlarz wina, zdumiony.
— To pan? — spytał mężczyzna zamaskowany.
— To ja!
— Czy panu nic nie zabrano?
— Owszem, zabrano mi dwieście ludwików, które powierzyłem konduktorowi.
— I muszę nadmienić — dodał młody szlachcic — że w tejże chwili pan mówił właśnie o tem i uważał te pieniądze za stracone.
— Pan się mylił — rzekł zamaskowany nieznajomy — prowadzimy wojnę z rządem, nie z ludźmi prywatnymi; jesteśmy partyzantami politycznymi, nie zaś złodziejami. Oto pańskie dwieście ludwików i, gdyby podobna pomyłka zdarzyła się w przyszłości, niech się pan upomni i powoła na nazwisko Morgana.
Po tych słowach, człowiek zamaskowany złożył worek złota po prawej ręce handlarza wina, złożył wytworny ukłon obecnym i wyszedł, pozostawiając jednych w trwodze a innych w zdumieniu, z powodu takiej zuchwałej odwagi.


II.
Przysłowie włoskie.

Jakkolwiek jednak dwa uczucia, które wskazaliśmy właśnie, były uczuciami przeważającemi, niemniej nie objawiały się u wszystkich w jednakim stopniu. Odcienie stopniowały się według płci, według wieku, charakteru, powiemy nawet, że według stanowiska społecznego słuchaczów.
Handlarz wina, Jan Picot, głównie zainteresowany w zajściu, jakie się odbyło, poznawszy od pierwszego rzutu oka po stroju, po broni i po masce jednego z ludzi, z którymi miał do czynienia dnia poprzedniego, zrazu osłupiał na jego widok; poczem stopniowo, dowiadując się o przyczynie wizyty, jaką mu składał tajemniczy bandyta, pan Picot wpadł z osłupienia w radość, przechodząc przez wszystkie odcienie pośrednie, jakie dzielą te dwa uczucia. Jego własny worek złota leżał przy nim i rzekłbyś, iż nie śmie go dotknąć: może obawiał się, że w chwili, gdy wyciągnie po niego rękę, worek ten zniknie, jak znika złoto, które znajdujemy nieraz we śnie i które ulatnia się, zanim zdążymy otworzyć oczy, w okresie tej stopniowanej jawy, jaka dzieli głęboki sen od zupełnego przebudzenia.
Otyły jegomość z dyliżansu i jego małżonka okazali, podobnie jak ich towarzysze podróży, szczery a wielki przestrach. Siedząc po lewej stronie Jana Picota, na widok bandyty, zbliżającego się do handlarza wina, jegomość ów w złudnej nadziei utrzymania należytej odległości między sobą a towarzyszem Jehudy, cofnął krzesło swoje do krzesła żony, która, pod tym naciskiem usiłowała cofnąć z kolei swoje krzesło. Ponieważ jednak na krześle następnem siedział obywatel Alfred de Barjols, nie mający żadnego powodu obawiania się ludzi, o których wyraził właśnie sąd taki pochlebny, przeto krzesło żony otyłego jegomościa napotkało przeszkodę w nieruchomości krzesła młodego szlachcica.
On zaś zachował się, podobnie jak ksiądz, który dał biblijne wyjaśnienie, dotyczące króla izraelskiego Jehudy i misyi, jaką mu powierzył Eliasz, zachował się, mówimy, jak człowiek, nietylko nie odczuwający żadnej obawy, ale nawet spodziewający się wydarzonego wypadku, jakkolwiek niespodziewany może być ten wypadek. Z uśmiechem na ustach śledził zamaskowanego człowieka i, gdyby wszyscy biesiadnicy nie byli tacy zajęci dwoma głównymi aktorami sceny, która się rozegrywała, byliby mogli zauważyć niedostrzegalne prawie spojrzenie porozumiewawcze między bandytą a młodym szlachcicem, spojrzenie, które w tejże prawie chwili powtórzyło się między młodym szlachcicem a księdzem.
Dwaj podróżni wreszcie, których wprowadziliśmy do sali table d’hote’u i którzy, jak wspomnieliśmy, byli dosyć odosobnieni na krańcu stołu, zachowali postawę zgodną z ich różnym charakterem. Młodszy poniósł instynktownie rękę do boku, jakgdyby szukał nieobecnej broni, i wstał, jakby pod naciskiem sprężyny, by rzucić się do gardła człowiekowi zamaskowanemu, co nastąpiłoby z pewnością, gdyby był sam; ale starszy, ten, który, jak się zdawało, wydawał mu rozkazy nietylko z przyzwyczajenia, ale i z prawa, zadowolił się, jak to uczynił już poprzednio, schwytaniem go za surdut, mówiąc tonem rozkazującym, a nawet twardym:
— Siedzieć, Rolandzie!
I młodzieniec usiadł.
Ale ze wszystkich biesiadników najobojętniejszy, pozornie przynajmniej, podczas całej sceny, pozostał mężczyzna, mogący mieć lat trzydzieści trzy do trzydziestu czterech, blondyn, z brodą ryżą, z twarzą spokojną i piękną, o wielkich oczach niebieskich, o cerze jasnej, ustach inteligentnych i wązkich, o postaci smukłej i wysokiej; w mowie miał akcent cudzoziemski, wskazujący człowieka, urodzonego na ziemi tej wyspy, której rząd toczył z nami w danej chwili taką zaciętą wojnę.
O ile można było sądzić z rzadkich słów, jakie mu się wymykały, mówił, mimo akcentu, o którym wspomnieliśmy, językiem francuskim niezwykłej czystości. Na pierwsze słowo, jakie wypowiedział, a w którem poznał ten akcent z za kanału La Manche, starszy z dwóch podróżnych drgnął i, zwracając się do towarzysza, przywykłego czytać myśl w jego spojrzeniu, spytał go wzrokiem, w jaki to sposób Anglik znajduje się we Francyi w chwili, gdy zacięta wojna, prowadzona przez te dwa narody, z natury rzeczy wypędza Anglików z Francyi i Francuzów z Anglii. Niewątpliwie wyjaśnienie wydało się Rolandowi niemożliwe, albowiem odpowiedział ruchem oczu i ramion, który mówił: „Wydaje mi się to równie nadzwyczajne, jak tobie; ale jeśli ty nie znajdujesz wyjaśnienia takiego zagadnienia, ty, matematyk z powołania, nie pytaj mnie o nie“.
Jedna tylko w tem wszystkiem była rzecz jasna dla obu młodzieńców, a mianowicie, że blondyn, mówiący akcentem anglosaksońskim, jest podróżnym, na którego czeka zaprzężona wygodna kolasa przed bramą hotelu, i że ten podróżny jest z Londynu albo przynajmniej z jednego z hrabstw czy księstw Wielkiej Brytanii.
Za każdem wyjaśnieniem, którego zażądano o położeniu we Francyi, Anglik ostentacyjnie wydobywał z kieszeni notatnik i, prosząc, bądź handlarza win, bądź księdza, czy też młodego szlachcica o powtórzenie wyjaśnienia — co każdy czynił z uprzejmością równą kurtuazyi, z jaką czynione było zapytanie — zapisywał to, co powiedziano najważniejszego, nadzwyczajnego i najbardziej malowniczego o zatrzymaniu dyliżansu, o stanie rzeczy w Wandei, o towarzyszach Jehudy; za każdym razem, zaś dziękował głosem i ruchem, z tym sztywnym chłodem,/właściwym naszym sąsiadom z za morza, i za każdym razem chował w boczną kieszeń surduta notatnik, wzbogacony świeżą nowiną.
Wreszcie, jak widz, radujący się niespodziewanem zakończeniem, krzyknął z zadowoleniem, na widok człowieka zamaskowanego, wytężył słuch, wytrzeszczył oczy, nie odwrócił odeń wzroku, dopóki drzwi nie zamknęły się za nim, a wówczas, wydobywając szybko notatnik z kieszeni:
— Ooo, panie — rzekł do sąsiada, którym był ksiądz — czy zechciałby pan łaskawie, gdybym nie pamiętał, powtórzyć mi, słowo w słowo, co mówił dżentelmen, który stąd wychodzi?
Zabrał się niezwłocznie do pisania i, wspierając pamięć własną pamięcią księdza, mógł zapisać dokładnie przemowę towarzysza Jehudy do obywatela Jana Picota.
Poczem, napisawszy to zdanie, zawołał z akcentem, który nadawał szczególne piętno oryginalności jego słowom:
— Ooo! doprawdy tylko we Francyi zdarzają się rzeczy podobne; Francya jest krajem najciekawszym na świecie. Jestem uszczęśliwiony, panowie, że podróżuję po Francyi i poznaję Francuzów.
Ostatnie zdanie wypowiedziane było z taką uprzejmością, że nie pozostawało nic innego, tylko podziękować temu, który je wygłosił, choćby był potomkiem zwycięzców z pod Crécy, Poitiers i Azincourt.
Młodszy z dwóch podróżnych tonem zlekka kostycznym, który, jak się zdawało, był jego tonem naturalnym, odpowiedział na tę uprzejmość:
— Dalibóg! i ja również, milordzie; mówię: milordzie, bo przypuszczam, że pan jest Anglikiem.
— Tak jest, panie — odparł dżentelmen — mam ten zaszczyt.
— Otóż, jak rzekłem — ciągnął dalej młodzieniec — jestem uszczęśliwiony, że podróżuję po Francyi i że widzę to, co już widziałem. Trzeba żyć pod rządami obywateli Gohiera, Moulins’a, Rogera Ducosa, Sieyésa i Barrasa, żeby być świadkiem takiego figla; gdy zaś za lat pięćdziesiąt opowiadać będą, że w mieście, mającem trzydzieści tysięcy dusz, w biały dzień złodziej z gościńca, zamaskowany, z dwoma pistoletami i szablą u pasa, przyszedł oddać uczciwemu kupcowi dwieście ludwików, które mu zabrał dnia poprzedniego; gdy dodadzą, że stało się to przy table d’hote, gdzie siedziało dwadzieścia czy dwadzieścia pięć osób, i że ten wzorowy bandyta oddalił się, a nikt z dwudziestu czy dwudziestu pięciu osób obecnych nie skoczył mu do gardła; założę się, że ten, który się ośmieli rzeczy takie opowiadać, nazwany będzie niecnym kłamcą.
I młodzieniec, przechylając się w tył na krześle, wybuchnął śmiechem, ale śmiechem takim nerwowym i ostrym, że wszyscy spojrzeli nań ze zdumieniem, towarzysz jego zaś patrzył na niego z ojcowskiem niemal zaniepokojeniem.
— Panie — rzekł obywatel Alfred de Barjols — pozwoli pan powiedzieć sobie, że człowiek, którego pan tu widział, nie jest złodziejem z gościńca.
— Ba! czemże jest, mówiąc szczerze? Jest to, według wszelkiego prawdopodobieństwa, młodzieniec z równie dobrej rodziny, jak pan i ja.
— Hrabia de Horn, którego regent kazał zatłuc kołem na placu Grève, był również młodzieńcem z dobrej rodziny, czego dowodem, że cała arystokracya paryska przysłała powozy na jego egzekucyę.
— Hrabia de Horn, jeśli się nie mylę, kazał zabić Żyda, żeby mu ukraść weksel, którego nie mógł zapłacić, a nikt nie ośmieli się powiedzieć, że którykolwiek towarzysz Jehudy naruszył włos na głowie dziecka.
— A więc niech i tak będzie; przypuśćmy, że instytucya założona została ze względów filantropijnych, by przywrócić równowagę między majątkami, naprawić kaprysy losu, zreformować nadużycia społeczeństwa; jakkolwiek to złodziej w rodzaju Karola Moora, ten przyjaciel pański Morgan... czy ten uczciwy obywatel nie powiedział, że się nazywa Morgan?
— Tak — odparł Anglik.
— A więc przyjaciel pański Morgan niemniej jest złodziejem.
Obywatel Alfred de Barjols pobladł bardzo silnie.
— Obywatel Morgan nie jest moim przyjacielem — odparł młody arystokrata — ale, gdyby nim był, uważałbym to sobie za zaszczyt.
— Niewątpliwie — odpowiedział Roland, wybuchając śmiechem — wszak pan de Voltaire mówi:

Przyjaźń wielkiego człowieka jest dobrodziejstwem bogów.

— Rolandzie, Rolandzie! — szepnął mu towarzysz.
— Generale — odpowiedział ten, umyślnie może wymieniając tytuł, należny towarzyszowi — pozwól mi, błagam, prowadzić dalej z tym panem dyskusyę, która mnie zajmuje w najwyższym stopniu.
Młody arystokrata wzruszył ramionami.
— Tylko, obywatelu — ciągnął dalej młodzieniec ze i szczególnym uporem — przypominam, że opuściłem Francyę przed dwoma laty, a od mojego wyjazdu zmieniło się a tyle rzeczy, strój, obyczaje, akcent, że język także może uległ zmianie. Jakże więc nazywa pan w języku, jakim mówią dzisiaj we Francyi, zatrzymywanie dyliżansów i zabieranie pieniędzy, które zabierają?
— Panie — odparł arystokrata, tonem człowieka zdecydowanego podtrzymać dyskusyę do ostatka — nazywam to prowadzeniem wojny; a towarzysz pański, którego pan przed chwilą nazwał generałem, powie panu, jako wojskowy, że, poza przyjemnością zabijania i zostania zabitym, generałowie od najdawniejszych czasów robili to samo, co obywatel Morgan.
— Jakto! — zawołał młodzieniec, którego oczy rzuciły błyskawicę — pan śmie porównywać?...
— Pozwól panu rozwinąć jego teoryę, Rolandzie — odezwał się brunet, przysłaniając oczy długiemi czarnemi rzęsami, by nie zdradziły, co się działo w jego sercu, gdy oczy towarzysza, przeciwnie, rozszerzyły się, by rzucać płomienie.
—A co! — rzekł młodzieniec — i generał teraz zaczyna się interesować dyskusyą.
Poczem, zwracając się do tego, który upierał się przy swojem:
— Proszę, niech pan mówi dalej — rzekł — generał pozwala.
Młody arystokrata zarumienił się równie widocznie, jak pobladł przed chwilą, i z zaciśniętymi zębami, z łokciami o stół opartymi, z podbródkiem na pięści, by zbliżyć się jak można najwięcej do przeciwnika, mówił coraz wyraźniejszym akcentem prowansalskim, w miarę jak dyskusya stawała się zaciętsza:
— Skoro generał pozwala — wyraz generał wymówił ze szczególnym naciskiem — będę miał zaszczyt powiedzieć jemu i wam, obywatelu, zarazem, że przypominam sobie, iż czytałem w Plutarchu, jako że w chwili, gdy Aleksander wyruszał do Indyi, zabierał ze sobą tylko osiemnaście czy dwadzieścia talentów w złocie, czyli mniej więcej sto do stu dwudziestu tysięcy franków. Otóż, czy panowie sądzicie, że to owymi osiemnastu czy też dwudziestu talentami w złocie karmił armię, podbił Azyę Mniejszą, zdobył Tyr, Syryę, Egipt, zbudował Aleksandryę, wtargnął aż do Libii, kazał wyroczni Amona ogłosić, że jest synem Jowisza, dotarł do Hypanisu, a ponieważ żołnierze nie chcieli iść dalej za nim, przeto powrócił do Babilonu, gdzie przewyższał zbytkiem, znieprawieniem i lubieżnością najwięcej lubujących się w zbytku, najbardziej znieprawionych i najlubieżniejszych królów azyatyckich? Czy to z Macedonii otrzymywał pieniądze i czy pan mniema, że król Filip, jeden z najuboższych królów biednej Grecyi, pokrywał przekazy, które syn wystawiał na niego? Bynajmniej: Aleksander postępował, jak obywatel Morgan; tylko, zamiast zatrzymywać dyliżanse na gościńcach, ograbiał miasta, pobierał haracz od królów, nakładał kontrybucyę na kraje zdobyte. Przejdźmy do Hannibala. Wszak wiecie panowie, jak wyruszył z Kartaginy? Nie miał nawet owych osiemnastu czy dwudziestu talentów swego poprzednika, Aleksandra; ale, ponieważ potrzeba mu było pieniędzy, złupił podczas pokoju i wbrew zawartym traktatom miasto Sagunt; a łupem tym wzbogacony mógł wyruszyć na wyprawę. Przepraszam, tym razem to już nie Plutarch, lecz Korneliusz Nepos. Nie będę opowiadał o zejściu z Pirenejów, o wejściu na Alpy, o trzech bitwach, które wygrał, przywłaszczając sobie za każdym razem skarby zwyciężonego, i przechodzę do pięciu czy sześciu lat, jakie spędził w Kampanii. Czy myślicie, że on i jego armia płacili pensyę Kapuańczykom i że bankierzy kartagińscy, którzy się z nim poróżnili, posyłali mu pieniądze? Nie: wojna karmiła wojnę, system Morgana, obywatelu. Przejdźmy do Cezara. A! Cezar to rzecz inna. Wyrusza z Hiszpanii z jakimi trzydziestu milionami długów, jedzie do Galii, pozostaje przez lat dziesięć u naszych przodków; przez te dziesięć lat posyła przeszło sto milionów do Rzymu, wraca przez Alpy, przekracza Rubikon, idzie prosto na Kapitol, wyłamuje wrota świątyni Saturna, gdzie przechowywany jest skarb, bierze z niego na swoje potrzeby prywatne, a nie na potrzeby rzeczypospolitej, trzy tysiące liwrów w sztabach złota i umiera; on, którego wierzyciele dwadzieścia lat przedtem nie chcieli wypuścić a domku na Suburze, pozostawia dwa czy trzy tysiące sestercyi na każdą głowę obywatela, dziesięć czy dwanaście milionów Kalpurnii i trzydzieści czy czterdzieści milionów Oktawiuszowi; znów system Morgana, z tą tylko różnicą, że Morgan, jestem pewien, umrze, nie ruszywszy na swój rachunek pieniędzy Gallów ani złota Kapitolu. Teraz przeskoczmy tysiąc osiemset lat i weźmy generała Buonaparté...
I młody arystokrata, jak zwykli byli czynić wrogowie zwycięzcy Włoch, położył nacisk na u, które Bonaparte wyrzucił ze swego nazwiska, i na e, nad którem wykreślił akcent.
Rozdrażniło to silnie Rolanda, który poruszył się jakgdyby chciał się rzucić naprzód; ale towarzysz go powstrzymał.
— Daj pokój — rzekł — daj pokój, Rolandzie; jestem pewien, że obywatel Barjols nie powie, iż generał Buonaparté, jak go nazywa, jest złodziejem.
— Nie, tego nie powiem; ale jest przysłowie włoskie, które mówi to za mnie.
— Jakież to przysłowie? — spytał generał, uprzedzając towarzysza, i tym razem zwrócił na młodego arystokratę spojrzenie spokojne i głębokie.
— Brzmi w swej prostocie: Francesi non sono tutti ladroni, ma buona parte. Co znaczy: „Nie wszyscy Francuzi są złodziejami, ale...“
— Znaczna część? — przerwał Roland.
— Tak, ale Buonaparté— odparł Alfred de Barjols.
Zaledwie zuchwały wyraz wybiegł z ust młodego arystokraty, talerz, którym bawił się Roland, wysunął się z jego rąk i uderzył prosto w twarz pana de Barjols.
Kobiety krzyknęły, mężczyźni powstali.
Roland wybuchnął swoim zwykłym nerwowym śmiechem i opadł na krzesło.
Młody arystokrata zachował spokój, jakkolwiek nitka krwawa sączyła się z pod jego brwi i spływała na policzek.
W tejże chwili wszedł konduktor, mówiąc według zwykłej formuły:
— Obywatele podróżni, wsiadać!
Podróżni, którym pilno było oddalić się od miejsca starcia, jakiego byli świadkami, rzucili się ku drzwiom.
— Przepraszam pana — rzekł Alfred de Barjols do Rolanda — mam nadzieję, że pan nie jedzie dyliżansem?
— Nie, panie, jadę ekstrapocztą; ale niech pan będzie spokojny, zostaję.
— I ja również — rzekł Anglik. — Wyprzęgnąć konie, nie jadę.
— A ja jechać muszę — rzekł z westchnieniem młody brunet, którego Roland tytułował generałem — wiesz dobrze, że trzeba, mój drogi, i że moja obecność jest tam niezbędna. Ale przysięgam ci, że nie opuszczałbym cię tak, gdybym mógł postąpić inaczej...
Gdy to mówił, głos jego, zazwyczaj ostry i metaliczny, zdradzał wielkie wzruszenie.
Roland, wprost przeciwnie, nie posiadał się z radości; rzekłbyś, iż ta natura wojownicza rozkoszowała się grożącem niebezpieczeństwem, którego może nie wywołał, ale którego nie starał się uniknąć.
— Generale — rzekł — mieliśmy się rozstać w Lugdunie, skoro dałeś mi łaskawie urlop miesięczny, bym mógł odwiedzić rodzinę w Bourg. A więc skrócimy naszą wspólną podróż o jakie sześćdziesiąt mil. Spotkamy się w Paryżu. Tylko pamiętaj, generale, gdybyś potrzebował człowieka oddanego i który się nie dąsa, pomyśl o mnie.
— Bądź spokojny, Rolandzie — odparł generał.
Poczem, patrząc bacznie na dwóch przeciwników: Przedewszystkiem, Rolandzie — rzekł do towarzysza, tonem niewymuszonej tkliwości — nie pozwalaj się zabijać; ale, jeśli to możliwe, nie zabijaj też przeciwnika swego. Ten młodzieniec jest człowiekiem serca i chcę, gdy nadejdzie czas, mieć za sobą wszystkich ludzi, posiadających serce.
— Zrobi się, co będzie można, generale, bądź spokojny.
W tejże chwili gospodarz ukazał się w progu.
— Ekstrapoczta do Paryża czeka — rzekł.
Generał wziął kapelusz i laską, złożone na krześle; Roland zaś z głową obnażoną wyszedł za nim, żeby widziano, iż nie zamierza wyjechać wraz z towarzyszem.
To też Alfred de Barjols nie sprzeciwiał się bynajmniej jego wyjściu. Zresztą łatwo było domyślić się, że ten przeciwnik należał raczej do tych, którzy szukają kłótni, niż do tych, którzy ich unikają.
Roland towarzyszył generałowi do pojazdu.
— Przykro mi — rzekł ten ostatni, wsiadając — że cię zostawiam tu samego, Rolandzie, bez przyjaciela, który mógłby ci służyć za świadka.
— Nie troszcz się o to, generale; świadek znajdzie się zawsze; nie brak i nie braknie nigdy ludzi ciekawych, którzy zechcą widzieć, jak człowiek zabija człowieka.
— Do widzenia, Rolandzie; słyszysz, nie mówię ci: żegnam, tylko: do widzenia!
— Tak, drogi generale — odparł młodzieniec głosem rozrzewnionym prawie — słyszę i dziękuję ci bardzo.
— Przyrzeknij, że mi doniesiesz, skoro tylko sprawa będzie skończona, albo że każesz mi napisać, gdybyś sam pisać nie mógł.
— O! nie obawiaj się, generale; za cztery dni najdalej będziesz miał list ode mnie — odparł Roland.
Poczem dodał z głęboką goryczą:
— Czy nie zauważyłeś, generale, że zawisła nade mną fatalność, która nie dopuszcza, żebym umarł?
— Rolandzie! — zawołał generał tonem surowym — znów!...
— Nic, nic — odparł młodzieniec, potrząsając głową i usiłując nadać twarzy pozór niefrasobliwej wesołości, która była niewątpliwie zwykłym wyrazem jego oblicza, zanim spotkało go nieszczęście nieznane, sprawiające, że, choć taki młody, już pragnął śmierci.
— Ale, słuchaj: staraj się dowiedzieć, czem się to dzieje, że w chwili, kiedy prowadzimy wojnę z Anglią, Anglik spaceruje sobie po Francyi z taką swobodą, jakgdyby był u siebie.
— Dobrze, dowiem się.
— W jaki sposób?
— Nie wiem; ale skoro panu przyrzekam, że się dowiem, będę wiedział, choćbym miał zapytać o to jego samego.
— A więc raz jeszcze do widzenia i uściskaj mnie.
Roland, w porywie gorącej wdzięczności, rzucił się na szyję temu, który dał mu to pozwolenie.
— Generale! — zawołał — jakiż byłbym szczęśliwy... gdybym nie był taki nieszczęśliwy!
Generał spojrzał na niego z głębokiem przywiązaniem.
— Opowiesz mi kiedyś swoje nieszczęście, nieprawdaż, Rolandzie? — rzekł.
Roland wybuchnął tym śmiechem bolesnym, który dziś już kilkakrotnie wybiegł z ust jego.
— O nie — odparł — wyśmiałbyś mnie, generale.
Generał spojrzał na niego takim wzrokiem, jakgdyby patrzył na waryata.
— Trudno — rzekł — trzeba brać ludzi takimi, jakimi są.
— Zwłaszcza, gdy nie są takimi, jakimi się wydają.
— Bierzesz mnie za Edypa i zadajesz mi zagadki, Rolandzie.
— Jeśli tę odgadniesz, generale, składam ci pokłon, królu Teb. Ale ja tu plotę głupstwa i zapominam, że każda twoja minuta jest droga i że zatrzymuję cię tu niepotrzebnie.
— Masz słuszność. Czy masz jakie zlecenia do Paryża?
— Trzy: pozdrowienia dla Bourrienne’a, wyrazy szacunku dla brata pańskiego, Lucyana, i hołd najwyższy dla pani Bonaparte.
— Stanie się, jak pragniesz.
— Gdzież znajdę pana w Paryżu?
— W moim domu, przy ulicy de la Victoire a może...
— Może...
— Kto wie? może w Luksemburgu!
Poczem, cofając się w głąb pojazdu, jakgdyby żałował, że powiedział tyle nawet temu, którego uważał za najlepszego przyjaciela:
— Droga do Orange! — krzyknął do pocztyliona co koń wyskoczy.
Pocztylion, który czekał tylko na rozkaz, zaciął konie; pojazd potoczył się szybko, z łoskotem grzmotu i znikł za bramą, wiodącą do Oulle.


III.
Anglik.

Roland stał bez ruchu na miejscu nietylko dopóki mógł widzieć pojazd, ale jeszcze długo potem, gdy już znikł.
Poczem, potrząsając głową, jakgdyby chcąc otrząsnąć z czoła chmurę, która je zasnuła, powrócił do hotelu i zażądał pokoju. — Zaprowadź pana pod numer — rzekł gospodarz do jednej z pokojówek.
Pokojówka zdjęła klucz, zawieszony na długiej tablicy z czarnego drzewa, gdzie widniały dwa szeregi białych numerów, i dała znak młodemu podróżnemu, że może iść za nią.
— Proszę mi przysłać na górę papier, pióro i atrament — rzekł Roland do gospodarza — a jeśli pan de Barjols zapyta o mnie, proszę mu podać numer mojego pokoju.
Gospodarz przyrzekł, że zastosuje się do tych poleceń, a Roland, gwiżdżąc Marsyliankę, poszedł za pokojówką.
W pięć minut później siedział przy stole, mając przed sobą papier, pióro i atrament, i zabierał się do pisania.
Ale w chwili, gdy zamierzał nakreślić pierwszą literę, zapukano trzy razy do drzwi jego.
— Proszę wejść — rzekł, obracając na jednej z tylnych nóg fotel, na którym siedział, by zwrócić twarz do wchodzącego; przypuszczał, że mógł to być tylko pan de Barjols, albo jeden z jego przyjaciół.
Drzwi otworzyły się ruchem miarowym, jakby mechanicznie, i w progu stanął Anglik.
— A! — zawołał Roland, uradowany wizytą, ze względu na polecenie, od generała otrzymane — to pan?
— Tak — odparł Anglik — to ja.
— Witam pana serdecznie.
— Ooo! tem lepiej, że mnie pan serdecznie wita. bo nie wiedziałem, czy mam przyjść.
— A to dlaczego?
— Z powodu Abukiru.
Roland roześmiał się.
— Są dwie bitwy pod Abukirem — rzekł — ta, którą przegraliśmy i ta, w której pozostaliśmy zwycięzcami.
— Z powodu tej, którą przegraliście.
— Ludzie się biją, zabijają, mordują się wzajemnie na polu bitwy; ale to nie przeszkadza im bynajmniej witać się uściskiem dłoni, gdy się spotykają na gruncie neutralnym. Powtarzam panu zatem, że witam pana serdecznie, zwłaszcza, jeżeli pan zechce mi powiedzieć, co pana tu sprowadza.
— Dziękuję; przedewszystkiem, niech pan to przeczyta.
I Anglik wydobył z kieszeni papier.
— Co to? — spytał Roland.
— Mój paszport.
— Co mnie obchodzi pański paszport? nie jestem żandarmem.
— Nie; ale ponieważ przychodzę ofiarować panu swoje usługi, może pan nie zechciałby ich przyjąć, gdyby pan nie wiedział, kim jestem.
— Pan mnie swoje usługi?
— Tak jest; ale niech pan czyta.
I Roland czytał:
„W imieniu Rzeczypospolitej francuskiej, Komitet wykonawczy poleca, by pozwolono sir Johnowi Tanlay’owi, esq., przebywać swobodnie na całym obszarze Rzeczypospolitej i, w razie potrzeby, nie odmawiać mu opieki i pomocy.

Podpisano: Fouché.

— A niżej, proszę.
„Polecam szczególnie, komu należy, sir Johna Tanlay’a, jako filantropa i przyjaciela wolności.

Podpisano: Barras.
— Przeczytał pan?

— Tak, przeczytałem; no, i co?...
— Ooo! no, i co?... Mój ojciec, lord Tanlay, oddał usługi panu Barrasowi, dlatego to pan Barras pozwala, żebym wędrował po Francyi, i jestem bardzo zadowolony, że mogę po Francyi wędrować; bawię się doskonale.
— Tak, pamiętam; raczył pan powiedzieć nam to już przy stole.
— Powiedziałem, prawda; powiedziałem także, iż bardzo lubię Francuzów.
Roland skłonił się.
— A zwłaszcza generała Bonapartego — ciągnął dalej sir John.
— Pan lubi bardzo generała Bonapartego?
— Podziwiam go; to wielki, bardzo wielki człowiek.
— Dalibóg, żałuję, sir Johnie, że on nie słyszy tych słów, przez Anglika wypowiedzianych.
— Ooo! nie powiedziałbym tego w jego obecności.
— Dlaczego?
— Nie chciałbym, żeby przypuszczał, że mówię to, by mu się przypodobać. Mówię to, bo takie jest moje mniemanie.
— Nie wątpię o tem, milordzie — rzekł Roland, który nie rozumiał, dokąd Anglik zmierza, a dowiedziawszy się z paszportu, co chciał wiedzieć, zachowywał się powściągliwie.
— A gdy zobaczyłem — ciągnął dalej Anglik z niezamąconą flegmą — że pan staje w obronie generała Bonapartego, sprawiło mi to przyjemność.
— Istotnie?
— Wielką przyjemność — zapewnił Anglik, potwierdzając słowa skinieniem głowy.
— Tem lepiej.
— Ale, gdy zobaczyłem, że pan rzucił talerz w głowę pana Alfreda de Barjolsa, sprawiło mi to przykrość.
— Sprawiło ci to przykrość, milordzie? A to z jakiego powodu?
— Bo w Anglii dżentelmen nie rzuca talerza w głowę dżentelmena.
— Milordzie — rzekł Roland, wstając i marszcząc brwi — czy pan przypadkiem nie przyszedł, żeby mi prawić morały?
— Ooo! nie; przyszedłem, żeby pana zapytać, czy pan może ma kłopot ze znalezieniem sekundanta?
— Wyznaję szczerze, że w chwili, gdy pan pukał do drzwi, zapytywałem siebie właśnie, kogo o tę przysługę poproszę.
— Mnie. Jeśli pan zechce, będę pańskim sekundantem.
— Ach! na honor! przyjmuję, i to wdzięcznem sercem! — zawołał Roland, podając mu rękę. — Dziękuję.
Anglik skłonił się.
— A teraz — odezwał się znów Roland — miałeś tyle taktu, milordzie, że, zanim ofiarowałeś mi swoje usługi, powiedziałeś mi, kim jesteś. Słusznem zatem jest, żeby, skoro te usługi przyjmuję, i pan wiedział, kim ja jestem.
— Ooo! jak pan zechce.
— Nazywam się Ludwik de Montrevel; jestem adjutantem generała Bonapartego.
— Adjutantem generała Bonapartego! Bardzo mi przyjemnie.
— Wytłómaczy to panu, dlaczego wziąłem, trochę za gorąco może, w obronę mego generała.
— Nie, nie za gorąco; tylko talerz...
— Tak, wiem dobrze, wyzwanie mogło było obejść się bez talerza; ale, widzi pan, trzymałem go w ręku, nie wiedziałem, co z nim zrobić, i cisnąłem go w głowę pana de Barjolsa; poleciał sam, ja nie chciałem...
— Ale pan jemu tego nie powie?
— O! niech pan będzie spokojny; mówię to panu, żeby uspokoić pańskie sumienie.
— Doskonale; a więc pan będzie się bił?
— Dlatego właściwie zostałem.
— I na co będziecie się bili?
— To nie pańska rzecz, milordzie.
— Jakto nie moja rzecz?
— Nie; pan de Barjols jest obrażony i do niego należy wybór broni.
— A więc pan przyjmie broń, którą on zaproponuje?
— Nie ja, lecz pan w mojem imieniu, skoro pan robi mi ten zaszczyt, że chce być moim sekundantem.
— A jeśli on wybierze pistolety, na jaką odległość i jak chce się pan bić?
— To już rzecz twoja, milordzie, nie moja. Nie wiem, czy taki jest zwyczaj w Anglii, ale we Francyi przeciwnicy nie wtrącają się do niczego; sekundanci układają warunki, a to, co oni postanowią, jest zawsze jak być powinno.
— A zatem i to, co ja postanowię, będzie jak być powinno?
— Najzupełniej, milordzie.
Anglik skłonił się.
— Godzina i miejsce spotkania?
— O! jak najprędzej; już dwa lata nie widziałem rodziny i przyznam się panu, że mi pilno ucałować ich wszystkich.
Anglik spojrzał na Rolanda z niejakiem zdumieniem; mówił z taką pewnością siebie, jakgdyby z góry wiedział, że nie będzie zabity.
W tejże chwili zapukano do drzwi i głos gospodarza zapytał:
— Czy można wejść?
Roland odpowiedział twierdząco; drzwi otworzyły się i gospodarz wszedł, trzymając w ręce kartę wizytową, którą podał gościowi.
Młodzieniec wziął kartę i przeczytał: „Karol de Valensolle“.
— Od pana Alfreda de Barjolsa — rzekł gospodarz.
— Dobrze! — odparł Roland.
Poczem, podając kartę Anglikowi, dodał:
— Proszę, to już pańska sprawa; nie mam potrzeby widzieć się z tym panem, skoro tutaj nie jesteśmy już obywatelami... Pan de Valensolle jest świadkiem pana de Barjolsa, pan zaś jest moim świadkiem; ułóżcie sprawę między sobą. Tylko — dodał młodzieniec, ściskając za rękę Anglika i wpatrując się w niego bystro — proszę pana usilnie, traktujcie sprawę poważnie; odrzucę wasze warunki tylko wtedy, jeśli nie będzie szansy, że jeden z nas pozostanie na placu boju.
— Niech pan będzie spokojny — rzekł Anglik — postąpię, jakgdyby chodziło o mnie.
— Doskonale; gdy ułożycie warunki, niech pan wróci tutaj; nie ruszę się, będę czekał.
Sir John wyszedł z gospodarzem; Roland usiadł, obrócił krzesło w stronę przeciwną i znalazł się znów przed biurkiem.
Wziął pióro i zaczął pisać.
Gdy sir John powrócił, Roland, napisawszy dwa listy, adresował trzeci.
Skinął ręką na Anglika na znak, żeby zaczekał, dokończył pisanie adresu, zamknął list i odwrócił się.
— I cóż — spytał — wszystko załatwione?
— Tak — odparł Anglik — i to bez żadnych trudności; ma pan do czynienia z prawdziwym dżentelmenem.
— Tem lepiej! — rzekł Roland.
— Pojedynkujecie się za dwie godziny, przy wodotrysku Vaucluse — cudowna miejscowość — na pistolety, idąc wzajemnie ku sobie, każdy może strzelać dowoli i iść w dalszym ciągu po strzale przeciwnika.
— Na honor! sir Johnie, trudno o lepsze warunki. Czy pan tak wszystko ułożył?
— Ja i świadek pana de Barjolsa, pański przeciwnik bowiem wyrzekł się wszystkich przywilejów obrażonego.
— A broń?
— Ofiarowałem swoje pistolety; zostały przyjęte, na moje słowo honoru, że są nieznane zarówno panu jak i panu de Barjols; są doskonałe, ręczę za nie.
— A więc za dwie godziny?
— Tak; powiedział mi pan, że się panu śpieszy.
— I to bardzo. Jak daleko stąd do owej cudownej miejscowości?
— Stąd do Vaucluse?
— Tak.
— Cztery mile.
— Droga potrwa półtorej godziny, nie mamy czasu do stracenia; trzeba zatem załatwić rzeczy nudne, żeby nam pozostała już tylko rozrywka.
Anglik spojrzał na młodzieńca ze zdumieniem.
Roland nie zwrócił uwagi na to spojrzenie.
— Oto trzy listy — rzekł, — jeden dla pani de Montrevel, mojej matki; jeden dla panny de Montrevel, mojej siostry, jeden dla obywatela Bonapartego, mojego generała. Jeśli padnę w pojedynku, wyśle je pan poprostu pocztą. Czy nie będzie to za dużo kłopotu?
— Jeśli to nieszczęście nastąpi, wręczę listy osobiście. Gdzie mieszka matka i siostra pana?
— W Bourg, mieście głównem departamentu Ain.
— To blizko stąd — odparł Anglik. — Co zaś do generała Bonapartego, pojadę, jeśli zajdzie potrzeba do Egiptu; będę niesłychanie rad, że zobaczę generała Bonapartego.
— Jeśli zechcesz, jak mówisz, milordzie, wręczyć mu list osobiście, nie będziesz miał potrzeby odbywać takiej długiej drogi: za trzy dni generał Bonaparte będzie w Paryżu.
— Ooo! — rzekł Anglik, nie okazując najmniejszego zdziwienia — tak pan sądzi?
— Jestem tego pewien — odparł Roland.
— To istotnie człowiek nadzwyczajny, ten generał Bonaparte. A teraz, panie de Montrevel, czy ma pan jeszcze jakie polecenia dla mnie?
— Jedno tylko, milordzie.
— Ooo! nawet kilka.
— Nie, dziękuję, jedno, ale bardzo ważne.
— Słucham.
— Jeśli zostanę zabity... ale wątpię, żeby mi się to udało.
Sir John spojrzał na Rolanda tym samym zdziwionym wzrokiem, jaki już kilkakrotnie nań skierował.
— Jeśli zostanę zabity — powtórzył Roland — bo, ostatecznie, trzeba wszystko przewidzieć...
— Tak, jeśli pan zostanie zabity...
— Posłuchaj uważnie, milordzie, bo zależy mi na tem bardzo, żeby stało się tak, jak panu powiem.
— Stanie się tak, jak pan powie — odparł sir John — jestem człowiekiem bardzo sumiennym.
— A więc, jeśli zostanę zabity — powtórzył raz jeszcze Roland, kładąc dłoń na ramieniu swego sekundanta, jakgdyby chcąc lepiej wrazić w jego pamięć polecenie, jakie mu dać zamierzał złoży pan moje zwłoki, tak, jak będą ubrane, nie pozwalając, żeby ktokolwiek ich się dotknął, w trumnę ołowianą, którą każe pan zalutować w swojej obecności; trumnę ołowianą wstawi pan do trumny dębowej, którą pan również każe zamknąć w swojej obecności. A potem wyśle pan to wszystko do mojej matki, o ile nie będzie pan wolał wrzucić tego do Rodanu, co pozostawiam zupełnie panu do wyboru, byleby tylko zostało wrzucone.
— Skoro zabieram list — odparł Anglik — mogę tez zabrać trumnę, nie sprawi mi to najmniejszego kłopotu.
— Milordzie, jesteś stanowczo człowiekiem nieocenionym — zawołał Roland, wybuchając swoim osobliwym śmiechem — i to Opatrzność napewno zesłała mi pana. A teraz w drogę, milordzie, w drogę!
Wyszli z pokoju Rolanda. Pokój sir Johna był na tem samem piętrze. Anglik wszedł do siebie po broń, Roland czekał w korytarzu.
Po kilku sekundach sir John ukazał się, niosąc w ręku pudełko z pistoletami.
— A jak pojedziemy Jdo Vaucluse, milordzie? — spytał Roland — konno, czy powozem?
— Powozem, jeżeli pan zechce. Powóz będzie daleko
wygodniejszy, w razie, gdyby się otrzymało ranę: mój czeka na nas.
— Zdawało mi się, że pan kazał wyprzęgnąć?
— Taki wydałem rozkaz, ale go odwołałem.
Zeszli ze schodów.
— Tom! Tom! — zawołał sir John, gdy stanęli we drzwiach, gdzie czekał na niego lokaj w surowej liberyi grooma angielskiego — weź i trzymaj to pudełko.
— Am I going with, mylord? — zapytał lokaj.
— Yes! — odparł sir John.
Poczem, wskazując Rolandowi stopień kolasy, który lokaj spuszczał:
— Proszę, panie de Montrevel — rzekł.
Roland wsiadł do kolasy i rozparł się z rozkoszą.
— Doprawdy — rzekł — tylko wy, Anglicy, umiecie podróżować; ten powóz pański wygodny jest, jak łóżko. Założę się, że macie nawet wyściełane trumny!
— Tak, to fakt — odparł sir John — naród angielski zna się na wygodach; ale naród francuski jest ciekawszy i zabawniejszy... Pocztylionie, do Vaucluse!


IV.
Pojedynek.

Droga jest możliwa do jazdy kołowej tylko z Awinionu do l’Isle. Sir John i Roland przebyli trzy mile, dzielące l’Isle od Awinionu, w ciągu godziny.
Przez tę godzinę Roland, jakgdyby wziął sobie za zadanie skrócić czas towarzyszowi podróży, rozmowny był i pełen werwy; w miarę jak zbliżali się do miejsca wałki, wzmagała się jego wesołość. Kto nie znał przyczyny podróży, nie domyśliłby się nigdy, że ten młodzieniec, gawędzący i śmiejący się nieustannie, jest pod grozą śmiertelnego niebezpieczeństwa.
W wiosce de l’Isle trzeba było wysiąść z powozu. Zapytawszy kogo należało, Roland i sir John dowiedzieli się, że przybyli pierwsi.
Weszli na drogę, prowadzącą do wodotrysku.
— Oho! — rzekł Roland — ręczę, że tutaj jest świetne echo.
Rzucił kilką okrzyków, na które, istotnie, echo odpowiedziało z wielką dokładnością.
— Dalibóg — zawołał młodzieniec — echo znakomite. Tylko echo Seinonnetty w Medyolanie może się z niem równać. Poczekaj, milordzie.
I z modulacyami, wykazującemi jednocześnie przedziwny głos oraz znakomitą metodę, zaczął śpiewać tyrolienę, która wydawała się, jakby wyzwaniem, rzuconem przez zbuntowaną muzykę krtani ludzkiej.
Sir John patrzył na Rolanda i słuchał go ze zdumieniem, którego już nawet ukryć nie usiłował.
Gdy ostatnia nuta przebrzmiała we wklęsłościach gór:
— Zdaje mi się, niech mnie Bóg skarze — rzekł sir John — że pan ma spleen.
Roland drgnął i spojrzał na niego pytającym wzrokiem.
Ale widząc, że sir John nic więcej nie mówi:
— Z czego pan to wnosi? — zapytał.
— Jest pan tak hałaśliwie wesoły, że pan nie może nie mieć w sercu głębokiego smutku.
— Tak, i ta anomalia dziwi pana?
— Nic mnie nie dziwi, każda rzecz ma swoją racyę bytu.
— Słusznie; trzeba tylko zawsze znać ukrytą przyczynę. Otóż powiem ją panu.
— Nie zmuszam pana bynajmniej do tego.
— Jest pan zbyt dobrze wychowany, by nalegać; ale niech pan przyzna, że sprawiłoby to panu przyjemność, gdyby pan o mnie coś wiedział.
— Zapewne, bo mnie osoba pańska zajmuje.
— A więc, milordzie, rozwiążę zagadkę i tobie powiem to, czego jeszcze nie powiedziałem nikomu. Pomimo pozorów świetnego zdrowia, mam anewryzm serca, który mnie przyprawia o straszne cierpienia. Napadają mnie co chwila spazmy, osłabienia, omdlenia, których powstydziłaby się nawet kobieta. Całe moje życie to jedno śmieszne wystrzeganie się wszystkiego, a mimo to Larrey uprzedził mnie, że muszę być przygotowany na to, iż lada chwila zniknę z tego świata, ponieważ chora arterya może pęknąć w mojej piersi za najlżejszym moim wysiłkiem. Niech pan osądzi, jakie to miłe dla żołnierza! Pojmuje pan, że z chwilą, kiedy mnie objaśniono, jak rzeczy stoją, postanowiłem dać się zabić z jak największym rozgłosem i niezwłocznie zabrałem się do dzieła. Innemu, szczęśliwszemu ode mnie, byłoby się to udało już sto razy; ale ja, doprawdy, jestem zaczarowany: ani kule, ani pociski mnie nie chcą; rzekłbyś, że szable obawiają się wyszczerbić na mojej skórze. A jednak nie brak mi sposobności, łatwo pan może osądzić z tego, co zaszło przy stole. Mamy się bić, nieprawda? Otóż będę się narażał, jak waryat, zrobię przeciwnikowi wszelkie ustępstwa i to nic nie pomoże: będzie strzelał do mnie na piętnaście kroków, na dziesięć, na pięć, i chybi albo strzał spali na panewce; i wszystko po to — piękna wygrana, pomyśl pana tylko — żebym zdechł pewnego pięknego dnia, w chwili, kiedy będę się tego najmniej spodziewał, zdejmując buty! Ale cicho, mój przeciwnik nadchodzi.
Istotnie, na tej krętej drodze, którą szedł Roland i sir John między skałami, ukazywała się teraz górna część postaci trzech mężczyzn, którzy powiększali się w miarę, jak się zbliżali.
— Trzech. Dlaczego trzech — rzekł Roland — skoro nas jest tylko dwóch?
— A! zapomniałem — odparł Anglik — pan de Barjols, zarówno ze względu na pana, jak i na siebie, zażądał, by zabrano ze sobą chirurga.
— A to po co? — zapytał Roland tonem szorstkim niemal i marszcząc brwi.
— Na wypadek, gdyby który z panów został zraniony; puszczenie krwi, w pewnych okolicznościach, może człowiekowi uratować życie.
— Sir Johnie — rzekł Roland a twarz jego przybrała wyraz niemal dziki — nie rozumiem tych wszystkich ceremonii w sprawach pojedynkowych. Jak się ludzie ze sobą biją, to po to, żeby się zabić. Poprzednio niech sobie wyświadczają najrozmaitsze grzeczności, jak pańscy przodkowie i moi w Fontenoy, zgoda; ale z chwilą, gdy szpady są obnażone, albo pistolety nabite, życie człowieka musi opłacić podjęte trudy i stracone uderzenia serca. Otóż żądam od pana, żeby mi pan przyrzekł, pod słowem honoru, iż, bez względu na to, czy zostanę zraniony, czy zabity, chirurg pana de Barjolsa mnie się nie dotknie.
— Jednakże, panie Rolandzie...
— Pańskie słowo honoru, milordzie, albo, niech mnie dyabli wezmą, bić się nie będę!
Anglik spojrzał na młodzieńca ze zdumieniem; twarz Rolanda okryła się śmiertelną bladością, drżał cały tak, jakgdyby ogarnęła go trwoga.
Nie rozumiejąc zupełnie tego niepojętego wrażenia, sir John dał słowo honoru.
— Dziękuję panu — rzekł Roland. — Widzi pan, to jeszcze jeden skutek tej ślicznej choroby: robi mi się zawsze słabo na myśl o narzędziach chirurgicznych, na widok lancetu. Pobladłem bardzo silnie, nieprawda?
— Przez chwilę myślałem, że pan zemdleje.
Roland wybuchnął śmiechem:
— Ładna byłaby to historya — rzekł — gdyby tak nasi przeciwnicy przybyli i zastali pana zajętego trzeźwieniem mnie solami, jak zemdloną kobietę. Czy pan wie, co powiedzieliby i co pan powiedziałby pierwszy? Żem stchórzył.
Trzej przybysze podeszli tymczasem tak blizko, że mogli słyszeć, co się mówi, sir John nie miał tedy czasu odpowiedzieć Rolandowi.
Przystanąwszy na miejscu, złożyli ukłon. Roland, z uśmiechem na ustach, ukazując olśniewające zęby w rozchylonych wargach, odpowiedział na ich ukłon.
Sir John szepnął mu do ucha:
— Pan jest jeszcze blady; niech się pan przejdzie do wodotrysku; przyjdę po pana, gdy będzie czas.
— Dobra myśl — odparł Roland — miałem zawsze ochotę zobaczyć ten słynny wodotrysk Vaucluse, tę hipokrenę Petrarki. Czy pan zna jego sonet?

Chiare, fresche e dolci acque,
Ove le belle membra
Pose colei, che sola a me perdona.

A gdy ta sposobność minie, nie znajdę może podobnej. Z której to strony jest ten wodotrysk?

— O trzydzieści kroków stąd; niech pan idzie tą drogą dalej, a znajdzie go pan na zakręcie, u stóp tej olbrzymiej skały, której szczyt pan widzi.
— Milordzie — rzekł Roland — jesteś najlepszym przewodnikiem, jakiego znam; dziękuję.
I, pożegnawszy sekundanta swego przyjaznem skinieniem ręki, oddalił się w kierunku wodotrysku, nucąc przez zęby prześliczną wilanellę Filipa Desportes’a:

Żeś mnie, Rozetto, miesiąc nie widziała,
Serduszko twoje nowych szuka burz.
Widząc, Rozetto, żeś taka niestała,
Jam także innej serce oddał już.
Serce twe słucha podmuchów wiaterka,
Widzą, gdy rzucą wzrok w przeszłości dal.
Ale zobaczy przewrotna pasterka,
W czyje się pierwej serce wkradzie żal.

Sir John zwrócił się do młodych ludzi, którzy na niego czekali; chirurg stał trochę dalej, z boku.
Anglik niósł w ręku pudełko z pistoletami; postawił je na skale, mającej kształt stołu, wyjął z kieszeni kluczyk, który wydawał się raczej zrobiony przez jubilera, niż przez ślusarza, i otworzył pudełko.
Pistolety były przepyszne, jakkolwiek zupełnie proste; pochodziły z warsztatów Mentona, dziada tego, który jeszcze dzisiaj jest jednym z najlepszych puszkarzy w Londynie. Sir John podał broń sekundantowi pana de Barjolsa, który spuścił powoli kurek, chcąc się przekonać, czy pistolety są na dwa spusty.
Okazało się, że są na jeden spust.
Pan de Barjols spojrzał na nie, ale ich nawet nie ruszył.
— Czy nasz przeciwnik nie zna pańskiej broni? — zapytał pan de Valensolle.
— Nawet jej nie widział — odparł sir John — daję panu słowo honoru.
— O! — rzekł pan de Valensolle — proste zaprzeczenie wystarczy.
Powtórzono raz jeszcze — by uniknąć wszelkich nieporozumień — ułożone już warunki walki; poczem, by jak najmniej tracić czasu na niepotrzebne przygotowania, nabito pistolety, złożono je w pudełko, które powierzono chirurgowi, i sir John, zabrawszy kluczyk od pudełka do kieszeni, poszedł po Rolanda.
Zastał go rozmawiającego z pastuszkiem, który pilnował trzech kóz, pasących się na stromych i skalistych stokach góry, i rzucał kamyki do wodotrysku.
Sir John otworzył usta, by powiedzieć Rolandowi, że wszystko gotowe, ale on, nie dopuszczając Anglika do słowa, rzekł:
— Nie wyobrazisz sobie, milordzie, co mi ten dzieciak opowiada! Istną legendę z nad brzegów Renu. Mówi, że ten wodotrysk, którego dna nikt dotąd nie zgłębił, ciągnie się przeszło dwie albo trzy mile pod górą i służy za siedzibę wieszczce; ta wieszczka, nawpół kobieta, nawpół wąż, podczas cichych, pogodnych nocy letnich wypływa na powierzchnię wody i woła pasterzy górskich, pokazując im oczywiście tylko głowę o długich włosach, obnażone ramiona i cudne ręce; ale głupców nęci ten pozór kobiecy, zbliżają się, dają jej znaki, by zbliżyła się do nich, gdy ona ze swej strony wzywa ich znakami do siebie. Nierozważni idą naprzód, nie patrząc na drogę; nagle ziemia usuwa im się z pod stóp, wieszczka wyciąga ramiona, zanurza się wraz z nimi do swoich wilgotnych pałaców i nazajutrz ukazuje się sama. Kto, u dyabła, mógł dla tych idyotów pasterzy stworzyć tę samą bajkę, którą Wergiliusz opowiada takim przecudnym wierszem Augustowi i Mecenasowi?
Przez chwilę stał zadumany, ze wzrokiem wlepionym w tę wodę lazurową i głęboką; poczem, zwracając się do sir Johna, rzekł:
— Mówią, że najdzielniejszy nawet pływak, zanurzywszy się raz w tę przepaść, nigdy się już z niej nie wydostał; gdybym się w tę toń zanurzył, byłoby to może pewniejsze, niż kula pana de Barjolsa. Zresztą może to być zawsze ucieczka ostateczna; tymczasem spróbujmy kuli. Milordzie, pójdźmy.
I, biorąc pod rękę Anglika, oczarowanego tą ruchliwością umysłu, wrócił z nim do tych, którzy na nich czekali.
A oni przez ten czas zajęli się odszukaniem odpowiedniego miejsca i znaleźli je.
Było to małe, jakby przyczepione do stromego stoku góry, tonące w blasku zachodzącego słońca, płaskowzgórze, na którem stały ruiny zamku, gdzie szukali schronienia pasterze, zaskoczeni przez groźne podmuchy mistrala.
— Służymy panom — rzekł sir John.
— Jesteśmy gotowi, panowie — rzekł pan de Valensolle.
— Niechaj przeciwnicy zechcą słuchać uważnie warunków pojedynku — odezwał się sir John.
Poczem, zwracając się do pana Valensolle’a:
— Zechciej je pan powtórzyć — dodał. — Pan jest Francuzem, a ja cudzoziemcem, wyjaśni je pan wyraźniej ode mnie.
— Pan jest jednym z tych cudzoziemców, milordzie, którzy mogliby uczyć języka takich skromnych Prowansalczyków, jak my; ale skoro pan ustępuje mi uprzejmie głosu, będę posłuszny wezwaniu pana.
I złożył ukłon sir Johnowi, który mu wzajem odpowiedział ukłonem.
— Panowie — ciągnął dalej szlachcic, który służył za sekundanta panu de Barjolsowi — ułożyliśmy, że panowie staniecie w odległości czterdziestu kroków naprzeciwko siebie; że będziecie szli ku sobie; że każdy strzeli, kiedy zechce, i że, bez względu na to, czy zostanie zraniony lub nie, będzie mu wolno iść dalej po strzale przeciwnika.
Przeciwnicy skłonili się na znak zgody i jednakowym głosem, prawie jednocześnie rzekli:
— Broń!
Sir John wyjął kluczyk z kieszeni i otworzył pudełko.
Poczem zbliżył się do pana de Barjolsa i podał mu je otwarte.
On zaś chciał zostawić wybór broni przeciwnikowi, lecz Roland ruchem ręki odmówił i głosem, w którym dźwięczała kobieca niemal słodycz, rzekł:
— Po panu, panie de Barjols; dowiaduję się, że, jakkolwiek zelżony przeze mnie, zrzekł się pan wszystkich swoich przywilejów, niech-że więc pozostawię panu chociaż ten jeden, o ile to przywilejem nazwać można.
Pan de Barjols nie nalegał więcej i wziął, na chybił trafił, jeden z pistoletów.
Sir John podał drugi Rolandowi, który go wziął i, nie spojrzawszy nawet na jego mechanizm, opuścił rękę, w której go trzymał.
Przez ten czas pan de Valensolle odmierzał owe czterdzieści kroków od laski, którą zatknął w ziemię.
— Czy pan zechce przemierzyć po mnie? — zapytał sir Johna.
— To zbyteczne — odparł Anglik — pan de Montrevel i ja ufamy panu najzupełniej.
Pan de Valensolle zatknął drugą laskę przy czterdziestym kroku.
— Panowie — rzekł — wszystko gotowe.
Przeciwnik Rolanda był już na stanowisku, bez kapelusza i fraka.
Chirurg i dwaj sekundanci trzymali się z boku.
Roland zrzucił frak i kapelusz i stanął w odległości czterdziestu kroków naprzeciwko pana de Barjolsa.
Obaj, jeden na prawo, drugi na lewo, rzucili spojrzenie na ten sam widnokrąg.
Widok, jaki przedstawiał, odpowiadał najzupełniej straszliwej scenie, która miała się rozegrać.
Z prawej strony Rolanda ani z lewej pana de Barjolsa nie było widać nic, tu wznosiła się bowiem góra, zbiegająca ku nim stokiem spadzistym a uwieńczona olbrzymim dachem.
Ale ze strony przeciwnej, to jest po prawej ręce pana de Barjolsa a lewej Rolanda, rozpościerał się bezgraniczny widnokrąg.
Na pierwszym planie widniała płaszczyzna, o gruncie czerwonawym, przedziurawiona ze wszystkich stron śpiczastymi głazami, podobna do cmentarza Tytanów, których kości przebijałyby ziemię.
Na drugim planie zarysowywał się na tle zachodzącego słońca Awinion, opasany murami, i olbrzymi jego pałac, który, podobny do przyczajonego lwa, niby trzymał dyszące miasto pod swymi pazurami.
Poza Awinionem Rodan płynął wstęgą świetlaną niby strumień roztopionego złota.
Wreszcie z drugiej strony Rodanu wznosił się pasmem ciemnego lazuru łańcuch pagórków, dzielących Awinion od Nimes’u i od Uzès’u.
W głębi słońce, na które jeden z tych dwóch mężczyzn patrzył prawdopodobnie po raz ostatni, zesuwało się zwolna i majestatycznie w ocean złota i purpury.
Dwaj mężczyźni, stojący naprzeciwko siebie, stanowili szczególny kontrast.
Jeden, brunet, o cerze smagłej, o postaci wątłej i ciemnem oku, był typem tej rasy południowej, która posiada śród przodków swoich Greków, Rzymian, Arabów i Hiszpanów.
Drugi, o cerze różowej, blondyn z oczyma lazurowemi, z rękoma pulchnemi, kobiecemi, stanowił typ rasy krajów strefy umiarkowanej, która zalicza Gallów, Germanów i Normandczyków do przodków swoich.
Roland stał pogrążony w zachwycie wobec wspaniałego widowiska i zdawało się przez chwilę, że zapomniał o sekundantach, o pojedynku i przeciwniku.
Głos pana de Barjolsa wyrwał go z tego poetycznego upojenia.
— Panie, jestem gotów — rzekł.
Roland drgnął.
— Przepraszam, żem panu pozwolił czekać — odparł. — Ale nie trzeba było zwracać na mnie uwagi, jestem bardzo roztargniony. Służę panu.
I, z uśmiechem na ustach, z włosami, rozwianymi podmuchem wiatru wieczornego, nie zasłaniając się, jakgdyby odbywał zwykłą przechadzkę, gdy natomiast przeciwnik jego nie zaniechał ani jednego środka ostrożności zwykłego w wypadkach podobnych, Roland szedł prosto ku panu de Barjolsowi.
Na obliczu sir Johna, pomimo jego zwykłej obojętności, odmalowała się głęboka trwoga.
Przestrzeń między przeciwnikami malała szybko.
Pan de Barjols zatrzymał się pierwszy, wycelował i dał ognia w chwili, gdy Roland był tylko o dziesięć kroków od niego oddalony.
Kula jego pistoletu zerwała pukiel włosów Rolanda, ale jego nie dosięgła.
Młodzieniec zwrócił się do swojego sekundanta.
— No, widzi pan, com panu mówił? — zapytał.
— Niech pan strzela, niechże pan strzela! — wołali sekundanci.
— Przepraszam panów — odparł Roland — ale pozwolicie, mam nadzieję, że sam osądzę, kiedy i jak mam na strzał odpowiedzieć. Skoro kula pana de Barjolsa przeleciała już nade mną, muszę powiedzieć kilka słów, których poprzednio powiedzieć mu nie mogłem.
Poczem, zwracając się do młodego arystokraty, który stał blady ale spokojny, rzekł:
— Panie, może uniosłem się nieco podczas naszej rozmowy dzisiaj rano.
I czekał.
— Na pana kolej teraz — odpowiedział pan de Barjols.
— Ale — ciągnął dalej Roland, jakgdyby tego nie słyszał — zrozumie pan przyczynę tego uniesienia i może je pan wybaczy, gdy panu powiem, że jestem wojskowym i adjutantem generała Bonapartego.
— Proszę strzelać, panie — odparł młody arystokrata.
— Niech pan odwoła choćby jednem słowem to, co pan powiedział — rzekł młody oficer — niech pan powie, że generał Bonaparte ma taką sławę człowieka honorowego, że złośliwe przysłowie włoskie, ukute przez zwyciężonych, w przystępie złego humoru, nie może go dosięgnąć; niech pan to powie a rzucę broń i uścisnę dłoń pańską, bo widzę, że z pana człowiek dzielny.
— Nie złożę hołdu tej sławie człowieka honorowego, o której pan mówi, dopóki pański generał głównodowodzący wpływu, jaki geniuszem swoim zdobył na sprawy Francyi, nie użyje w tym samym celu, co Monk, to jest, żeby zwrócić tron prawemu monarsze.
— O! — rzekł Roland z uśmiechem — za wiele pan żąda od generała republikańskiego.
— W takim razie powtarzam, co już powiedziałem — odparł młody arystokrata: — strzelaj pan, strzelaj!
Poczem, ponieważ Roland nie śpieszył się usłuchać wezwania:
— Ależ, do pioruna! strzelaj pan! — krzyknął, tupiąc nogą.
Roland, na te słowa, uczynił ruch, wskazujący, że wystrzeli w powietrze.
Nie strzelaj pan w powietrze, błagam! — zawołał pan de Barjols — inaczej zażądam, byśmy zaczęli na nowo i by pan strzelał pierwszy!
— Na honor! — krzyknął Roland, który pobladł śmiertelnie — nigdy w życiu jeszcze nie czyniłem dla nikogo takich ustępstw. Skoro pan nie chcesz życia, bierz śmierć!
I w tejże chwili, nie zadając sobie nawet trudu celowania, opuścił broń i dał ognia.
Alfred de Barjols schwycił się za lewą pierś, zakołysał się naprzód i w tył, zawirował i padł twarzą na ziemię.
Kula Rolanda przeszyła mu serce.
Sir John, widząc pana de Barjolsa upadającego, podszedł do Rolanda i zaprowadził tam, gdzie leżał jego frak i kapelusz.
To trzeci — szepnął Roland z westchnieniem. — Ale pan świadkiem, że ten chciał sam.
I, oddawszy dymiący jeszcze pistolet sir Johnowi, włożył frak i kapelusz.
Przez ten czas pan de Valensolle podniósł pistolet, który wypadł przyjacielowi z ręki, i odniósł broń wraz z pudełkiem sir Johnowi.

— Nie żyje — odparł sekundant.
— I cóż? — spytał Anglik, wskazując oczyma Alfreda de Barjolsa.

— Nie żyje — odparł sekundant.
— Czy postąpiłem, jak człowiek honorowy? — spytał go Roland, ocierając chustką pot, który, na wieść o śmierci przeciwnika, zalał mu nagle twarz.
— Najzupełniej — odparł pan de Valensolle — tylko pozwoli pan, że powiem: ma pan nieszczęśliwą rękę.
I, ukłoniwszy się z wyszukaną grzecznością Rolandowi i jego sekundantowi, powrócił do zwłok przyjaciel.
— A ty, milordzie, co powiesz? — spytał Roland.
— Powiem — odparł sir John jakby z przymusowym podziwem — że pan jest jednym z tych ludzi, którym boski Shakespeare każe mówić o sobie: „Niebezpieczeństwo i ja to dwa lwy, jednego dnia urodzone; ale ja jestem starszy“.


V.
Roland.

Powrót był milczący i smutny; rzekłbyś, iż wobec utraty możliwości śmierci zgasła cała wesołość Rolanda.
Katastrofa, której był sprawcą, mogła odgrywać pewną rolę w tym smutku; ale, śpieszmy dodać, że Roland na polu bitwy, zwłaszcza zaś podczas ostatniej wyprawy przeciw Arabom, zbyt często przeskakiwał konno przez wrogów, których położył trupem, by wrażenie, jakie wywarła na nim śmierć nieznajomego, było takie silne.
Inna tedy musiała być przyczyna tego smutku; oczywiście ta, o której młodzieniec mówił sir Johnowi.
Nie był to zatem żal z powodu śmierci cudzej, lecz rozczarowanie, że nie nastąpiła śmierć własna.
Powróciwszy do hotelu Palais-Royal, sir John zaniósł do swego pokoju pistolety, których widok mógłby w duszy Rolanda obudzić coś podobnego do wyrzutów sumienia, poczem powrócił do młodego oficera, by mu oddać trzy listy, które od niego otrzymał.
Zastał go zadumanego, siedzącego z łokciami opartymi na stole.
Nie mówiąc słowa, Anglik położył trzy listy przed Rolandem.
Młodzieniec rzucił okiem na adresy, wziął list, przeznaczony dla matki, odpieczętował go i zaczął czytać.
A w miarę, jak czytał, wielkie łzy spływały po jego policzkach.
Sir John patrzył ze zdumieniem na tę nową postać, pod jaką ukazywał mu się Roland.
Nie byłby nigdy przypuszczał, że ta natura, taka różnorodna, zdolna jest do wylewania łez.
Po chwili Roland, potrząsając głową i nie zwracając najmniejszej uwagi na obecność sir Johna, szepnął:
— Biedna matka! Byłaby bardzo płakała; może to i lepiej, że tak się stało; matki nie są stworzone po to, żeby opłakiwały swoje dzieci!
I ruchem machinalnym rozdarł list, napisany do matki, i drugi, napisany do siostry, i ten, który napisał do generała Bonapartego.
Poczem spalił starannie wszystkie szczątki listów.
Następnie zadzwonił na pokojówkę.
— Do której godziny przyjmują listy na poczcie? — zapytał.
— Do pół do siódmej — odparła pokojówka. — Ma pan jeszcze tylko kilka minut czasu.
— To proszę zaczekać.
Wziął pióro i napisał:

„Drogi Generale,

„Stało się, jak powiedziałem: ja żyję a on zabity. Przyzna Pan, że dzieje się, jakby o zakład.
„Oddany do śmierci

„Wierny rycerz
Roland“.

Zapieczętował list, zaadresował: Wielmożny Generał Bonaparte, ulica de la Victoire w Paryżu, i wręczył go pokojówce, zalecając, żeby, bez straty sekundy czasu, podążyła z nim na pocztę.
Wtedy dopiero Roland zauważył sir Johna i wyciągnął doń rękę.
— Wyświadczyłeś mi wielką przysługę, milordzie — rzekł — jedną z tych przysług, które wiążą dwóch mężczyzn na wieczność. Ja już jestem pańskim przyjacielem; a ipan czy zechce zaszczycić mnie swoją przyjaźnią? Sir John uścisnął dłoń, którą mu podał Roland. — Ooo! — rzekł — dziękuję panu bardzo. Nie śmiałbym żądać od pana tego zaszczytu; ale pan mi go ofiarował... przyjmuję. Teraz niewzruszony Anglik z kolei uczuł,; że serce w’zbiera mu tkliwością, i otrząsnął łzę, która drgała na jego rzęsach. Poczem, spoglądając na Rolanda: — — Nieszczęśliwie się składa — rzekł — że panu tak pilno odjechać; byłbym niesłychanie rad i zadowo lony, gdybym mógł spędzić z panem jeszcze dzień lub dwa.
— Dokąd jechałeś, milordzie, gdyśmy się spotkali?
— Ooo! ja? nigdzie; podróżowałem, żeby przepędzić nudę! Mam nieszczęście nudzić się często.
— A zatem nie jechał pan nigdzie?
— Jechałem wszędzie.
— Co znaczy najzupełniej to samo — odparł młody oficer z uśmiechem. — A więc, czy zechce pan coś uczynić?
— Ooo! bardzo chętnie, jeśli to możliwe.
— Najzupełniej możliwe: zależy tylko od pana.
— Niech pan powie.
— Gdybym został zabity, miał pan odwieźć mnie do mojej matki, albo wrzucić do Rodanu?
— Byłbym pana, zmarłego, odwiózł do matki a nie wrzucił do Rodanu.
— A więc, zamiast mnie odwieźć umarłego, niech mnie pan odwiezie żywego; spotka pan stokroć lepsze przyjęcie.
— Ooo!
— Pozostaniemy przez dwa tygodnie w Bourg; to moje miasto rodzinne, jedno z najnudniejszych we Francyi; ale ponieważ rodacy pańscy słyną z oryginalności, zdarzyć się przeto może, iż pan będzie się bawił tam, gdzie się inni nudzą. A więc rzecz ułożona?
— Radbym bardzo — odparł Anglik — ale zdaje mi się, że to byłoby niebardzo przyzwoicie z mojej strony.
— Przecież nie jesteśmy w Anglii, milordzie, gdzie etykieta jest wszechwładną panią. My nie mamy już ani króla, ani królowej i nie po to ucięliśmy głowę tej biednej istocie, którą nazywano Maryą-Antoniną, żeby jej miejsce zajęła Jej Królewska Mość Etykieta.
— Mam wielką ochotę — rzekł sir John.
— Zobaczy pan, moja matka jest idealnie dobra a nadto bardzo dystyngowana. Moja siostra miała lat szesnaście, gdy wyjeżdżałem, teraz ma zatem osiemnaście; była ładna, powinna być piękna. A mój brat, Edward, bardzo miły chłopiec dwunastoletni, będzie panu płatał figle i mówił z panem po angielsku. Po dwóch tygodniach pojedziemy do Paryża.
— Ja z Paryża wracam — odrzekł Anglik.
— Zaraz. Chciał pan jechać do Egiptu, żeby zobaczyć generała Bonapartego; stąd do Paryża nie jest przecież tak daleko, jak stąd do Kairu; przedstawię pana generałowi; a niech pan będzie spokojny, gdy ja pana przedstawię, będzie pan dobrze przyjęty. Wszak pan mówił przed chwilą o Szekspirze?
— Tak, mówię o nim zawsze.
— Dowodzi to, że pan lubi komedye, dramaty.
— Lubię bardzo, prawda.
— Otóż generał Bonaparte zamierza wystawić dramat według swojej modły, który będzie bardzo zajmujący, ręczę panu.
— A zatem — rzekł sir John, wahając się jeszcze — mogę, nie będąc niedyskretnym, przyjąć pańską propozycyę?
— Ależ naturalnie i sprawi pan przyjemność wszystkim, zwłaszcza zaś mnie.
— Przyjmuję tedy.
— Brawo! kiedy zatem chce pan wyjechać?
— Skoro tylko panu będzie dogodnie. Moja kolasa była zaprzężona, gdy pan rzucił ten nieszczęśliwy talerz w głowę de Barjolsowi; ale, ponieważ, gdyby nie ten talerz, nie byłbym pana nigdy poznał, przeto zadowolony jestem, że pan go w pana de Barjolsa rzucił; tak, bardzo zadowolony.
— Czy chce pan, żebyśmy wyjechali dzisiaj wieczorem?
— Ależ i owszem. Idę powiedzieć pocztylionowi, żeby posłał jednego ze swoich kolegów po świeże konie, a gdy powróci, ruszymy w drogę.
Roland skinął głową na znak zgody.
Sir John wyszedł, by wydać rozkazy, a wróciwszy, oznajmił, że kazał podać dwa kotlety i trochę drobiu na zimno.
Roland wziął walizkę i zeszedł.
Anglik schował pistolety do kufra pojazdu.
Obaj pożywili się, by módz jechać całą noc bez zatrzymywania się, a gdy dziewiąta biła na kościele Franciszkanów, usadowili się wygodnie w powozie i opuścili Awinion, gdzie przejazd ich pozostawił nową plamę krwawą.
W kwadrans później obaj spali, a przynajmniej milczenie, w jakiem byli pogrążeni, kazało wnosić, że ogarnął ich sen.
Skorzystamy z tej chwili wypoczynku, by dać czytelnikom kilka objaśnień niezbędnych o Rolandzie i jego rodzinie.
Roland urodził się dnia 1-go lipca r. 1773-go, w cztery lata i kilka dni po Bonapartem, obok którego ukazał się w książce niniejszej.
Był on synem pana Karola de Montrevela, pułkownika, który stał długo załogą na Martynice, gdzie poślubił kreolkę, Klotyldę de la Clémencière.
Z małżeństwa tego urodziło się troje dzieci, dwaj chłopcy i córka: Ludwik, którego poznaliśmy pod imieniem Rolanda, Amelia, której urodę sławił jej brat sir Johnowi, i Edward.
Wezwany z powrotem do Francyi około r. 1789-go, pan de Montrevel, uzyskawszy pozwolenie, umieścił młodego Ludwika de Montrevela (zobaczymy później, dlaczego zmienił imię Ludwik na Roland) w Szkole wojskowej w Paryżu.
Tam to Bonaparte poznał chłopca, gdy, na skutek raportu pana de Keralio, osądzono, iż zasługuje na przejście ze Szkoły w Brienne do Szkoły wojskowej.
Ludwik był najmłodszym z uczniów.
Jakkolwiek miał dopiero lat trzynaście, niemniej zwracał już uwagę charakterem nieokiełznanym i zawadyackim, którego próbkę dał nam w siedemnaście lat później przy stole hotelowym w Awinionie.
Bonaparte, również dziecko jeszcze, posiadał dobre strony tego charakteru, to jest, że, nie będąc kłótliwym, był despotyczny, uparty, niepodległy; poznał w dziecku niektóre własne zalety a ta równość uczuć sprawiła, że przebaczył mu jego błędy i przywiązał się do niego.
Dziecko, ze swojej strony, czując podporę w młodym Korsykaninie, oparło się na niej.
Pewnego dnia dziecko przyszło do swego dużego przyjaciela — tak bowiem nazywało Napoleona — w chwili, gdy ten był zatopiony w rozwiązywaniu zagadnienia matematycznego.
Chłopiec wiedział, jaką wagę przyszły oficer artyleryi przywiązywał do tej nauki, której zawdzięczał dotąd największe, a raczej jedyne swoje tryumfy.
Stal tedy przy nim, nie mówiąc, nie ruszając się.
Młody matematyk odgadł obecność dziecka i zatopił się głębiej jeszcze w dedukcyach matematycznych, tak, że po dziesięciu minutach nareszcie wywiązał się z zadania z honorem.
Wówczas zwrócił się do młodego kolegi z zadowoleniem wewnętrznem człowieka, który wychodzi zwycięzcą z walki, stoczonej bądź przeciw nauce, bądź przeciw materyi.
Dziecko stało blade, z zębami zaciśniętymi, z rękoma opuszczonemi sztywno i zamkniętemi pięściami.
— Oho! — rzekł młody Bonaparte — co się stało nowego?
— Stało się, że Valence, bratanek gubernatora, dał mi w twarz.
— Patrzcie! — odparł Bonaparte ze śmiechem — a ty przychodzisz po mnie, żebym mu ten policzek oddał?
Dziecko potrząsnęło głową.
— Nie — rzekło — przychodzę po ciebie, bo chcę się bić.
— Z Valence’m?
— Tak.
— Ależ to Valence ciebie zbije, moje dziecko; jest cztery razy silniejszy od ciebie.
— To też ja nie chcę bić się z nim, jak się biją dzieci, tylko jak się biją mężczyźni.
— Ba!
— To cię dziwi? — spytało dziecko.
— Nie — odparł Bonaparte.
— I na co chcesz się bić?
— Na szpady.
— Ależ tylko sierżanci mają szpady, a oni nam ich nie pożyczą.
— Obejdziemy się bez szpad.
— Czemże będziecie się bili?
Dziecko wskazało młodemu matematykowi cyrkiel, którym przed chwilą jeszcze robił swoje równania.
— Moje dziecko — rzekł Bonaparte — rana, zadana cyrklem, jest niebezpieczna.
— Tem lepiej — odparł Ludwik — ja go zabiję.
— A jeśli on zabije ciebie?
— Wolę śmierć, niż życie z tym niezmazanym policzkiem.
Bonaparte nie nalegał więcej; lubił odwagę instynktownie: odwaga młodego kolegi spodobała mu się.
— Niechże i tak będzie! — rzekł. — Idę powiedzieć Valence’owi, że chcesz się z nim bić, ale jutro.
— Dlaczego jutro?
— Zastanowisz się przez noc.
— I do jutra Valence będzie mnie uważał za podłego!
Poczem, potrząsając głową, dodał:
— To zadługo do jutra.
I zwrócił się ku drzwiom.
— Dokąd idziesz? — spytał Bonaparte.
— Pójdę zapytać innego kolegi, czy zechce być moim przyjacielem.
— A więc ja już nim nie jestem? Nie jesteś, skoro uważasz mnie za podłego.
— Dobrze więc — rzekł Bonaparte, wstając.
— Idziesz?
— Idę.
— Zaraz?
— Zaraz.
— Przepraszam cię! — zawołało dziecko — nie przestałeś być moim przyjacielem.
I chłopiec rzucił mu się na szyję, płacząc.
Były to pierwsze łzy od chwili otrzymania policzka.
Bonaparte udał się do Valence’a i wyjaśnił mu poważnie misyę, jaką został obarczony.
Valence był to wysoki chłopiec siedemnastoletni, mający już brodę i wąsy; wyglądał na lat dwadzieścia.
Nadto był o głowę wyższy od tego, którego zelżył.
Valence odparł, że Ludwik pociągnął go za harcap, jak za sznur dzwonka — noszono wówczas harcapy — że uprzedzał go dwukrotnie, żeby tego nie robił, że Ludwik powtórzył to jeszcze raz trzeci, a wówczas, widząc w nim tylko urwisa, obszedł się też z nim, jak z urwisem.
Bonaparte zakomunikował odpowiedź Valence’a Ludwikowi, który odparł, że pociągnąć kolegę za harcap to figiel, zaś uderzyć kogo w twarz to obelga.
Upór wytwarzał w dziecku trzynastoletniem logikę mężczyzny trzydziestoletniego.
Nowoczesny Popiliusz powrócił z wyzwaniem do Valence’a.
Młodzieniec był bardzo zakłopotany; nie mógł, nie chcąc się ośmieszyć, bić się z dzieckiem; jeśli się będzie bił i zrani chłopca, popełni czyn ohydny; jeśli zaś zostanie zraniony, nie pocieszy się nigdy w życiu.
Wszelako, skutkiem uporu Ludwika, który ustąpić pod żadnym pozorem nie chciał, sprawa stawała się poważna.
Zwołano radę starszych, jak zwykło się czynić w okolicznościach doniosłych.
Bada starszych orzekła, że żaden z nich nie może się bić z dzieckiem; ale, że, skoro to dziecko upiera się, żeby je uważano za młodzieńca, Valence powie mu wobec wszystkich kolegów, że przykro mu, iż się uniósł i potraktował go, jak dziecko, i że odtąd uważać go będzie za młodzieńca.
Posłano po Ludwika, który czekał w pokoju przyjaciela; wprowadzono go między starszych kolegów, którzy stali kołem na dziedzińcu.
I Valence, któremu koledzy, po długiej między sobą naradzie, mającej na celu uratowanie honoru dużych wobec małych, podyktowali rodzaj przemowy, oświadczył Ludwikowi, że jest zrozpaczony tem, co się stało, że obszedł się z nim stosownie do jego wieku a nie według jego inteligencyi i odwagi, że go prosi, by chciał mu wybaczyć to uniesienie i podał mu rękę na znak, że puścił wszystko w niepamięć.
Ale Ludwik potrząsnął głową.
— Słyszałem — odparł — jak mój ojciec, który jest pułkownikiem, mówił pewnego razu, że kto dostaje policzek i nie pojedynkuje się, jest podły. Jak tylko zobaczę się z ojcem, zapytam go, czy ten, kto wymierza policzek i przeprasza, nie chcąc się pojedynkować, nie jest podlejszy od tego, który policzek otrzymał.
Młodzieńcy spojrzeli po sobie, ale opinia powszechna była przeciw pojedynkowi, który byłby podobny do zabójstwa, i młodzieńcy jednogłośnie, nie wyłączając Bonapartego, zapewnili dziecko, że powinno zadowolić się tem, co powiedział Valence, albowiem to, co powiedział, stanowiło wyraz opinii powszechnej.
Ludwik odszedł blady z gniewu i nadąsany na swego dużego przyjaciela, który — jak mu oświadczył z niezamąconą powagą — zlekceważył sprawę jego honoru.
Nazajutrz, podczas lekcyi matematyki w klasie dużych, Ludwik wsunął się cichaczem i, gdy Valence rozwiązywał zadanie na tablicy, zbliżył się doń niepostrzeżenie, wszedł na stołek, by dosięgnąć do jego twarzy, i oddał mu policzek, który otrzymał dnia poprzedniego.
— Masz — rzekł — teraz skwitowaliśmy się, a ja mam nadto twoje przeprosiny; bo ja cię przepraszać nie będę, możesz być spokojny.
Skandal był niesłychany; stało się to w obecności profesora, który musiał złożyć raport gubernatorowi szkoły, margrabiemu Tyburcyuszowi Valence’owi.
Ten zaś, który nie znał faktów poprzedzających policzek, jaki otrzymał jego bratanek, kazał sprowadzić delinkwenta i, wypaliwszy mu surową naganę, oznajmił, że nie jest już uczniem szkoły i że tego samego dnia jeszcze ma się przygotować do powrotu do Bourg, do matki.
Ludwik odpowiedział, że za dziesięć minut spakuje rzeczy a za kwadrans nie będzie go już w szkole.
O policzku, jaki sam otrzymał, nie wspomniał słowa.
Odpowiedź wydała się margrabiemu Tyburcyuszowi Valence’owi więcej niż nieprzystojna; miał wielką ochotę skazać zuchwalca na tydzień kozy, ale nie mógł jednocześnie wsadzić go do kozy i wyrzucić go ze szkoły.
Dano dziecku dozorcę, który miał mu towarzyszyć do poczty, jadącej do Mâcon; panią de Montrevel ząś uprzedzonoby, żeby oczekiwała syna, gdy wysiądzie z karety pocztowej.
Bonaparte, spotkawszy chłopca w towarzystwie dozorcy, zapytał go, co ma znaczyć ta straż, przywiązana do jego osoby.
— Opowiedziałbym to panu, gdyby pan był jeszcze moim przyjacielem — odparło dziecko — ale pan już nim nie jest; dlaczego więc niepokoi się pan tem, co mnie spotyka dobrego lub złego?
Bonaparte skinął na dozorcę, który, gdy Ludwik pakował rzeczy, wyszedł przede drzwi.
I Bonaparte dowiedział się, że dziecko zostało wypędzone ze szkoły.
Kara była poważna: przyprawiała o rozpacz całą rodzinę i mogła zniweczyć przyszłość młodego kolegi.
Z tą szybkością, która była jedną z oznak charakterystycznych jego organizacyi, Bonaparte postanowił zażądać posłuchania u gubernatora, zaleciwszy dozorcy, żeby nie naglił Ludwika do odjazdu.
Bonaparte był uczniem doskonałym, bardzo lubionym w szkole, bardzo cenionym przez margrabiego Tyburcyusza Valence’a; wysłuchał tedy jego prośby w tejże chwili.
Wprowadzony do gubernatora, opowiedział mu wszystko i, nie oskarżając bynajmniej Valence’a, usiłował uniewinnić Ludwika.
— Czy to, co mi pan tu opowiada, jest istotnie prawdą? — zapytał gubernator.
— Niech pan zechce sam zapytać bratanka.
Posłano po Valence’a. Dowiedział się już o wypędzeniu Ludwika i zamierzał sam udać się do stryja, by mu opowiedzieć, co zaszło.
Opowieść jego zgadzała się najzupełniej z tem, co powiedział Bonaparte.
— Dobrze — rzekł gubernator — nie Ludwik odjedzie, tylko ty; jesteś już w tym wieku, że możesz opuścić szkołę.
Poczem zadzwonił.
— Niech mi dadzą spis wakujących stanowisk podporuczników — rzekł do ordynansa.
Tego samego dnia wysłana została do ministra nagląca prośba o stanowisko podporucznika dla młodego Valence’a.
Tego samego wieczora Valence wyjeżdżał do swojego pułku.
Poszedł pożegnać Ludwika, którego pocałował nawpół dobrowolnie, napoły z przymusem, gdy Bonaparte trzymał mu ręce.
Dziecko przyjęło uścisk z niechęcią.
— To dobre na teraz — rzekł — ale jeśli spotkamy się kiedykolwiek i będziemy mieli obaj szpadę u boku...
Ruch groźby zakończył zdanie.
Valence odjechał.
Dnia 10-go października r. 1785-go Bonaparte sam otrzymał nominacyę na podporucznika: była to jedna z pięćdziesięciu ośmiu nominacyi, jakie Ludwik XVI podpisał dla Szkoły wojskowej.
W jedenaście lat. później, dnia 15-go listopada r. 1796-go, Bonaparte, głównodowodzący armią włoską, u wejścia na most d’Arcole, którego broniły dwa pułki kroackie i dwie armaty, widząc, jak pociski i kule dziesiątkują jego szeregi, czując, że zwycięstwo wymyka mu się z rąk, przerażony wahaniem najodważniejszych, wyrwał ze zdrętwiałych palców trupa sztandar trójkolorowy i rzucił się na most, z okrzykiem: „Żołnierze! nie jesteścież już bojownikami z Lodi?“ Nagle spostrzegł, że wyprzedza go młody porucznik, który go osłania własnem ciałem.
Nie tego bynajmniej chciał Bonaparte; byłby pragnął, gdyby to było możliwe, przejść sam.
Pochwycił młodzieńca za połę munduru i, ciągnąc go w tył:
— Obywatelu — rzekł — jesteś tylko porucznikiem a ja generałem głównodowodzącym, mnie się należy pierwszeństwo.
— I słusznie — odparł porucznik.
I poszedł za Bonapartem, zamiast go wyprzedzać.
Wieczorem, dowiadując się, że dwie dywizye austryackie zostały zupełnie rozbite, widząc dwa tysiące jeńców, których wziął do niewoli, licząc zabrane armaty i sztandary, Bonaparte przypomniał sobie młodego porucznika, którego ujrzał przed sobą w chwili, gdy mniemał, że wyprzedza go tylko śmierć.
— Berthier — rzekł — wydaj rozkaz adjutantowi Valence’owi, żeby mi poszukał młodego porucznika grenadyerów, z którym miałem zajście dzisiaj rano na moście d’Arcole.
— Generale — odparł Berthier z wahaniem — Valence jest raniony.
— Istotnie, nie widziałem go dzisiaj. Zraniony, gdzie? w jaki sposób? na polu bitwy?
— Nie, generale; miał kłótnię wczoraj i otrzymał cios szpadą, która mu przeszyła pierś.
Bonaparte zmarszczył brwi.
— Przecież wiedzą w mojem otoczeniu, że nie lubię pojedynków; krew żołnierza nie należy do niego, jest własnością Francyi. Wydaj zatem rozkaz Muironowi.
— Zabity, generale.
— W takim razie Elliotowi.
— I on zabity.
Bonaparte wydobył z kieszeni chustkę i otarł nią czoło, potem zroszone.
— A więc komu zechcesz; ale muszę widzieć tego porucznika.
Nie śmiał już wymienić nikogo w obawie, że usłyszy fatalne słowo: „Zabity“.
W kwadrans później wprowadzono młodego porucznika do namiotu.
Lampa rzucała słaby blask.
— Zbliż się, poruczniku — rzekł Bonaparte.
Młodzieniec postąpił parę kroków naprzód i wszedł w krąg świetlany.
— A więc to ty — ciągnął dalej Bonaparte — chciałeś dzisiaj rano mnie wyprzedzić?
— Chodziło o zakład, generale — odparł wesoło młody porucznik; generał drgnął na dźwięk tego głosu.
— I przeze mnie przegrałeś?
— Może tak, może nie.
— O cóż się założyłeś?
— Że będę dzisiaj mianowany kapitanem.
— Wygrałeś.
— Dziękuję, generale.
I młodzieniec rzucił się naprzód, jakgdyby chcąc uścisnąć dłoń Bonapartego; lecz wnet się cofnął.
Blask przez sekundę oświetlił twarz jego; ta sekunda wystarczyła, by generał głównodowodzący zauważył twarz, jak zauważył głos.
Zarówno jedna jak drugi nie były mu obce.
Szukał przez chwilę w pamięci, ale pamięć mu nie dopisywała.
— Ja cię znam — rzekł.
— To możliwe, generale.
— To nawet pewne; tylko nie mogę sobie przypomnieć twojego nazwiska.
— A pan, panie generale, postarał się, żeby pańskiego nazwiska nie zapominać.
— Kto jesteś?
— Spytaj, generale, Valencea.
Bonaparte wydal okrzyk radości.
— Ludwik de Montrevel — rzekł.
I otworzył ramiona.
Tym razem młody porucznik rzucił mu się w objęcia bez żadnych trudności.
— To dobrze — rzekł Bonaparte — przez tydzień pełnić będziesz służbę twojego nowego stopnia, żeby się przyzwyczajono widzieć na tobie epolety kapitańskie, a potem zastąpisz mego biednego Muirona, jako adjutant. Idź teraz!
— Jeszcze raz — rzekł młodzieniec z takim ruchem, jakgdyby chciał otworzyć ramiona.
— Na honor! tak! — zawołał Bonaparte z radością.
I, zatrzymując go przy sobie po powtórnem uściśnieniu:
— Słuchaj, to ty poczęstowałeś szpadą Valence’a? — zapytał.
— Trudno, generale — odparł świeży kapitan i przyszły adjutant — byłeś przy tem, jak mu to przyrzekłem: żołnierz ma tylko swoje słowo.
W tydzień później kapitan Montrevel sprawował służbę oficera ordynansowego przy głównodowodzącym, który zamienił jego imię Ludwik, niedobrze brzmiące w owej epoce, na pseudonim Roland.
I młodzieniec, zostając bratankiem Karola Wielkiego, pocieszył się, że nie pochodzi już od świętego Ludwika.
Roland — nikt nie odważyłby się nazywać odtąd kapitana Montrevela Ludwikiem, z chwilą, gdy Bonanaparte ochrzcił go Rolandem — Roland odbył wraz z generałem głównodowodzącym wyprawę włoską i powrócił z nim do Paryża, po zawarciu pokoju w Campo-Formio.
Skoro wyprawa do Egiptu została postanowiona, Roland, który skutkiem zgonu generała brygady de Montrevela, zabitego nad Renem, gdy syn jego walczył nad Adygą i nad Mincio, powrócił do matki, Roland był jednym z pierwszych, wyznaczonych przez generała głównodowodzącego do uczestniczenia w niepotrzebnej lecz poetycznej krucyacie, jaką Bonaparte przedsiębrał.
Pozostawił matkę, siostrę Amelię i młodego brata Edwarda w Bourg, mieście rodzinnem generała de Montrevela; mieszkali trzy czwarte mili za miastem, to jest w Noires-Fontaines, w ślicznym domu, któremu nadawano nazwę zamku i który wraz z folwarkiem i kilkuset morgami gruntu, położonymi w okolicach, stanowił cały majątek generała, przynoszący sześć do ośmiu tysięcy liwrów renty rocznej.
„Wyjazd Rolanda na tę awanturniczą wyprawę ciężkim był ciosem dla serca biednej wdowy; śmierć ojca stanowiła jakby przepowiednię śmierci syna, a pani de Montrevel, kreolka łagodna i tkliwa, daleka była od posiadania surowych cnot matki spartańskiej.
Bonaparte, który z całego serca kochał dawnego kolegę ze Szkoły wojskowej, pozwolił mu przybyć w ostatniej chwili do Tulonu.
Wszelako obawa spóźnienia się sprawiła, że Roland nie skorzystał z tego pozwolenia w pełnej mierze. Opuścił matkę, przyrzekając jej to, czego nie miał bynajmniej zamiaru dotrzymać: że nie będzie się narażał, chyba w wypadkach nieodzownej konieczności. Przybył do Marsylii na tydzień przed odpłynięciem floty.
Nie mamy zamiaru opisywać wyprawy do Egiptu, podobnie jak nie opisywaliśmy wyprawy do Włoch. Powiemy tylko to, co będzie niezbędne dla zrozumienia opowieści niniejszej i dla rozwoju charakteru Rolanda.
Dnia 19-go maja r. 1798-go Bonaparte i cały jego sztab główny odpływali na Wschód; d. 15-go czerwca kawalerowie maltańscy wręczyli mu klucze od cytadeli. Dnia 2-go lipca armia wylądowała w Marabucie; tego samego dnia wzięli Aleksandryę; dnia 25-go Bonaparte wkroczył do Kairu, pobiwszy mameluków pod Szebreisem i pod piramidami.
Podczas tego szeregu marszów i bitew Roland był takim, jakim go poznaliśmy — oficerem wesołym, odważnym, inteligentnym, znoszącym doskonale trawiący upał dzienny i lodowatą rosę nocy, rzucający się, jak bohater albo jak waryat, między szable tureckie lub kule Beduinów.
Nadto zaś w ciągu czterdziestu dni pochodu nie opuścił tłómacza Ventury; tak, że przy wrodzonych zdolnościach doszedł do tego, że mógł się porozumieć językiem arabskim.
To też zdarzało się często, że, gdy generał głównodowodzący nie chciał się uciekać do pomocy tłómacza przysięgłego, obarczał Rolanda różnemi poleceniami do muftich, ulemów i szeików.
W nocy z 20-go na 21-szy października Kair się zbuntował; o godzinie piątej rano nadeszła wiadomość o śmierci generała Dupuy’a, który poległ, przebity dzidą; o godzinie ósmej rano, w chwili, gdy mniemano, że rokosz jest uśmierzony, nadbiegł adjutant zmarłego generała, oznajmiając, że Beduini okoliczni zagrażają Babel-Nasrowi, czyli bramie Zwycięstwa.
Bonaparte jadł śniadanie ze swoim adjutantem Sułkowskim, ciężko zranionym pod Salahieh, który z trudnością wstawał z łoża boleści.
Bonaparte, na tę wieść, zapomniał o stanie, w jakim był młody Polak.
— Sułkowski — rzekł — weź piętnastu przewodników i idź zobacz, czego od nas chce ta hołota.
Sułkowski podniósł się.
— Generale — rzekł Roland — powierz mnie tę misyę; wszak widzisz, generale, że mój kolega może zaledwie ustać na nogach.
— Prawda — odparł Bonaparte. — Idź zatem.
Roland wyszedł, wziął piętnastu przewodników i ruszył w drogę.
Ale rozkaz był wydany Sułkowskiemu i Sułkowski postanowił go wykonać.
Wyruszył tedy również z pięciu czy sześciu ludźmi, których zastał gotowych.
Bądź skutkiem przypadku, bądź, że znał lepiej niż Roland ulice Kairu, dość, że przybył na kilka sekund przed nim do bramy Zwycięstwa.
Przybywając z kolei, Roland ujrzał oficera, którego uprowadzali Arabowie; jego ludzie — pięciu czy sześciu — byli już zabici.
Niekiedy Arabowie, którzy mordowali bezlitośnie żołnierzy, oszczędzali oficerów w nadziei okupu.
Roland poznał Sułkowskiego; wskazał go końcem szabli swoim piętnastu ludziom i ruszył z kopyta galopem.
W pół godziny później jeden z przewodników powrócił sam do kwatery głównej, oznajmiając śmierć Sułkowskiego, Rolanda i jego dwudziestu jeden towarzyszów.
Bonaparte, jakeśmy to już powiedzieli, kochał Rolanda, jak brata, jak syna, jak kochał Eugeniusza; chciał wiedzieć wszystkie szczegóły katastrofy i zaczął wypytywać przewodnika.
Przewodnik widział, jak Arab ścinał głowę Sułkowskiemu i przywiązywał ją do siodła.
Co do Rolanda zaś, to koń jego został zabity. On sam wyswobodził się ze strzemion i przez chwilę walczył, stojąc, ale niebawem znikł śród strzelaniny.

Roland ruszył z kopyta galopem.

Bonaparte westchnął, łza zawisła mu na rzęsach, szepnął: „Jeszcze jeden!“ i zdawało się, że więcej o tem nie myśli.
Zapytał tylko, do jakiego szczepu należeli Arabowie Beduini, którzy zabili mu jego dwóch najulubieńszych żołnierzy.
Dowiedział się, że pochodzili ze szczepu Arabów niepodbitych jeszcze, których wioska była o dziesięć mil mniej więcej oddalona.
Bonaparte pozostawił im miesiąc czasu, by uwierzyli w swoją bezkarność; poczem, po upływie miesiąca, rozkazał jednemu ze swoich adjutantów, nazwiskiem Croisier, by osaczył wioskę, zburzył chaty, kazał pościnać głowy mężczyznom, włożyć je w worki a resztę ludności, to jest kobiety i dzieci, przyprowadzić do Kairu.
Croisier wykonał rozkaz ściśle; przyprowadzono do Kairu wszystkie kobiety i dzieci, jakie zdołano zabrać, a między niemi jednego Araba żywego, związanego i przymocowanego do konia.
— Dlaczego ten człowiek żyje? — zapytał Bonaparte. — Powiedziałem, żeby uciąć głowę każdemu, kto może nosić broń.
— Generale — odparł Croisier — który również mówił trochę po arabsku — w chwili, gdy miałem kazać ściąć głowę temu człowiekowi, zrozumiałem, że ofiarowuje on wzamian za życie własne życie pewnego jeńca. Pomyślałem, że zawsze będziemy mieli jeszcze czas ściąć mu głowę, i przyprowadziłem go. Jeśli się omyliłem, ceremonia odbędzie się tutaj; co zostało odroczone, nie jest stracone.
Przyprowadzono tłómacza Venturę i zaczęto badać Beduina.
Beduin opowiedział, że uratował życie pewnemu oficerowi, ciężko zranionemu pod bramą Zwycięstwa; że ten oficer, który mówił trochę po arabsku, mienił się adjutantem generała Bonapartego; że posiał go do brata, który uprawiał rzemiosło lekarza u szczepu sąsiedniego; że oficer był jeńcem tego szczepu i że, jeśli mu darują życie, napisze do brata, żeby odesłał jeńca do Kairu.
Może to była bajka dla zyskania na czasie, a może też była to prawda; czekanie nie mogło przynieść żadnej szkody.
Umieszczono Araba pod dobrą strażą, dano mu thaleba, który pisał podług jego dyktanda, poczem Beduin zapieczętował list swoją pieczęcią i Arab z Kairu wyruszył, celem przeprowadzenia układów.
W razie, gdyby pośrednik sprawę załatwił, Beduin miał przyrzeczone życie a pośrednik pięćset piastrów.
W trzy dni później pośrednik powrócił wraz z Rolandem.
Bonaparte spodziewał się tego powrotu, ale w niego nie wierzył.
To serce spiżowe, które wydawało się nieczułe na ból, roztkliwiło się pod wpływem radości. Bonaparte otworzył ramiona, jak w dniu, kiedy Rolanda odnalazł, i dwie łzy, dwie perły — łzy Bonapartego były rzadkie — spłynęły z jego oczu.
Roland zaś, rzecz osobliwa! pozostał chmurny śród radości, wywołanej jego powrotem, potwierdził opowiadanie Araba, swoje uwolnienie, ale odmówił wszelkich szczegółów osobistych co do sposobu, w jaki był wzięty do niewoli przez Beduinów i traktowany przez thaleba. Sułkowski został zabity i ścięty w oczach Rolanda — niema zatem już co o nim myśleć.
Gdy Roland powrócił do zwykłej służby, zauważono, że to, co było dotąd u niego odwagą, stało się zuchwalstwem; że to, co było potrzebą sławy, stało się jakby potrzebą śmierci.
Z drugiej strony, jak to się zdarza ludziom, którzy wyzywają żelazo i ogień, ogień i żelazo unikały go jakby cudem; przed Rolandem, za nim, obok niego ludzie padali — on pozostawał nietknięty i nietykalny, jak szatan wojny.
Podczas kampanii syryjskiej posłano dwóch parlamentarzy do Dżezara paszy, by oddał Saint-Jean-d’Acre; parlamentarze nie powrócili: ścięto im głowy.
Trzeba było wysłać trzeciego; Roland zgłosił się, nalegał usilnie, żeby jemu powierzono tę misyę, uzyskał wreszcie pozwolenie pojechania od generała głównodowodzącego, i powrócił.
Uczestniczył we wszystkich dziewiętnastu atakach na fortecę; za każdym atakiem widziano go na wyłomie: był jednym z dziesięciu, którzy wtargnęli do wieży Przeklętej; dziewięciu w niej pozostało, on jeden powrócił bez jednego zadraśnięcia.
Podczas odwrotu Bonaparte rozkazał, aby wszyscy jeźdźcy, którzy pozostali w armii, oddali swoje konie rannym i chorym; nikt nie chciał dać konia swego zadżumionym, obawiając się zarazy.
Roland najchętniej właśnie dawał konia zadżumionym; trzech spadło z siodła na ziemię; on zaś wsiadł na konia po nich i przybył zdrów i nietknięty do Kairu.
W Abukirze rzucił się w największy tłum, dotarł do paszy, przełamawszy kordon czarnych, który go otaczał, zatrzymał go za brodę i otarł się o ogień jego dwóch pistoletów, z których jeden spalił na panewce; kula z drugiego zaś przeszła mu pod ramieniem i zabiła przewodnika poza nim.
Gdy Bonaparte postanowił powrócić do Francyi, Roland był pierwszy, którego generał głównodowodzący o powrocie tym zawiadomił. Każdy inny byłby podskoczył z radości, on pozostał smutny i ponury, mówiąc:
— Wolałbym, żebyśmy pozostali tutaj, generale; mógłbym tu prędzej umrzeć, miałbym więcej sposobności.
Wszelako byłaby to niewdzięczność z jego strony, gdyby teraz opuścił generała Bonapartego; pojechał zatem.
Podczas całej podróży Roland był ponury i milczący. Dnia 8-go wylądowano we Frejusie.
Każdy chciał pierwszy stanąć na ziemi francuskiej; Roland wylądował ostatni.
Zdawało się, że generał głównodowodzący nie zwraca uwagi na te wszystkie szczegóły, a jednak nie pominął ani jednego; odesłał Berthiera, Bourrienne’a, swoich adjutantów, swój orszak drogą przez Gap i Draguignan.
On zaś incognito udał się drogą, wiodącą do Aix, chcąc się przekonać naocznie o położeniu na Południu, i zabrał ze sobą tylko Rolanda.
W nadziei, że widok rodziny ożywi to serce, rozdarte ciosem nieznanym, Bonaparte, po przybyciu do Aix, oznajmił mu, że go pozostawi w Lugdunie i że mu daje trzytygodniowy urlop, tytułem gratyfikacyi dla niego i niespodzianki dla matki i siostry.
Roland odpowiedział:
— Dziękuję, generale; siostra i matka ucieszą się bardzo, gdy mnie zobaczą.
Dawniej byłby Roland odpowiedział: „Dziękuję, generale, cieszę się bardzo, że zobaczę matkę i siostrę“.
Byliśmy świadkami tego, co zaszło w Awinionie; widzieliśmy, z jaką głęboką pogardą niebezpieczeństwa, z jaką pełną goryczy odrazą do życia Roland stanął do strasznego pojedynku. Słyszeliśmy, jaką przyczyną wytłómaczył sir Johnowi swoją obojętność wobec śmierci: byłaż to przyczyna dobra czy zła, prawdziwa czy fałszywa? Sir John musiał się nią zadowolić; widocznie Roland nie był usposobiony do podania innej.
A teraz, jak powiedzieliśmy, obaj spali lub udawali, że śpią, zmorzeni galopem dwóch koni pocztowych drogą z Awinionu do Orange.


VI.
Morgan.

Porzućmy, czytelniku, na chwilę Rolanda i sir Johna, o których nie mamy powodu niepokoić się, wobec ich siły fizycznej i stanu moralnego, a zajmijmy się poważnie osobistością, która zaledwie mignęła się nam wśród tych wydarzeń, a która jednak odegra w nich wielką rolę.
Mówimy o człowieku, który wszedł był w masce i uzbrojony do jadalni oberży w Awinionie i oddał Janowi Picot kiesę z dwustu ludwikami, skradzionymi mu przez pomyłkę w przypuszczeniu, że są to pieniądze rządowe.
„Widzieliśmy, jak zuchwały bandyta, który się przezwał Morganem, przybył do Awinionu konno, zamaskowany w biały dzień. Wchodząc do oberży „Palais Egalité“, zostawił konia pod bramą. Konia tego, który, zdawało się, że korzysta w tem mieście papieskiem i rojalistowskiem z takiej samej bezkarności, jak i pan jego, znalazł na tem miejscu, gdzie go był zostawił, odwiązał go i dosiadł i wyjechał przez bramę d’Oulle, poczem, puściwszy się galopem wzdłuż murów miasta, zniknął na drodze do Lugdunu.
O ćwierć mili od Awinionu jeździec otulił się płaszczem, aby ukryć przed okiem przechodniów broń, zdjął maskę i wsunął do olster.
Ci, których pozostawił w Awinionie, wysoce zaintrygowanych co do osobistości strasznego Morgana, owego „postrachu Południa“, mogliby się snadnie przekonać, o ileby znaleźli się obecnie na drodze z Awinionu do Bedarrides, czy wygląd bandyty odpowiadał strasznej o nim opinii.
Musimy przyznać, że wygląd bandyty wydałby się im zupełnie nie odpowiadającym tym wyobrażeniom, które wytworzyli sobie o nim. Istotnie, zobaczyliby bez maski twarz młodzieńca lat 24 do 25 zaledwie, twarz, którą dla regularności rysów i słodyczy wyrazu możnaby wziąć za twarz kobiecą. Jeden rys tylko nadawał wyrazowi twarzy charakter dziwnej stanowczości, a mianowicie piękne blond włosy rozwiane nad czołem i koło skroni, jak to było w modzie podówczas, oraz czarne jak heban brwi, oczy i rzęsy. Pozatem twarz jego, jakeśmy to powiedzieli, miała wyraz prawie kobiecy.
Składały się na nią dwoje małych uszu, których koniuszczki zaledwie widać było można, z pod bujnych włosów, nos prosty, doskonale proporcyonalny, trochę zaduże usta, lecz różowe i zawsze uśmiechnięte, przecudne zęby, delikatny podbródek, zlekka niebieskawy, wskazujący na to, że, gdyby nie był tak starannie golony, broda jego byłaby tegoż samego koloru co brwi i rzęsy. Dość duży wzrost, figura zręczna wykazywały jeśli nie ogromną siłę fizyczną, to w każdym razie wielką zwinność i ruchliwość. Ze sposobu siedzenia na koniu można było wnioskować, że był to jeździec wytrawny.
Odrzuciwszy płaszcz na ramiona i nasunąwszy kapelusz na oczy, jeździec popędził konia i przeleciał przez Bédarrides galopem, dopadł do pierwszego z brzegu domu w Orange i wjechał w bramę, która natychmiast zaniknęła się za nim. Czekał nań już jakiś człowiek, który przytrzymał konia. Jeździec zeskoczył na ziemię.
— Pan w domu? — zapytał służącego.
— Nie, panie baronie — odparł ten — musiał wyjechać dziś w nocy. Kazał mi powiedzieć, jeśliby się pan pytał, że wyjechał za interesami towarzystwa.
— Dobrze, Baptysto. Oddaję panu twemu konia zmęczonego, ale zdrowego. Dawaj mu przez kilka dni jęczmień zamiast owsa; zrobiliśmy od wczoraj rana koło 40 mil.
— Czy pan baron był z niego zadowolony?\
— Bardzo. Czy karetka gotowa?
— Tak, panie baronie. Już zaprzężona stoi pod wozownią. Pocztylion pije z Julianem. Kazał przecież pan baron, aby usunąć go z domu pod jakimbądź pozorem.
— Czy będzie on myślał, że zawiezie twego pana?
— Tak, panie baronie. Oto paszport mego pana, z którym wynajęliśmy konie na poczcie. A ponieważ mój pan odjechał za paszportem pana barona w kierunku Bordeaux, a pan baron jedzie w kierunku Genewy za paszportem mego pana, Sądzę zatem, że zmylimy trop i tak zaplączemy wszystkie nici, że pani policya, chociaż bardzo zręczna, nie rozplącze ich.
— Odczep tłomoczek od siodła i podaj mi go.
Baptysta usłuchał; lecz o mało nie upuścił tłomoczka na ziemię.
— O! — zawołał, śmiejąc się. — Pan baron nie uprzedził mnie! Tam, do dyabla! Zdaje mi się, że pan baron czasu nie zmarnował.
— Otóż właśnie mylisz się, Baptysto. Straciłem dużo czasu i dlatego chciałbym zaraz wyjechać.
— Bez śniadania?
— Zjem cośkolwiek, byle prędko.
— Nie spóźni się pan: druga po południu; a od dziesiątej rano czekam już ze śniadaniem; całe szczęście, że z zimnem.
Baptysta począł robić honory domu, wskazując gościowi drogę do jadalni.
— Nie trudź się; znam drogę. Zajmij się karetką; niech stoi pod podjazdem; drzwiczki niech będą otwarte, abym mógł wsiąść tak szybko, żeby mnie nie widział pocztylion. A oto zapłata za pierwszy dystans.
Mówiąc to, nieznajomy, tytułowany baronem, wręczył Baptyście paczkę asygnat.
— Ależ, panie. Tymi pieniędzmi możnaby opłacić drogę aż do Lugdunu.
— Zapłać tylko do Valence, pod pozorem, że chcę spać. Resztę weź sobie za fatygę.
— Czy tłomoczek mam włożyć do kufra karetki?
— Nie, sam ją włożę.
I, biorąc walizkę z rąk służącego, jakgdyby nic nie ważyła, nieznajomy skierował się do jadalni; Baptysta zaś udał się do sąsiedniej oberży, porządkując asygnaty.
Droga do jadalni, jak zaznaczył nieznajomy, była mu dobrze znana. Poszedł on korytarzem, otworzył bez wahania pierwsze drzwi, potem następne, za któremi dojrzał stół nakryty.
Kurczęta, dwie kuropatwy, zimna szynka, kilka gatunków serów i dwie butelki wina składały się na śniadanie, które, chociaż, jak sądzić można było z jednego nakrycia, miało zaspokoić głód jednej osoby, mogłoby wystarczyć na trzech i czterech.
Wszedłszy do jadalni, młody człowiek skierował się do lustra, zdjął kapelusz, przyczesał włosy małym grzebykiem; potem podszedł do małego basenu z fontanną, umaczał w wodzie serwetkę i umył ręce.
Dokonawszy tualety, — staranność, z jaką to robił, wskazywała, że był to człowiek przywykły do elegancyi — nieznajomy zasiadł do stołu.
W kilka minut zaspokoił głód, który ze względu na zmęczenie i młodość był dość żywy. Gdy Baptysta wyszedł, aby oznajmić, że karetka gotowa, nieznajomy był już gotów do drogi.
Nasunąwszy kapelusz na oczy i zasłoniwszy się szczelnie płaszczem, nieznajomy, z walizką pod pachą, wskoczył do karetki tak szybko, że pocztylion nie zdążył go zobaczyć.
Baptysta zatrzasnął drzwiczki i, zwracając się do woźnicy w długich butach, rzekł:
— Zapłacone aż do Valence. Wszak tak?
— Wszystko. Czy mam dać pokwitowanie?
— Nie trzeba, Ale pan markiz de Ribier, mój pan, chce, aby go nie budzono aż do Valence.
— Dobrze — odparł pocztylion. — Nie będziem niepokoili obywatela markiza. Jazda!
I zaciął konie, trzaskając z bata z brawurą, która mówić się zdawała: „Ej tam, ostrożnie! Wiozę człowieka, który płaci suto, i który ma prawo przejeżdżać innych“.
Margrabia de Ribier opuścił okno, zapuścił firanki, podniósł siedzenie i ukrył pod niem swą walizkę, poczem siadł, otuliwszy się płaszczem, i zasnął z takim, samym rozmachem młodzieńczym, z jakim zjadł był śniadanie.
Drogę od Orange do Valence zrobili w osiem godzin; przed samą Valence podróżny nasz obudził się, podniósł ostrożnie firankę i poznał, że mijali małe miasteczko de la Paillasse. Była noc. Naciśnięty zegarek wydzwonił jedenastą.
Nie warto było już zasypiać. Obliczywszy opłatę za drogę do Lugdunu, podróżny przygotował odpowiednią sumę.
W Valence, gdy nowy pocztylion zbliżył się do kolegi, którego miał zastąpić, podróżny usłyszał, jak dotychczasowy pocztylion mówił do nowego:
— Zdaje się, że to jakiś „z tamtych“. Lecz ponieważ płaci hojnie, trzeba go wieźć, jak patryotę.
— Dobrze — odpowiedział drugi — powieziemy go, jak się patrzy.
W tej chwili podróżny uznał za stosowne wtrącić się do rozmowy. Podniósł firankę i rzekł:
— I dobrze zrobisz. Patryota, u dyabła! Szczycę się, że nim jestem, i to pierwszego gatunku. A na dowód masz — wypij za zdrowie Rzeczypospolitej!
To mówiąc, dał asygnatę stufrankową pocztylionowi, który go polecał swemu koledze. A widząc, że drugi patrzy na papierek pożądliwie, rzekł:
— A to taki sam dla ciebie, tylko poleć mnie tak samo swemu następcy.
— Och! Bądźcie spokojni, obywatelu. Od Valence do Lugdunu będziecie jechali co koń wyskoczy!
— A oto z góry zapłata za szesnaście przejazdów i dwadzieścia susów dla konduktora. Podzielcie się.
Pocztylion wskoczył na konia i pomknęli galopem.
Do Lugdunu przyjechali koło czwartej po południu.
Gdy przeprzęgano konie, jakiś człowiek w ubiorze tragarza, z noszami na plecach, zbliżył się do karety i szepnął młodemu towarzyszowi Jehudy kilka słów, które, jak się zdawało, zdziwiły go bardzo.
— Czyś pewny? — zapytał tragarza.
— Przecież mówię ci, żem go widział na własne oczy.
— Więc mogę zakomunikować to naszym przyjaciołom, jako rzecz pewną?
— Możesz! Ale śpiesz się!
— Czy dano znać do Servas?
— Tak. Znajdziesz gotowego konia pomiędzy Servas i Sue.
Pocztylion zbliżył się. Młody człowiek mrugnął tragarzowi; ten oddalił się śpiesznie.
— Dokąd jedziemy, obywatelu? — zapytał pocztylion.
— Do Bourg. Muszę być w Servas o dziewiątej wieczorem. Płącę trzydzieści susów.
— Czternaście mil w pięć godzin. Trochę trudno. Ale zresztą można spróbować.
— Czy można?
— Spróbujemy.
I pocztylion puścił konie galopem.
Gdy biła dziewiąta, wjeżdżali do Servas.
— Dostaniesz sześć liwrów, tylko nie przeprzęgaj i jedź na pół drogi, do Sue! — zawołał przez drzwiczki młody człowiek.
— Dobrze — odparł pocztylion.
Kareta minęła pocztę. O ćwierć mili od Servas Morgan zatrzymał karetę, przesunął głowę przez drzwiczki, zwinął dłonie, zbliżył je do ust i wydał głos przeraźliwie miauczącego kota.
Naśladowanie było tak dobre, że z lasku sąsiedniego odpowiedział takim samym głosem kot.
— To tutaj — zawołał Morgan.
Pocztylion zatrzymał konie. Młody człowiek wyjął walizkę, otworzył drzwiczki, wysiadł i, zbliżywszy się do pocztyliona, rzekł:
— Oto obiecane sześć liwrów.
Pocztylion wziął monetę, włożył ją w oko, tak samo, jak noszą monokl eleganci naszych czasów.
Morgan domyślił się znaczenia tej pantominy.
— Co to ma znaczyć?
— A to, — odparł pocztylion — że jeszcze widzę na jedno oko.
— Rozumiem — zaśmiał się młodzieniec. — A jeśli zasłonię i drugie oko...
— No, to nic nie będę widział.
— Ot, łajdak. Woli być ślepy, niż jednooki. Cóż robić? Co kto woli. Masz!
I dał mu jeszcze jedną sztukę.
Pocztylion wsadził ją w drugie oko, zawrócił konie i odjechał w kierunku Servas.
Towarzysz Jehudy poczekał, aż kareta zniknęła w ciemnościach, poczem na kluczu zaświstał przeciągle.
Odpowiedział mu taki sam głos. W tejże chwili z lasu wysunął się jeździec, który podjechał galopem.
Na jego widok Morgan zakrył twarz maską.
— W czyjem imieniu przychodzisz? — zapytał jeździec, którego twarz osłaniał szeroki kapelusz.
— W imieniu proroka Elizeusza — odparł młodzieniec zamaskowany.
— A więc na ciebie czekam — odparł ten i zsiadł z konia.
— Czyś prorok, czy uczeń? — zapytał Morgan.
— Jestem uczniem — odparł nowoprzybyły.
— A gdzie twój mistrz?
— Znajdziesz go w klasztorze Kartuzów w Seillon.
— Czy wiesz, ilu naszych towarzyszów zebrało się tam dzisiaj.
— Dwunastu.
— Dobrze. Jeśli spotkasz innych, przyślij ich tam.
Ten, który nazwał się uczniem, pokłonił się na znak posłuszeństwa, pomógł Morganowi przytroczyć walizkę do siodła i przytrzymał cugle konia.
Morgan, zanim włożył drugą nogę w strzemię, dał koniowi ostrogę i pomknął galopem.
Po prawej stronie drogi ciągnął się las Seillon, jak morze ciemności, na którem wiatr podnosił ciemne fale.
O ćwierć mili od Sue jeździec skręcił konia poprzez pola i zaczął się zbliżać do lasu. Koń, prowadzony pewną ręką, zanurzył się bez wahania w gąszcz. Po dziesięciu minutach jeździec znalazł się na przeciwnym skraju lasu.
O sto kroków dalej wznosiła się ciemna masa, samotna wśród polany.
Był to gmach solidny, zacieniony kilkoma drzewami odwiecznemi.
Jeździec zatrzymał się przed wielkiemi wrotami, nad któremi w trójkąt ustawione widniały trzy figury: N. Maryi Panny, Jezusa i Jana Chrzciciela. Figura Matki Boskiej stała na najwyższym szczycie trójkąta.
Tajemniczy podróżny dotarł do kresu swej podróży — do klasztoru Kartuzów w Seillon.
Klasztor ten zbudowany był w r. 1178.
W r. 1672 gmach nowożytny stanął na miejscu dawnego. Do dziś dnia widać jeszcze świetne ruiny tej budowli, a mianowicie fasadę z trzema figurami, przed którą stanął podróżny, i wewnątrz małą kapliczką z wejściem na prawo od wielkich wrót.
W r. 1791. Kartuzi wygnani zostali z klasztoru. W r. 1792 klasztor z przyległościami wystawiono na sprzedaż, jako dobra kościelne. Przyległości te składały się najpierw) z parku, dotykającego budynków, a wreszcie z pięknego lasu, który do dziś dnia nazywa się lasem Seillon.
Lecz w Burg, mieście katolickiem i religijnem, nikt nie chciał gubić swej duszy przez kupno majątku, który należał do zacnych mnichów, powszechnie szanowanych. W rezultacie park i las, jako dobra państwowe, przeszły na własność Rzeczypospolitej, czyli, innemi słowy, nie należały do nikogo, gdyż Rzeczpospolita od lat siedmiu miała o czem innem do myślenia, niż o odbudowaniu murów, utrzymywaniu ogrodu i wycinaniu lasu.
Od siedmiu więc lat klasztor był zupełnie opuszczony. Gdy przypadkiem ktoś ciekawy zajrzał przez otwór od klucza, zobaczył podwórze porośnięte trawą, zupełnie tak, jak porasta! krzakami otaczający las, który poza dwiema drogami i kilku ścieżkami zdawał się nie do przebycia.
Niedaleko od klasztoru, w lesie, stał jeszcze pawilon, zwany Correrie.
O obu budowlach opowiadano w okolicy dziwy. Mówiono, że w ruinach tych nocą bywają jacyś goście, których nie widywano za dnia. Węglarze i włościanie, którzy wybierali w lesie drzewo, twierdzili, iż widywali poprzez szpary okiennic płomienie na schodach i w korytarzach klasztoru i słyszeli dźwięki łańcuchów, ciągnionych po posadzce kamiennej i po bruku podwórca. Niedowiarki zaprzeczali temu. Natomiast ludzie, którzy dawali tym opowiadaniom wiarę, dzielili się na dwie kategorye i odmiennie tłómaczyli przyczyny podejrzanych tych zjawisk: patryoci twierdzili, że były to dusze biednych mnichów, których tyrania klasztorna pogrzebała żywcem i którzy wzywali pomsty niebios na swych prześladowców, włócząc za sobą łańcuchy, w których chodzili za życia. Rojaliści twierdzili, że harcuje tam dyabeł we własnej osobie, który, nie bojąc się kropidła i zacnych mnichów, wyprawia brewerye tam, gdzie przedtem nie odważyłby się wsunąć koniuszczka swych pazurów.
Lecz jedna okoliczność czyniła te objaśnienia wątpliwemi, mianowicie to, że nikt z zaprzeczających, ani z opowiadających o tych dziwach nie miał odwagi pójść i w godzinie uroczystej przekonać się o prawdziwości opowiadań i orzec, czy klasztor pusty, albo też, jeśli był nawiedzany, to przez jakiego rodzaju gości.
Jednakże wszystkie opowieści uzasadnione, czy też bezpodstawne nie obchodziły nic tajemniczego jeźdźca, gdyż, jak widzieliśmy, zatrzymał konia pod bramą klasztoru, chociaż dziewiąta wybiła w Bourg. Jeździec ten, nie zsiadając z konia, wyjął pistolet z olster, zastukał rękojeścią o wrota trzykrotnie na wzór wolnych mularzy i słuchał...
Chwilami wątpił, czy odbywa się w klasztorze jakie zebranie, albowiem pomimo wytężenia wzroku i słuchu nie dojrzał żadnego światła, nie dosłyszał żadnego dźwięku.

Zastukał rękojeścią pistoletu we wrota.

Jednak wydało mu się, że ktoś ostrożnie zbliża się od wewnątrz ku bramie.
Zastukał po raz drugi w ten sam sposób.
— Kto idzie? — zapytał jakiś głos.
— Ktoś, przysłany przez Elizeusza — odparł podróżny.
— Jakiemu królowi mają być posłuszni synowie Izaaka?
— Jehudzie.
— Czyj ród mają wytępić?
— Achaba. — Czy prorok, czy uczeń?
— Prorok.
— Bądź błogosławiony w domu Pana — odparł głos.
I w tej chwili sztaby żelazne opadły, zgrzytnął zamek i obie połowy bramy rozwarły się cicho, a koń i jeździec zniknęli pod ciemnem sklepieniem bramy. Za nimi zawarły się wrota.
Ten, kto otworzył wrota, ubrany był w biały habit Kartuzów. Kaptur, który miał na głowie, zupełnie zasłaniał mu twarz.


VII.
Klasztor Kartuzów w Seillon.

Prawdopodobnie ten, który otworzył wrota, tak samo jak i ten, który ukazał się na drodze, zajmował podrzędne stanowisko w konfraterni, gdyż przytrzymał konia, gdy jeździec nasz zsiadał, oddając mu przysługę zwykłego masztelarza.
Morgan odtroczył walizkę, wyjął pistolety z olster i zasadził je za pas, a zwracając się do mnicha tonem rozkazującym:
— Mam nadzieję — rzekł — że zastanę braci zebranych na naradzie.
— Tak jest; już się zebrali.
— Gdzie?
— W Correrie. Od kilku dni bowiem widzieliśmy podejrzane figury, włóczące się koło klasztoru, wobec czego wyższa hierarchia nakazała środki ostrożności.
Młody człowiek wzruszył ramionami, jakgdyby chciał dać do zrozumienia, iż uważa te środki za zbyteczne, i tym samym tonem rozkazującym powiedział:
— Odprowadzić konia do stajni, a mnie zaprowadzić na naradę.
Mnich zawołał innego braciszka, któremu rzucił cugle, zapalił pochodnię od lampki, palącej się w kaplicy, i ruszył przed nowoprzybyłym.
Przeszedł przez gmach klasztorny, kilka kroków zrobił w ogrodzie, otworzył drzwi, prowadzące do pewnego rodzaju studni, wprowadził tam Morgana, za którym starannie zamknął drzwi, odsunął nogą kamień, który, zdawało się, leżał tam przypadkowo. Pod kamieniem ukazało się kółko żelazne i płyta kamienna, która zamykała wejście do podziemi. Gdy braciszek podniósł płytę, Morgan dojrzał kilka schodów, idących w głąb. Schody te prowadziły do okrągłego sklepionego korytarza, który pomieścić mógł dwu ludzi rzędem.
Morgan i braciszek szli korytarzem tym przez jakie sześć minut, poczem zatrzymali się koło kraty. Mnich wyjął z pod habitu klucz i otworzył kratę, którą zamknął za sobą.
— Jak mam oznajmić pańskie przybycie? — zapytał.
— Brat Morgan.
— Poczeka pan tu; za pięć minut będę z powrotem.
Młodzieniec zrobił ruch głową, jakby mówił, że był oswojony z temi wszystkiemi ostrożnościami.
Siadł następnie na jakimś grobowcu — byli bowiem w podziemiach klasztoru — i czekał. W istocie, nie upłynęło pięciu minut, jak mnich już był z powrotem.
— Proszę za mną: bracia są uszczęśliwieni z pańskiego przybycia.
W kilka chwil potem Morgan znalazł się w sali obrad.
Dwunastu mnichów zakapturzonych oczekiwało nań. Gdy drzwi się zamknęły i Morgan zrzucił maskę, wszyscy zdjęli kaptury. Byli to wszyscy prawie młodzi ludzie; dwu czy trzech tylko wyglądało na lat czterdzieści.
Wszystkie ręce wyciągnęły się do Morgana.
— Ach! doprawdy — rzekł jeden z obecnych — zdjąłeś nam kamień z serca; myśleliśmy, żeś zabity lub uwięziony.
— Zabity — zgoda! Ale uwięziony — nigdy, „obywatelu“ (jak to mówią niekiedy, ale jak, mam nadzieję, niedługo już mówić nie będą). Mogę powiedzieć, że wszystko poszło bardzo gładko. Konduktor, jak tylko nas dostrzegł, kazał stanąć i, zdaje mi się, powiedział: „Już wiem, o co chodzi“. A ja mu na to: „Skoro wiesz, o co chodzi, mój kochanku, to długo gadać nie będziemy“. — „Czy pieniędze rządowa?“ — zapytał. — „Właśnie, właśnie“ — odparłem. Ponieważ w karecie powstał popłoch, powiedziałem konduktorowi: — „Poczekaj, mój kochany. Najpierw złaź z kozia i powiedz tym panom a zwłaszcza paniom, że jesteśmy ludzie dobrze wychowani, że ich nie tkniemy, t. j. tych dam oczywiście, i nie będziem nawet na nie patrzyli, chyba że która wysunie głowę przez okno“. Jedna istotnie odważyła się. A ładna była... Posłałem jej całusa. Krzyknęła zlekka i wnet się schowała. Przez ten czas konduktor pośpiesznie wydobywał pieniądze rządowe, a z pośpiechu oddał wraz z nimi pieniądze, należące do jakiegoś biednego kupca z Bordeaux.
— Tam, do dyabła! — zawołał jeden z braci. — Wszak wiesz, że Dyrektoryat organizuje bandy opryszków, którzy działają pod naszą nazwą, aby wpoić w ogół przekonanie, że nastajemy na majątki prywatne, że słowem jesteśmy zwykłymi złodziejami.
— Poczekajcie. Otóż to właśnie spowodowało moje opóźnienie. Słyszałem już coś o tem w Lugdunie. Spostrzegłem błąd na pół drogi do Valence, po adresie na worku. Adres głosił: Jan Picot, kupiec win we Fronsac, pod Bordeaux.
— No, i odesłałeś mu pieniądze?
— Jeszcze lepiej. Sam mu oddałem.
— We Fronsac?
— Nie. W Awinionie. Przypuszczałem, że taki kupiec musiał się zatrzymać w pierwszem mieście, aby zasięgnąć wiadomości o swych dwustu ludwikach. I nie omyliłem się. Pytam w hotelu, czy nie znają obywatela Jana Picot. Mówią mi, że właśnie je obiad w hotelu. Wchodzę do sali. Domyślacie się, że rozmowa toczyła się o ograbieniu dyliżansu. Wyobraźcie sobie wrażenie zebranych, gdym stanął przed nimi. Pytam, który z obecnych jest Picot. Właściciel tego dźwięcznego i pięknego nazwiska wstaje; składam przed nim dwieście ludwików, przepraszając go za nieprzyjemność w imieniu stowarzyszenia Jehudy. Zamieniłem ukłony z Barjolsem i księdzem de Rians, ukłoniłem się całemu towarzystwu i wyszedłem. Bagatela wszystko razem, ale zajęło mi to piętnaście godzin czasu. Sądziłem, że lepiej będzie spóźnić się, niż pozostawiać opinię publiczną w mylnem o nas mniemaniu. Czym dobrze zrobił?
Zebrani odpowiedzieli oklaskami.
— Uważam jednak — rzekł jeden z zebranych — że było nierozsądnie oddawać samemu pieniądze Picotowi.
— Kochany pułkowniku — odparł młodzieniec — włoskie pzrysłowie powiada: „Kto chce, sam idzie, kto nie chce — ten posyła“. Otóż chciałem i poszedłem.
— Taki osobnik, zamiast być ci wdzięczny, pozna cię, jeśli wypadkiem wpadniesz mu w ręce, a spotkanie takie może się skończyć obcięciem głowy.
— O, nie radzę mu poznawać mnie.
— A któż mu w tem przeszkodzi?
— Czyż myślicie, że takie wyprawy urządzam z twarzą odkrytą? Przecież nie zdejmuję maski wśród obcych. Czyż nie jesteśmy w pełni karnawału? Dlaczegóż nie mam przebierać się za Abellina, lub Karola Moora, jeśli pp. Gohier, Sieyes, Roger Ducos, Moulin i Barras przebierają się za królów Francyi.
— I do miasta wjechałeś w masce?
— I do miasta, i pod hotel, i do sali. Prawda, że miałem odsłonięty pas. Ale widzicie, jak pięknie jest on udekorowany.
Przy tych słowach młodzieniec odrzucił płaszcz i ukazał pas, za którym tkwiły cztery pistolety i krótki nóż myśliwski.
A potem z wesołością, która cechowała, zdaje się, całe zgromadzenie, dodał:
— Musiałem mieć wygląd straszny, nieprawdaż? Musieli mnie wziąć za nieboszczyka Mandrina, wracającego z gór Sabaudyi. A propos. Oto sześćdziesiąt tysięcy franków Jego Wysokości Dyrektoryatu.
I młodzieniec potrącił pogardliwie nogą walizkę, która wydała dźwięk metaliczny złota.
Potem wmieszał się w grupę przyjaciół.
Jeden z mnichów podniósł walizkę.
— Gardź sobie złotem, Morganie, chociaż je zbierasz; lecz wiem, że są dobrzy ludzie, wyczekujący tych sześćdziesięciu tysięcy franków z taką samą niecierpliwością, jak karawana na pustyni czeka na kroplę wody, która ją uchroni od śmierci.
— Nasi przyjaciele w Wandei? — zapytał Morgan. — Niech im służy! Egoiści. Sami się biją. Sobie wybrali róże, a nam zostawili kolce! A cóż to, czy nic nie dostają z Anglii?
— A jakże — zamruczał jeden mnich — w Quiberon dostali kule i mitraliezy.
— Nie mówię od Anglików, lecz z Anglii.
— Ani grosza.
— Zdaje mi się jednak — powiedział jeden z obecnych, że nasi książęta mogliby posłać trochę złota tym, którzy przelewają swą krew za sprawę monarchii. Czyż nie boją się, że Wandeja prędzej czy później zniechęci się i zaniecha poświęcenia się, za które dotychczas nie dostała, o ile wiem, nawet podziękowania?
— Wandeja, przyjacielu, — odparł Morgan — jest to ziemia szlachetna i nie zniechęci się, bądź pewien. Zresztą, cóżby to była za zasługa wierności, gdyby nie miała do czynienia z niewdzięcznością? Z chwilą, gdy poświęcenie spotyka się z wdzięcznością — przestaje być poświęceniem, albowiem jest zamiana, skoro poświęcenie zostaje wynagrodzone. Bądźmy wierni zawsze, panowie, i oby niebo sprawiło, aby ci, dla których się poświęcamy, byli niewdzięczni. A będziem mieli, wierzajcie mi, piękną kartę w historyi naszych wojen domowych.
Zaledwie Morgan skończył ten rycerski aksyomat, gdy rozległy się trzy puknięcia masońskie.
— Panowie! — zawołał mnich, który przewodniczył naradzie. — Kaptury na głowy i maski na twarze. Nie wiemy, co nas czeka.


VIII.
Na co szły pieniądze Dyrektoryatu.

Wszyscy usłuchali rozkazu: mnisi naciągnęli kaptury, Morgan nałożył maskę.
— Proszę! — rzekł przełożony.
Drzwi się otwarły, wszedł braciszek usługujący.
— Wysłaniec generała Jerzego Cadoudala.
— Czy odpowiedział na trzy umówione pytania?
— Tak jest.
— Niech wejdzie.
Braciszek powrócił do podziemia i w sekundę potem ukazał się znowu, prowadząc człowieka, w którym po ubraniu poznać można było chłopa, a po kwadratowej głowie i wielkim rudym kapeluszu — Bretończyka.
Przybysz doszedł do środka koła, nie okazując onieśmielenia, i okiem powiódł po dwunastu mnichach, czekając na pytania.
Przewodniczący przerwał ciszę.
— Od kogo przychodzisz?
— Ten, kto mnie posłał, polecił mi odpowiedzieć, że przychodzę od Jehudy.
— Czy masz zlecenia ustne, czy na piśmie?
— Mam odpowiadać na wasze pytania, a następnie zostawić świstek papieru za pieniądze.
— Dobrze. Zacznijmy od pytań. Gdzie są nasi bracia z Wandei?
— Złożyli broń, ale czekają tylko od was rozkazu, aby za nią pochwycić.
— A dlaczego złożyli broń?
— Otrzymali rozkaz od J. K. M. Ludwika VIII.
— Mówiono o własnoręcznej odezwie królewskiej.
— Oto kopia — i z temi słowy chłop wręczył papier pytającemu.
Ten rozłożył i czytał:
„Wojna może wzbudzić tylko nienawiść do monarchii. Królowie, wracający na tron przez wojnę, nie mogą być kochani. Trzeba więc zarzucić środki krwawe i polecić się potędze opinii, która sama przez się powraca do zbawczych zasad. Trzeba połączyć w potężnym związku rozproszone elementy monarchii, pozostawić wojującą Wandeję jej własnemu losowi i wejść na drogę bardziej pokojową i nie tak bezładną. Rojaliści z Zachodu już swoje zrobili, trzeba nareszcie oprzeć się na rojalistach w Paryżu, którzy już wszystko przygotowali do blizkiej restauracyi monarchii“...
Prezydujący podniósł głowę i, szukając wzrokiem Morgana, rzekł:
— Otóż, bracie, życzenie twoje spełnione. Rojaliści Wandei i Południa Francyi będą mieli pełnię zasług poświęcenia.
Następnie, zwracając wzrok na odezwę, z której pozostało kilka wierszy do odczytania, ciągnął dalej:
„Żydzi ukrzyżowali swego króla i od tej chwili błąkają się po całym świecie; Francuzi ścięli swego i będą rozproszeni po całej ziemi.
„Dane w Blankenbourgu, 25 sierpnia roku 1799, w dniu naszych imienin, a w szóstym dniu naszego panowania.

Podpisano: Ludwik“.

Młodzieńcy popatrzyli na siebie.
— Quos vult perdere Jupiter, dementat! — rzucił Morgan.
— Tak — dodał prezydujący — lecz ci, których Jowisz chce ukarać, reprezentują zasadę, trzeba więc ich popierać nietylko przeciw Jowiszowi, lecz i przeciw nim samym. Ajaks wśród błyskawic i piorunów, wdzierając się na skałę, wyciągał do niebios zaciśniętą pięść i wołał: „Wyratuję się wbrew bogom“.
A zwracając się do wysłańca Cadoudala, zapytał:
— Co odpowiedział na tę odezwę ten, który cię wysłał?
— Mniej więcej to samo. Kazał mi dowiedzieć się, co wy postanowicie czynić nawet wbrew życzeniu króla.
— Jesteśmy zdecydowani na wszystko — odparł prezydujący.
— W takim razie — rzekł chłop — wszystko będzie dobrze. Oto nazwiska prawdziwe dowódców i ich przezwiska. Generał poleca, aby w listach używać przezwisk. Toż samo robi on, gdy pisze o was.
— Czy masz listę?
— Nie; mogłem być aresztowany. Piszcie, podyktuję.
Prezydujący siadł za stołem, wziął pióro i pisał pod dyktando chłopa wandejskiego następujące nazwiska:
Jerzy Cadoudal — Jehuda, albo Okrągła głowa; Józef Cadoudal — Judasz Machabetisz; Lahaye Saint-Hilaire — Dawid; Burban-Malabry — Brave-la-Mort; Poulpiquez — Royal-Carnage; Bonfils — Brise-Barrière; Dampherné — Piquevers; Duchayla — Korona; Dupare — Straszny; la Roche — Mitrydates; Puisaye — Jan Blondyn“.
— Oto następcy Charette’ôw, Stolfletów, Bonchampów, Rochejacqueleinôw, Leseure’ôw! — odezwał się jeden z obecnych.
Bretończyk, zwracając się doń, rzekł:
— Jeśli gotowi są zginąć, jak ich poprzednicy, to co im radzicie robić?
— A bo co? — zapytał Morgan.
— A bo to — odparł chłop — że generał, skoro tylko otrzyma waszą odpowiedź, wnet chwyci za broń.
— A jeśli damy odpowiedź przeczącą — zapytał ktoś.
— Tem gorzej dla was! W każdym razie powstanie oznaczono na 20 października.
— Otóż dzięki nam — powiedział prezydujący — generał miał z czego wypłacić żołd za pierwszy miesiąc. Gdzie masz pokwitowanie?
Chłop wyją! z kieszeni papier, który brzmiał:
„Otrzymaliśmy od braci naszych z Południa i Wschodu dla należytego użytku na rzecz sprawy sumę...

Jerzy Cadoudal,

generał głównodowodzący armią królewską w Bretanii“.
Suma nie była wymieniona.
— Czy umiesz pisać? — zapytał prezydujący.
— Dosyć, aby wypełnić trzy czy cztery wyrazy brakujące.
— No to pisz: „sto tysięcy franków“.

— Schyl się i podnieś worek.
Bretończyk napisał te wyrazy i, oddając papier prezydującemu, powiedział:

— Oto pokwitowanie. A gdzie pieniądze?
— Schyl się i podnieś worek, który masz pod nogami. Zawiera on sześćdziesiąt tysięcy franków.
A zwracając się do mnichów:
— Montbard! Gdzie reszta?
Zapytany mnich otworzył szafę i wyjął mniejszy nieco worek, przyniesiony przez Morgana, z sumą okrągłą czterdziestu tysięcy franków.
— Oto wszystko — rzekł mnich.
— Teraz, przyjacielu — rzekł prezydujący — posil się i wypocznij; jutro odjedziesz.
— Oczekują mnie — odparł Wandejczyk — zjem i prześpię się na koniu. Żegnam panów. Niech was Bóg chroni!
I skierował się ku drzwiom.
— Zaczekaj! — zawołał Morgan.
Wysłaniec Jerzego zatrzymał się.
— Nowina za nowinę — mówił Morgan. — Powiedz generałowi Cadoudalowi, że generał Bonaparte opuścił armię w Egipcie i wylądował pozawczoraj w Frejus, a za trzy dni będzie w Paryżu. Czyż moja nowina nie warta twojej?
— Niemożliwe! — zawołali jednogłośnie wszyscy zebrani.
— A jednak prawda. Wiem, o tem od naszego przyjaciela Księdza, który go widział na godzinę przed widzeniem się ze mną w Lugdunie i poznał go.
— Po co powrócił do Francyi? — zapytało kilka głosów.
— Doprawdy — rzekł Morgan — dowiemy się o tem prędzej czy później. Być może, nie będzie on ukrywał się w Paryżu.
— Nie trać ani chwili czasu i nieś tę wiadomość braciom naszym z Zachodu — rzekł prezydujący. — Przed chwilą zatrzymywałem cię, ale teraz mówię ci: śpiesz się.
Chłop pokłonił się i wyszedł. Gdy drzwi zamknęły się za nim, prezydujący powiedział:
— Wiadomość, którą nam przyniósł Morgan, jest tak ważna, że chcę zaproponować specyalne zarządzenia.
— Jakie? — zapytali jednym głosem towarzysze Jehudy.
— Jeden z nas, na którego padnie los, pojedzie do Paryża i będzie nas przy pomocy umówionego alfabetu o wszystkiem informował.
— Przyjęte.
— W takim razie — ciągnął dalej prezydujący — wypiszmy nasze nazwiska na kawałkach papieru; włóżmy je do kapelusza i ciągnijmy losy.
Młodzieńcy pośpiesznie wykonali rozkaz.
Najmłodszy z nich zbliżył się do kapelusza i wyciągnął karteczkę, którą oddal prezydującemu.
— Morgan — odczytał ten.
— Proszę o rozkazy.
— Pamiętaj — zaczął uroczyście prezydujący — że nazywasz się baron de Sainte-Hermine; że ojciec twój był ścięty na placu Rewolucyi, a brat twój zabity w armii Kondeusza. Noblesse oblige — oto instrukcya dla ciebie.
— A co do pozostałych kwestyi? — zapytał młodzieniec.
— Polegamy — odparł prezydujący — na twym rojalizmie i lojalności.
— Pozwólcie tedy, przyjaciele, że pożegnam was zaraz. Chcę już przede dniem być na drodze do Paryża, a mam jeszcze jedną wizytę przed odjazdem.
— Idź — rzekł prezydujący, biorąc Morgana w ramiona. — Inny powiedziałby: „Bądź mężny i odważny!“ Ja mówię: „Bądź ostrożny“.
Młodzieniec pożegnał uśmiechem przyjaciół, zawinął się w płaszcz, nasunął kapelusz na oczy i wyszedł.


IX.
Romeo i Julia.

Koń Morgana był już gotów do drogi.
Zaledwie młodzieniec wskoczył na siodło, wrota klasztoru rozwarły się przed nim; koń pomknął ostro, jakby już zapomniał o odbytej niedawno drodze.
Za wrotami Morgan po krótkiej chwili wahania skręcił na prawo; czas jakiś jechał wzdłuż ścieżki, prowadzącej od Bourg do Seillon, skręcił znowu na prawo poprzez pole, zanurzył się w las, wkrótce wyjechał z drugiej strony lasu i wyjechał na gościniec bity Pont-d’Ain i po pół godziny jazdy zatrzymał się przy grupie domów, zwanej obecnie Maisons-des-Gardes.
Nad jednym z tych domów wisiał pęk ostrokrzewu, wskazujący, że tu odpoczywali i posilali się włościanie i piesi podróżni.
I tutaj, jak pod klasztorem Kartuzów, Morgan zastukał we wrota rękojeścią pistoletu.
Wkrótce usłyszał kroki stajennego; wrota zaskrzypiały, a człowiek, który je otworzył, poznawszy jeźdźca z pistoletem w ręku, zrobił instynktownie ruch, jakgdyby chciał wrota zamknąć.
— To ja, Pataut — rzekł młodzieniec nie bój się.
— A prawda. To pan Karol. Ale widzi pan, teraz ostrożność jest najlepszym środkiem bezpieczeństwa!
— Masz racyę, Pataut — odparł młodzieniec, dając mówiącemu sztukę srebra. — Ale bądź spokojny. Wrócą lepsze czasy.
— A czy długo będziem na to czekali?
— Pataut, obiecuję ci postarać się, abyś długo nie czekał. Śpieszę się nie mniej, niż ty. To też chciałbym, abyś się nie kładł spać, kochany Pataut.
— Pan wie, że, kiedy pan tu jest, nie kładę się wcale. Co się tyczy konia... Pan chyba codzień zmienia konia. Dziś pan jest na karym.
— Tak, jestem kapryśny z natury. Zresztą koń niczego nie potrzebuje. Popuść mu wędzidła, siodło postaw. Czekaj-no! Włóż pistolet do olster, a te dwa potrzymaj.
Z temi słowy młodzieniec oddał chłopcu pistolety z za pasa.
— Ho! — zaśmiał się ten — pistoletów mamy dosyć.
— Wiesz, Pataut, że drogi nie są bezpieczne.
— Ja myślę. Czyż mało mamy, panie Karolu, rozboi? Przecież w ostatnim tygodniu zatrzymano i ograbiono dyliżans, jadący z Genewy do Bourg.
— Tak? — zapytał Morgan. — A kogo o to posądzają.
— Komedya prawdziwa! Mówią, że to towarzysze Jezusa. Ale nie wierzę temu. Przecież towarzysze Jezusa — to apostołowie?
— No, chyba — odparł wesoło Morgan — innych nie było.
— Otóż to — ciągnął Pataut — oskarżać dwunastu apostołów o ograbienie dyliżansu! Tylko tego brakowało! Oj, panie, żyjemy w czasach, kiedy niema nic świętego.
I potrząsnąwszy głową, jak zdeklarowany mizantrop, Pataut odprowadził konia do stajni.
Morgan zaś, popatrzywszy chwilę za odchodzącym chłopakiem, obszedł płot, otaczający ogród, i skierował się do grupy wysokich drzew, ocieniających małą wioskę, nazywaną pompatycznie zamkiem des Noires-Fontaines.
Gdy Morgan doszedł do ogrodzenia zamku, na kościele w Montagnac zegar wybijał godzinę. Młodzieniec naliczył jedenaście uderzeń.
Morgan zrobił jeszcze kilka kroków, obejrzał ogrodzenie, jakby szukając znajomego miejsca, a znalazłszy je, oparł się końcem buta o wyłom w kamieniach, podskoczył jak jeździec na siodło, złapał się za wierzch muru lewą ręką, z rozpędu siadł okrakiem na murze i w oka mgnieniu zsunął się na drugą stronę muru.
Tam zatrzymał się na chwilę, wpatrując się pilnie w ciemności. Wszystko było cicho i spokojnie.
Morgan ostrożnie posunął się naprzód, przemknął się na brzeg klombu drzew. Doszedłszy do polanki, na drugiej stronie której stał zameczek, Morgan pilnie wpatrywał się w okna domu.
W jednem tylko oknie widniało światło, mianowicie na piętrze w rogu domu.
Pod oknem tem był balkonik, obwity winem. Nad oknem, wychodzącem wprost na balkon, splatały się gałęzie dwu drzew.
W oknie wisiała żaluzya, podnoszona przy pomocy sznurów. Poprzez tę żaluzyę właśnie Morgan dojrzał światło.
Pierwszym odruchem młodzieniec chciał iść wprost przez trawnik w kierunku okna, lecz jakaś obawa powstrzymała go.
Pod zajazd prowadziła aleja lipowa. W tę to ciemną aleję wszedł Morgan. Jednym susem przebył dystans od końca alei do domu i skrył się w cieniu, rzucanym przez budynek. Cofając się w tył tak, aby nie wyjść z cienia, miał oczy utkwione w okno. Po chwili klasnął trzykrotnie w ręce.
Na głos ten jakiś cień zamigotał w pokojach i zbliżył się do okna.
Morgan zaklaskał ponownie.
Otworzyło się okno, żaluzya poszła w górę i czarująca dziewczyna w nocnem ubraniu, z włosami blond rozsypanymi na ramionach, ukazała się w ramach zieleni.
Młodzieniec wyciągnął ręce. Naprzeciw nim wysunęły się dwie ręce dziewczyny i dwa głosy wybiegły na spotkanie:
— Karolu!
— Amelio!
Następnie młodzieniec, chwytając się za sploty wina i występy w murze, znalazł się na balkonie.
To, co sobie mówili potem młodzi ludzie, było tylko szeptem miłości, zagłuszonym nieskończonymi pocałunkami.
Młodzieniec jednak wysiłkiem woli wprowadził jedną ręką dziewczynę do pokoju, a drugą puścił sznur żaluzyi, która spadła z hałasem.
Potem zamknęło się okno, światło zgasło i cały dom pogrążył się w ciemnościach.
I trwały ciemności z kwadrans czasu. Wtem rozległ się turkot kół na drodze, idącej od Pont-d’Ain ku zamkowi.
Turkot ucichł; kolasa zatrzymała się widocznie przed bramą.


X.
Rodzina Rolanda.

Powóz, który się zatrzymał przed bramą, przywiózł Rolanda i sir Johna.
Tak dalece nie spodziewano się jego, że wszystkie światła w domu były pogaszone, wszystkie okna były ciemne, nawet okno w pokoju Amelii.
Prawda, że pocztylion na jakie pięćset kroków od domu strzelał z bata, lecz strzały te nie mogły rozbudzić mieszkańców prowincyi z pierwszego snu.
Gdy powóz stanął przed zajazdem, Roland otworzył drzwiczki, wyskoczył, nie zważając na stopień powozu, i zaczął dzwonić.
Dzwonił tak z pięć minut, podczas których po każdem szarpnięciu dzwonka zwracał się do powozu i mówił:
— Niech się pan nie niecierpliwi, sir Johnie.
Wreszcie jedno z okien otworzyło się i jakiś głos dziecinny, lecz mocny, zawołał: — Kto tam?
— To ty, Edwardku? — zapytał Roland. — Otwieraj prędko.
Dzieciak z okrzykiem radości cofnął się i zniknął.
Lecz usłyszano zaraz głos jego z korytarza:
— Mamo! obudź się, to Roland!... Siostro! wstawaj, starszy brat!
I jak stał w koszuli, pośpiesznie nałożył pantofle i, zbiegając ze schodów, wołał:
— Czekaj, czekaj, Rolandzie. Już idę, idę!
W chwilę potem klucz zazgrzytał w zamku, drzwi się rozchyliły i biała postać ukazała się na ganku i pomknęła w kierunku bramy, która również, zaskrzypiawszy w zawiasach, rozwarła się na oścież.
Chłopiec skoczył na szyję Rolandowi i zawisł.
— Bracie, bracie! — wołał, całując młodzieńca, śmiejąc się i płacząc. — Jakżeż się mama ucieszy! a Amelia!... Wszyscy zdrowi, tylko ja chory... Dlaczegoś nie w uniformie żołnierskim? Jakżeż ci brzydko po cywilnemu!... Wracasz z Egiptu?... Czyś przywiózł mi pistolety nabijane srebrem i piękną szablę zakrzywioną? Nie! No toś niedobry. Nie chcę cię całować. Ale nie bój się, i tak cię kocham.
I znowu malec zasypał go pocałunkami.
Anglik, wyglądając przez okno powozu, przyglądał się tej scenie i uśmiechał się.
Wśród tych czułości braterskich rozległ się głos kobiecy — głos matki.
— Gdzież Roland, mój syn ukochany? — pytała pani de Montrevel głosem wzruszonym i radosnym zarazem. — Gdzież on? Co, naprawdę wrócił? Więc nie wzięty do niewoli? Żyje?
Na głos ten, chłopak, jak wąż, wyśliznął się z objęć brata i poskoczył do matki.
— Tutaj, mamo! tutaj! — wołał, prowadząc matką do Rolanda.
Na widok matki Roland zawołał:
— Doprawdy, jestem niewdzięczny względem Boga, skoro mi życie daje takie radości.
I, łkając, rzucił się na szyję pani de Montrevel, zapominając o sir Johnie, który również czuł, że niknie gdzieś jego flegma angielska, i który po cichu obcierał łzy.
Chłopiec, matka i Roland tworzyli cudną grupę.
Wtem mały Edwardek odbiegł od matki i brata z okrzykiem:
— Siostro Amelio, chodźże!
A podbiegając do domu, wołał:
— Siostro Amelio! wstawaj, biegnij!
I usłyszano bicie pięścią w drzwi.
Po chwili ciszy usłyszano znowu głos Edwardka:
— Na pomoc! Matko, Rolandzie, siostrze zrobiło się niedobrze.
Pani Montrevel i syn jej pobiegli do domu. Sir John, jako doświadczony podróżnik, miał w tłomoczku lancet i flakon z solami. Wysiadł z powozu i odruchowo podszedł pod ganek.
Tu zatrzymał się, gdyż przypomniał sobie, że nie był przedstawiony.
Tymczasem ta, której szedł na pomoc, zbliżała się naprzeciw niemu.
Na hałas, jaki robił pod jej drzwiami brat, Amelia ukazała się wreszcie na progu. Ale prawdopodobnie wiadomość o powrocie Rolanda tak ją wzruszyła, że, zszedłszy kilka stopni prawie automatycznie i robiąc wielki wysiłek, uśmiechnęła się, ale wkrótce runęła na schodach.
Wtedy to Edwardek zawołał na pomoc.
Na krzyk dziecka Amelia odzyskała jeśli nie siły, to wolę; wstała, mówiąc: „Cicho, Edwardku! Milcz w imię Boga! Już jestem“. — I oparłszy się jedną ręką na poręczy a drugą na ramieniu brata, schodziła ze schodów.
Na ostatnim stopniu spotkała matkę i brata, i ruchem gwałtownym, prawie rozpaczliwym, zarzuciła obie ręce na szyję Rolanda, wołając:
— Bracie, bracie mój!
Roland poczuł, że dziewczyna zwisła mu na ramieniu, i, ze słowami: — „Zemdlała! powietrza!“ — wyniósł ją na ganek.
Na tę drugą grupę właśnie odmienną od pierwszej, patrzał sir John.
Powietrze ocuciło Amelię, która odetchnęła i podniosła głowę.
W tejże chwili księżyc w całym swym blasku wynurzył się z za chmur i oświecił twarz Amelii, również bladą, jak on sam.
Sir John wydał okrzyk zachwytu. Nigdy nie widział statuy z marmuru tak doskonale pięknej, jak ta, którą miał przed sobą.
Bo też istotnie Amelia i wyglądała pięknie.
Ubrana w batystowy nocny ubiór, który uwydatniał kształty antycznej Polihymnii, z twarzą bladą, zlekka pochyloną na ramieniu brata, z włosami złoto-blond, spadającymi na śnieżnej białości ramiona, z ramieniem dookoła szyi matki, ze zwieszającą się na czerwonym szalu matki ręką alabastrową — tak ukazała się oczom sir Johna siostra Rolanda.
Na okrzyk Anglika Roland przypomniał sobie, że ten jest przy nich, i pani de Montrevel spostrzegła jego obecność.
Tymczasem chłopak, zdziwiony na widok obcego, zszedł o trzy stopnie niżej i zapytał:
— Kto pan jesteś? Co pan tu robisz?
— Mój kochany Edziu — odparł sir John — jestem przyjacielem twego brata i przywożę pistolety nabijane srebrem oraz damascenkę, które ci on obiecał.
— Gdzież one? — zapytał chłopak.
— W Anglii — odparł sir John. — Musisz poczekać na nie jakiś czas. Ale oto twój brat zaręczy za mnie, że dotrzymuję słowa.
— Tak, Edziu, tak — wtrącił się Roland — jeśli milord obiecuje ci, będziesz je miał.
A zwracając się do pani de Montrevel i do siostry:
— Wybacz mi, matko! wybacz mi, Amelio, albo też wytłómaczcie się, jak umiecie, same wobec milorda: przez was jestem obrzydliwym niewdzięcznikiem.
Poczem, zbliżywszy się do sir Johna, wziął go za rękę.
— Matko — rzekł — milord oddał mi wielką przysługę. Wiem, że takich rzeczy nie zapominacie. Mam nadzieję, że zechcecie pamiętać, iż sir John jest moim i waszym najserdeczniejszym przyjacielem. A da wam dowód tego, oświadczając wraz ze mną, że gotów jest nudzić się przez dwa lub trzy tygodnie z nami.
— Pani! — rzekł sir John. — Pozwól, że nie będę powtarzał słów mego przyjaciela Rolanda. Nie dwa i nie trzy tygodnie chciałbym spędzić wśród waszej rodziny, ale życie całe.
Pani de Montrevel zeszła z ganku i wyciągnęła dłoń do sir Johna, który ucałował podaną sobie rękę z zupełnie francuską galanteryą.
— Milordzie — powiedziała — ten dom jest twoim domem. Radosny był dzień, w którym tu wszedłeś, a dniem smutku i żalu będzie ten, w którym go opuścisz.
Sir John zwrócił się do Amelii, która, zażenowana swym negliżem, obwijała się w fałdy nocnego ubioru.
— Mówię w imieniu swojem i mojej córki — mówiła dalej pani de Montrevel — która zbyt jest wzruszona powrotem brata, aby mogła przyjąć pana tak, jak to za chwilę uczyni.
— Siostra — wtrącił Roland — pozwoli, aby sir John całował jej rękę, i sądzę, że on przyjmie ten sposób powitania.
Amelia wymówiła kilka słów, podnosząc wolno ramię, i wyciągnęła dłoń do sir Johna z uśmiechem prawie bolesnym.
Anglik ujął dłoń, lecz czując, iż jest lodowata i drżąca, zamiast złożyć pocałunek, rzekł:
— Rolandzie, siostra twoja jest naprawdę chora. Jestem nieco lekarzem i, jeśli pozwoli, mogę zbadać puls.
Lecz Amelia, jakby się bojąc, że odkryją istotną przyczynę niedyspozycyi, cofnęła szybko rękę, mówiąc:
— Milord jest w błędzie i radość nie powoduje choroby. Tylko radość spowodowała tę niedyspozycyę, ale to zaraz przejdzie.
A zwracając się do pani de Montrevel:
— Matko — rzekła — nie zapominajmy, że panowie przyjechali z dalekiej podróży. Pójdę zająć się przygotowaniem posiłku.
I weszła do domu, aby zbudzić służbę.
W tym samym czasie Morgan dosiadł konia i galopem pomknął w kierunku klasztoru Kartuzów. Przed bramą zatrzymał konia, wyjął notatnik i na kartce nakreślił kilka słów ołówkiem, poczem kartkę zwinął i przesadził poprzez dziurkę od klucza, nie schodząc wcale z konia.
Na kartce zaś napisał te słowa:
„Ludwik de Montrevel, adjutant generała Bonapartego, przyjechał dziś w nocy do zamku Noires-Fontaines. „Baczność, towarzysze Jehudy!“
Ostrzegając w ten sposób przyjaciół, Morgan jednak nakreślił nad swym podpisem krzyż, który miał znaczyć, że bądź co bądź młody oficer był dla nich nietykalny.
Każdy towarzysz Jehudy mógł w ten sposób ratować swego przyjaciela, nie podając motywów takiego zastrzeżenia.
Z tego przywileju skorzystał Morgan. Ratował brata Amelii.


XI.
Zamek des Noires-Fontaines.

Zamek des Noires-Fontaines znajdował się w najładniejszem miejscu doliny, w której rozłożyło się miasto Bourg.
Park zamku otaczał z trzech stron mur, w którym od strony zajazdu była piękna kuta krata, z czwartej zaś płynęła rzeka de la Reyssouse, biorąca początek w Jaurnaud i płynąca z południa na północ. Rzeka ta wpada do Saony pod mostem Fleurville, naprzeciw Pont-de-Vaux, miasta rodzinnego Jouberta, który na miesiąc przed opisywanemi zdarzeniami zginął w bitwie pod Novi.
Za rzeką i na jej brzegach rozsiadły się na prawo i na lewo od zamku wsie: Montagnat, Saint-Just i Ceyzeriat.
Poza tem ostatniem miasteczkiem zarysowują się sylwetki wzgórz Jury, nad któremi widnieje niebieskawy szczyt Bugey.
Na ten cudny widok spojrzał sir John, gdy się obudził zrana.
I gdy stał zapatrzony na góry, rozległo się pukanie we drzwi: Roland, gospodarz, przyszedł dowiedzieć się, jak spędził jego gość tę noc.
Znalazł go wesołego i rozpromienionego.
— Winszuję, sir Johnie. Sądziłem, że zastanę pana smutnego, jak ci Kartuzi w białych szatach, których się tak bałem w dzieciństwie, chociaż wogóle nie byłem bojaźliwy; a tymczasem widzę, żeś uśmiechnięty, jak poranek majowy, chociaż to połowa smutnego, jak zwykle u nas, października.
— Kochany Rolandzie! — odparł sir John. — Jestem sierota. Matka moja zmarła, gdym przyszedł na świat; ojciec — gdym miał lat dwanaście. W wieku szkolnym posiadałem już majątek, którymi dawał około miliona dochodu. Lecz byłem sam, nikogo nie miałem, kogobym mógł kochać, i nikt mię nie kochał. Nie znam zupełnie radości życia rodzinnego. Od roku dwunastego do osiemnastego studyowałem w Cambridge. W roku osiemnastym zacząłem podróżować. Błądziłem, jak widmo już zmarłe pośród cieni żyjących, zwanych ludźmi, nie mając gdzie się zatrzymać, ramienia, na którem mógłbym się wesprzeć, i nikogo, przed kim mógłbym otworzyć me serce. Lecz oto wczoraj wieczór, kochany Rolandzie, w jednem oka mgnieniu, ta pustka mego życia zniknęła. Żyłem przez was. Widziałem radość, którą przeżywaliście. Patrząc na waszą matkę, powiedziałem sobie: „Taką być musiała moja matka“. Patrząc na twą siostrę, westchnąłem w duchu: „Gdybym miał mieć siostrę, chciałbym mieć taką“. Całując brata twego, pomyślałem, że przecież i ja mógłbym mieć dziecko w tym wieku i zostawić coś po sobie. Wiem jednak, że umrę, jak żyłem, smutny, ponury dla innych, nieznośny dla samego siebie. Tyś szczęśliwy, Rolandzie. Masz rodzinę, sławę, młodość i nawet — co nie zawadza i mężczyźnie — urodę. Nic ci nie brakuje do szczęścia.
Powtarzam: jesteś szczęśliwy, bardzo szczęśliwy.
— No, dobrze — odparł Roland — zapominasz jednak, milordzie, o moim anewryzmie.
Sir John popatrzał na młodzieńca wzrokiem niedowierzającym. Istotnie bowiem Roland wyglądał na zupełnie zdrowego.
— Oddaj mi swój anewryzm za milion dochodu, Rolandzie — odrzekł z głębokim smutkiem lord Tanlay. — Ale daj mi wrazi z anewryzmem tę matkę, która płakała z radości, żeś powrócił, tę siostrę, która zasłabła ze szczęścia na twój widok, to dziecko, które rzuca ci się na szyję, ten zamek, tę rzekę, ładne wioski. Daj mi swój anewryzm, Rolandzie, śmierć za trzy, dwa lata, za rok, za pół roku, ale daj mi sześć miesięcy swego życia tak bogatego i tak urozmaiconego, tak słodkiego i tak sławnego, a będę się miał wówczas za człowieka szczęśliwego.
Roland wybuchnął właściwym sobie śmiechem nerwowym.
— Oho! Oto turysta, Żyd wieczny tułacz, wiecznie błądzący, który nigdzie się nie zatrzymuje, nic nie ocenia i nie pogłębia, sądzi rzeczy na zasadzie wrażeń, nie otwierając drzwi tych klatek, gdzie są zamknięci waryaci, zwani ludźmi, powiada: Za tym murem są szczęśliwi! Otóż mój drogi, ta rzeka, te łąki, te piękne wioski, ten Eden!... Zaludniają je ludzie, którzy mordują się wzajemnie. W dżunglach Kalkuty, w puszczach Bengalu niema dzikszych i bardziej krwiożerczych tygrysów i panter, niż w tych pięknych wioskach i na tych błoniach, które widzisz na brzegach tej rzeczki.
I podniesionym głosem począł Roland wyliczać okrucieństwa, popełnione przez rewolucyę.
Sir John milczał, ze zdziwieniem przysłuchując się wybuchom mizantropii Rolanda.
Potem młodzieniec skierował rozmowę na zdarzenie w hotelu z Morganem, a w końcu zawołał: „Przedewszystkiem chciałbym się zblizka przekonać, co to są za towarzysze Jehudy.
— Ach, rozumiem teraz. Nie zabił cię Barjols, chcesz więc, aby cię zabił pan Morgan.
— Albo kto inny — odpowiedział spokojnie Roland. — Oświadczam, że nie mam żadnej specyalnej pretensyi do pana Morgana. Przeciwnie; chociaż pierwszą myślą moją, gdy wszedł on do sali i wypowiedział „speech“ — wszak tak to nazywasz?
Sir John potwierdził ruchem głowy.
— Chociaż pierwszą myślą moją — ciągnął dalej Roland — było skoczyć mu do gardła i zerwać maskę.
— Rozumiem cię, kochany Rolandzie. Ale znając cię, dziwię się, dlaczegoś nie wykonał tego zamiaru?
— Nie moja wina! Chciałem, ale powstrzymał mię mój towarzysz.
— Ach, więc są ludzie, którzy cię mogą powstrzymać?
— Nie wielu, ale ten...
— Jednem słowem, żałujesz?
— Prawdę mówiąc, nie. Ten odważny grabieżca dyliżansów wykonał swą grę z odwagą, którą lubię. Instynktownie lubię ludzi odważnych. Gdybym nie zabił pana de Barjols, chciałbym być jego przyjacielem. Niestety jednak, nie zabiwszy go, nie mogłem przekonać się o jego odwadze. Lecz mówmy o czem innem. Po cóż tu przyszedłem? Po to, aby dowiedzieć się, co zamierzasz tu porabiać. Będę czynił wszystko, aby cię zabawić, ale dwie okoliczności utrudnią mi zadanie: okolica nie jest wesoła, i ciebie, jako Anglika, zabawić trudno.
— Jużem ci mówił — odparł lord Tanlay, wyciągając rękę do młodzieńca — że zamek Noires-Fontaines jest dla mnie rajem.
— Zgoda. Lecz boję się, że wkrótce ten raj znudzi cię, postaram się więc rozerwać cię, jak będę umiał. Może lubisz archeologię? Mamy cudny kościół w Brou; są o nim piękne legendy. Zobaczysz tam groby Małgorzaty Bourbon, Filipa Pięknego, Małgorzaty austryackiej. Rozwiążesz nam jej dewizę: „Fortune, infortune, fortune“, którą ja tłómaczę tak z łacińska: „Fortuna, infortuna, forti una“.
Jeśli lubisz łapać ryby, masz rzeczkę Reyssouse i całą kolekcyę wędek Edwardka oraz kolekcyę sieci Michała. Jeśli lubisz polowanie, masz las Seillon o sto kroków; ale polować można tylko ze strzelbą. Mówią, że dawne lasy Kartuzów roją się od dzików, kozłów, zajęcy i lisów. Nikt tam nie poluje, gdyż są to lasy rządowe, a rządu tymczasem niema żadnego. Uzupełnię tę lukę w charakterze adjutanta generała Bonapartego. Zobaczymy, czy kto mi weźmie za złe, jeśli po polowaniach na Austryaków nad Adygą i na Mameluków nad Nilem, zapoluję na jelenie, dziki, kozy, lisy i zające nad Beyssouse’ą. Jednego dnia archeologia, drugiego — wędka, trzeciego — polowanie, i już trzy dni zapełnione. Możemy więc być spokojni o te dwa tygodnie pobytu tutaj.
— Kochany Rolandzie — odezwał się sir John z głębokim smutkiem — czy powiesz mi wreszcie, jaka gorączka cię trawi, jakie zmartwienie gnębi?
— Daj pokój! Nigdy nie byłem tak wesół, jak dzisiejszego ranka. To ty cierpisz na spleen, milordzie, i wszystko widzisz w czarnych barwach.
— Kiedyś będę naprawdę twoim przyjacielem; wtedy zwierzysz mi się ze wszystkiem, a wówczas przejmę część twych trosk — rzekł sir John.
— I połowę mego anewryzmu... Czyś głodny, milordzie?
— Po co to pytanie?
— Bo słyszę na schodach kroki Edwarda, który idzie zawiadomić nas, że śniadanie gotowe.
W tejże chwili drzwi się otworzyły i chłopak zawołał:
— Bracie Rolandzie. Matka i siostra Amelia proszą ciebie i milorda na śniadanie.
Potem wziąwszy za rękę Anglika, przyglądał się bacznie jego palcom.
— Dlaczego się tak patrzysz? — zapytał sir John.
— Patrzę, czy ma pan atrament na palcach.
— A bo co?
— Znaczyłoby to, żeś pan pisał do Anglii o moje pistolety i szablę.
— Nie, nie pisałem, ale napiszę dzisiaj.
— Słyszysz, Rolandzie? Za dwa tygodnie będę miał pistolety i szablę!
I chłopak z radości nadstawił swe policzki Anglikowi do pocałunku. Sir John ucałował go serdecznie.
Potem wszyscy trzej zeszli do sali jadalnej, gdzie oczekiwała ich Amelia i pani de Montrevel.


XII.
Przyjemności prowincyi.

Tegoż dnia Roland wykonał część projektów, zaprowadził bowiem gościa do kościoła w Brou, tego cacka z epoki Odrodzenia.
Roland chciał robić honory przy zwiedzaniu tego klejnotu historycznego, którego nie widział już od siedmiu lat. Jakżeż jednak zdziwił się, gdy zobaczył puste nisze, w których stały figury świętych, i posążki w portyku z odbitemi głowami.
Zapytał o zakrystyana; roześmiano mu się w nos: zakrystyana nie było.
Na pytanie, gdzie są klucze od kościoła, odpowiedziano mu, że u kapitana żandarmeryi.
Kapitan był nie daleko; klasztor, sąsiadujący z kościołem, zamieniono na koszary.
Roland poszedł do pokoju kapitana, przedstawił się jako adjutant Bonapartego. Kapitan z biernem posłuszeństwem podwładnego wobec zwierzchnika wręczył mu klucze i poszedł za nim.
Sir John czekał przed portykiem, podziwiając przecudne szczegóły fasady.
Roland otworzył drzwi i cofnął się: kościół napchany był dosłownie sianem, jak armata nabita po koniec lufy.
— Co to takiego? — zapytał kapitana żandarmów.
— Panie oficerze! Jest to środek ostrożności, przedsięwzięty przez radę miejską.
— Co? zarządzenie rady miejskiej?

— Tak.
— Co to takiego? — zapytał kapitana.

— W jakim celu?
— Aby uratować kościół. Chciano go zburzyć, ale burmistrz postanowił, że za karę, iż służył kultowi błędów, będzie zamieniony na magazyn.
Roland wybuchnął śmiechem, a zwracając się do sir Johna:
— Kochany lordzie — powiedział — kościół wart obejrzenia, ale sądzę, że to, co nam mówi ten pan, jest również ciekawe. Znajdziesz w Strasburgu, Kolonii, Medyolanie kościół lub katedrę również ciekawe, jak kaplica w Brou. Ale nie znajdziesz tak głupich urzędników, którzyby chcieli zniszczyć arcydzieło, ani tak sprytnego burmistrza, któryby zrobił z kościoła magazyn paszy. Dziękujemy panu kapitanowi. Oto klucze.
— Jużem ci mówił w Awinionie, kochany Rolandzie — odparł sir John — że Francuzi to naród bardzo zabawny.
— Zbytnia grzeczność, milordzie — Odparł Roland: — powiedz: głupi, a nie zabawny. Rozumiem kataklizmy polityczne, Żakeryę, noc św. Bartłomieja, Ligę, Frondę, Rewolucyę; rozumiem 14 lipca, 5 i 6 października, 20 czerwca, 10 sierpnia, 2 i 3 września, 10 sierpnia, 2 i 3 września, 21 stycznia, 31 maja, 30 października, 9 termidora; rozumiem pochodnie wojen domowych; rozumiem wzbieranie fali rewolucyjnej, której nic nie może powstrzymać, oraz odpływ jej, unoszącej z sobą gruzy instytucyi, które obalił jej przypływ; wszystko to rozumiem, lecz niech to będzie szabla na szablę, człowiek na człowieka, naród na naród! Rozumiem wściekły gniew zwycięzcy i opór krwawy zwyciężonych; rozumiem wulkany polityczne, które wstrząsają ziemią, obalają trony, zrzucają głowy i korony na szafot... lecz nie rozumiem, po co niszczyć granit, wyjmować z pod prawa zabytki, niszczyć rzeczy martwe, które nie należą ani do tych, co je burzą, ani do czasu, który je znosi. Co za wandale i barbarzyńcy! Gorzej — idyoci! którzy mszczą się na kamieniach za zbrodnie Borgii i orgie Ludwika XV! Dobrze znali ludzi ci faraonowie, Menesy i Cheopsy, którzy budowali piramidy z bloków granitowych po 50 stóp długości. Musieli się śmiać z głębi grobów swych, gdy widzieli, jak czas tępi na nich swą kosę a paszowie łamią swe pazury. Budujmy piramidy, kochany lordzie! Nie trudne to pod względem architektonicznym i nie piękne, jako sztuka. Ale za to mocne! To właśnie pozwoliło wyrzec pewnemu generałowi po 4 tysiącach, lat: „Żołnierze. Z wyżyn tych pomników patrzy na was czterdzieści stuleci!“ — Doprawdy, chciałbym w tej chwili spotkać wiatrak, aby z nim walczyć.
I Roland wybuchnął po tej tyradzie swym zwykłym śmiechem, prowadząc gościa w kierunku zamku.
Sir John zatrzymał go.
— Czy niema nic do obejrzenia w mieście poza tym kościołem?
— Dawniej — odparł Roland — mógłbym cię zaprowadzić do podziemi książąt Sabaudzkich. Poszukalibyśmy jedno przejście podziemne, na milę prawie długie, które się łączy, jak mówią, z grotą z Ceyzeriat. Chodźmy...
— A dokąd pójdziemy?
— Nie wiem doprawdy... Przed dziesięciu laty zaprowadziłbym cię do turgarni pulard breskich, cieszących się sławą europejską. Podczas teroru zakład zamknięto. Kto jadł pulardę, uważany był za arystokratę. A znasz tę zwrotkę braterską:
„Ah ça ira, ça ira, les aristocrates à la lanterne!
Po upadku Robespierre’a otwarto go ponownie. Lecz od 18 fruktidora nakazano chudnąć nawet kurom. Chodźmy jednak. Pokażę ci coś innego — plac, na którym ścinano tych, co jadali pulardę.
— Cóż to, nie jesteś republikanienem? — zapytał sir John.
— Ja? Ależ uważam się za doskonałego republikanina. Gotów jestem spalić sobie rękę, jak Mucius Scevola, lub skoczyć w przepaść, jak Curtius dla zbawienia rzeczypospolitej. Ale nie lubię śmieszności. Zgadzam się na konstytucyę z r. 1791. Ale uważam, że za daleko posunął się taki Hérault de Séchelles, który zażądał od dyrektora biblioteki narodowej ustaw króla Minosa, aby napisać konstytucyę na wzór ustaw starożytnej Krety. Uważani, że styczeń, luty, marzec są również dobre, jak nivôse, pluviôse i ventôse. Nie rozumiem, dlaczego ktoś, co w r. 1789 nazywał się Antoni lub Chryzostom, w r. 1793 nazywa się Brutus albo Cassius. Oto mamy! Ulica ta nazywała się kiedyś Targową, a teraz nazywa się ulicą Rewolucyi. A oto druga — ongi ulica Notre-Dame, dziś ulica du Temple. Dlaczego du Temple? Chyba dla uwiecznienia miejsca, w którem podły Simon chciał nauczyć rzemiosła następcę 63 królów. Wreszcie ta ulica: nazywała się kiedyś Crèveocur, dziś nazywa się ulicą Federacyi. Federacya jest rzeczą piękną, ale nazwisko Crèveocur jest również piękne. Prowadzi ona wprost na plac Gilotyny. Wolałbym, żeby takich ulic wcale nie było. Ulica ta ma tę dobrą stronę, że jest o sto kroków od więzienia. Oszczędza to pracy panom de Bourg. Uważasz! Kat jest szlachcicem. Na domiar jest to plac wygodny dla widzów. Mój dziadek, de Montrevel, którego imię nosi, rozwiązał widać, w przeczuciu swego losu, zagadnienie, nierozwiązane w teatrach, że zewsząd dobrze widać. Więzienie to przed najściem Cezara było świątynią galską. Cezar zrobił z gmachu tego twierdzę rzymską, jakiś nieznany architekt przebudował ją na zameczek średniowieczny; następnie mieli tu swą rezydencyę książęta sabaudzcy. Po pokoju w Lugdunie, gdy Bresse powróciło do Francyi, umieszczono tu sąd i więzienia. Zaczekaj tu na mnie, milordzie. Muszę odwiedzić to więzienie.
— Choć nie lubię zgrzytu zamków, jednak prowadź mię do tej kaźni.
— No to idźmy prędko; zdaje mi się, że ta gromada ludzi, która, się zbliża, chce o czemś ze mną pomówić.
Istotnie, ludzie wychodzili z domów, tworzyli gromadki na ulicach i pokazywali sobie Rolanda.
Roland zadzwonił do bramy, prowadzącej na podwórze więzienne.
Odźwierny otworzył.
— To wy, ojcze Courtois? — zapytał młodzieniec.
A zwracając się do sir Johna:
Piękne imię dla stróża więziennego, nieprawdaż, milordzie?
Dozorca popatrzał na młodzieńca ze zdziwieniem.
— Jakim sposobem pan zna moje nazwisko, a ja pańskiego nie znam?
— Znam nietylko nazwisko, ale wasze przekonania. Jesteście, ojcze Courtois, starym rojalistą.
— Panie! — zawołał z przestrachem dozorca — bez niemądrych żartów, jeśli łaska. Mów pan, czego chcesz.
— Ojcze Courtois! chciałbym odwiedzić celę, w której więziono moją matkę i siostrę, panią i pannę de Montrevel.
— Co! To pan Ludwik? — zawołał dozorca. — Wyrósł pan na ładnego chłopca.
— Uważacie? No to piękne za nadobne: córka wasza, Karolina, jest naprawdę ładna dziewczyna. Karolina jest panną służącą mojej siostry, milordzie.
— No, i dobrze jej tam; lepiej, niż tutaj, panie Rolandzie. Czy to prawda, że pan jest adjutantem generała Bonaparte?
— Niestety! mam ten zaszczyt. Wolelibyście, ojcze Courtois, żebym był adjutantem hrabiego d’Artois, albo księcia d’Angoulême?
— Ależ zamilknij pan, panie Ludwiku!
Zbliżając się do ucha młodego człowieka, zapytał:
— Czy to prawda?
— Co, ojcze Courtois?.
— Że generał Bonaparte przejechał wczoraj przez Lugdun.
— Musi być coś prawdy w tej pogłosce. Rozumiem teraz: ci ludzie, co mi się przyglądali z taką ciekawością, jakgdyby chcieli mnie o coś pytać, tak samo jak wy, ojcze Courtois, chcieliby dowiedzieć się o celu powrotu generała Bonapartego.
— A wie pan, o czem jeszcze mówią, panie Ludwiku?
— A mówią jeszcze coś innego?
— Mówią, ale po cichutku.
— Cóż takiego?
— Mówią, że Bonaparte chce od Dyrektoryatu odebrać tron jego Królewskiej Mości Ludwika XVIII, i że jeśli obywatel Gohier, jako prezydent, nie odda dobrowolnie, to odbierze mu siłą.
— No, no! — zawołał młody oficer, z tonem powątpiewania.
Lecz stary Courtois potwierdził informacyę ruchem głowy.
— Być może — rzekł Roland. — Teraz, kiedy mię znasz, wpuść nas do więzienia.
Dozorca, a za nim Roland i Anglik przeszli podwórze i weszli na schody, prowadzące do wnętrza więzienia.
Schody te najpierw prowadziły do przedsionka, gdzie rezydował odźwierny; z przedsionka tego po dziesięciu stopniach schodziło się do podwórka, oddzielonego od podwórza dla więźniów wysokim murem z trzema drzwiami; w końcu tego podwórza korytarz doprowadzał do izby dozorcy; z izby tej wychodziło się wprost przez drugi korytarz do cel więziennych, zwanych klatkami.
Dozorca zatrzymał się przy pierwszej z rzędu celi, a stukając w drzwi, mówił:
— To tutaj wsadziłem pańską matkę i siostrę, ażeby miały na zawołanie mnie lub Karolinę.
— Czy jest kto w tej celi?
— Niema nikogo.
— Bądźcie dobrzy i otwórzcie drzwi. Oto mój przyjaciel, lord Tanlay, który bada, czy lepsze są więzienia we Francyi, czy w Anglii.
— Wejdź, milordzie.
Dozorca otworzył drzwi, Roland wepchnął przyjaciela do małej celi kwadratowej.
— Trochę ponure miejsce — zauważył sir John.
— Otóż tutaj przebyły sześć tygodni moja matka i siostra, nie wiedząc, czy nie wyjdą stąd na szafot. Było to pięć lat temu; siostra miała dopiero dwanaście lat.
— A jakąż zbrodnię popełniły?
— Straszną! W rocznicę święta dla uczczenia pamięci Przyjaciela ludu dziewice nieść miały urny ze łzami Francyi. Otóż matka moja nie chciała, aby siostra niosła taką urnę. Zdawało się matce, że dość dała ojczyźnie, skoro mąż przelewał krew w Niemczech, a syn we Włoszech. Jednak ojczyzna domagała się jeszcze łez córki. Otóż matka uważała, że zadużo już ofiar, zwłaszcza, jeśli łzy miały płynąć dla obywatela Marata. W rezultacie matkę uwięziono w dniu samego święta. Na szczęście sprawę udało się przeciągnąć, aż pewnego dnia przyszła wiadomość o upadku i śmierci Robespiere’a. Wypadek ten powstrzymał wiele rzeczy a między innemi egzekucye. Sędziom wyperswadowano, że z Paryża wieje inny wiatr, i po 16 dniach oświadczono matce i siostrze, że są wolne... No, żegnajcie, Courtois; byliście dobrzy dla mej matki i siostry; nie jestem bogaty, mam tylko przy sobie pięćdziesiąt ludwików; macie je. — Chodźmy, milordzie.
Wychodząc z więzienia, Roland i sir John zobaczyli na placu tłumy ludzi, którzy wołali: „Niech żyje Bonaparte!“ Jedni dlatego, że byli wielbicielami zwycięzcy z pod piramid, inni — że powiedziano im, iż ten sam zwycięzca zwyciężał dla dobra króla Ludwika XVIII.
Eoland i sir John powrócili do zamku. Panie wyszły były. Roland usadowił gościa w fotelu, prosząc, aby zaczekał kilka# minut.
— Kochany gościu — mówił, powróciwszy — przynoszę ci program owej uroczystości, przez którą moja matka i siostra o mało nie postradały głowy. Przeczytasz sobie ten dokument, ja zaś zajrzę do moich psów; sądzę, że zaraz ruszymy na polowanie.
I wybiegł, pozostawiwszy gościowi uchwałę rady miasta Bourg co do uroczystości żałobnej na cześć Marata w rocznicę jego śmierci.


XIII.
Dzik.

Sir John kończył właśnie czytanie tego ciekawego dokumentu, gdy weszły pani i panna de Montrevel.
Amelia, która nie wiedziała, że pomiędzy Rolandem a sir Johnem była mowa o niej, zdziwiła się wyrazowi oczu gościa, kiedy na nią spojrzał.
Anglikowi Amelia wydała się jeszcze bardziej zachwycającą.
Rozumiał on dobrze tę matkę, która z narażeniem własnego życia nie chciała profanować tej pięknej istoty i pozwolić na uczestnictwo jej w uroczystości, w której bogiem miał być Marat. I przypomniał sobie zimną i wilgotną celę i zadrżał na wspomnienie, że tam przecież sześć tygodni spędziło to białe i delikatne stworzenie.
Myśli, jakie przebiegały przez mózg sir Johna, nadawały jego twarzy wyraz tak różny od tego, jaki miał zazwyczaj, że pani de Montrevel zapytała, co mu jest.
Sir John na to opowiedział o swej wizycie w więzieniu.
W chwili, gdy sir John kończył opowiadanie, rozległy się dźwięki pobudki myśliwskiej i Roland wszedł z trąbą przy ustach.
— Kochany gościu — rzekł, opuszczając trąbkę — podziękuj matce. Dzięki niej będziem mieli świetne polowanie.
— Dzięki mnie? — zapytała pani de Montrevel.
— W jaki sposób? — dorzucił sir John.
— Oglądałem moje psy. Miałem dwa doskonałe psy: sukę i psa.
— Czy nie zdechły czasem?
— Otóż, wyobraź sobie, że moja kochana matka nie pozwoliła utopić żadnego ze szczeniaków. I oto potomstwo tej pary jest tak liczne, jak potomstwo Izmaela. Mam tedy całą sforę dwudziestu pięciu psów myśliwskich. Wszystkie czarne z białemi łapami. Słowem, cały regiment ogonów poskręcanych w trąbkę, aż miło popatrzeć.
I Roland zatrąbił po raz drugi; na głos tej fanfary przybiegł młodszy brat.
— Co to! — zawołał — idziesz jutro na polowanie? I ja pójdę, i ja pójdę!
— Dobrze — rzekł na to Roland. — A czy wiesz, na co polujemy?
— Nie wiem. Wiem tylko, że i ja pójdę.
— Polujemy na dzika.
— Ach, to doskonale!
— Zwaryowałeś! — zawołała, blednąc, pani de Montrevel.
— Dlaczego, mamo?
— Przecież polowanie na dzika to rzecz bardzo niebezpieczna.
— Mniej niebezpieczna, niż polowanie na ludzi, z którego przecież wrócił cało mój brat.
— Rolandzie — zwróciła się matka do syna — wytłómacz-że Edwardowi, iż niema najmniejszego sensu...
— Wziąłbym cię chętnie — odezwał się Roland — ale czy ty znasz przynajmniej strzelbę?
— E, panie Rolandzie — odparł żywo Edwardek. — Chodź-no ze mną do parku, powieś kapelusz swój o sto kroków, a pokażę ci, co to jest strzelba.
— Gdzieś się nauczył strzelać? — zawołała pani de Montrevel.
— U puszkarza w Montagnat, u którego są strzelby ojca i Rolanda. Pytałaś mnie, mamo, nieraz, co robię ze swymi pieniędzmi? Otóż kupowałem proch i kule, i uczyłem się tłuc Austryaków i Arabów, jak to robi Roland.
Matka załamała ręce.
— Cóż robić, mamo. Dobry pies ma instynkt do polowania. Trudno; Montrevel nie może bać się prochu. Pójdziesz jutro z nami.
Chłopiec skoczył na szyję bratu.
— Ja zaś — wtrącił sir John — podejmuję się pasować cię na myśliwego, jak ongi pasowali na rycerza. Mam ładny karabinek; z nim cierpliwiej czekać będziesz na pistolety i szablę.
— No, kontent jesteś, Edwardzie? — zapytał Roland.
— Tak; ale kiedy dostanę ten karabinek? Jeśli masz pan pisać do Anglii, to nie wierzę obietnicy.
— Nie, przyjacielu; idź na górę i otwórz pudło z bronią.
— No to idźmy zaraz do pańskiego pokoju.
— Chodźmy — rzekł Anglik.
I wyszli.
W chwilę potem wyszła również wciąż zamyślona Amelia.
Matka i Roland dyskutowali jeszcze, czy Edward ma iść na polowanie, gdy ten powrócił już z karabinem na ramieniu.
— Popatrz-no, Rolandzie, co za ładny prezent zrobił mi milord.
I dziękował wzrokiem sir Johnowi, który stał na progu i wzrokiem szukał Amelii.
Roland wziął karabin do ręki, przymierzył go, popróbował cyngli i kurków i, przerzuciwszy z ręki do ręki, oddał Edwardowi.
— Podziękuj — rzekł jeszcze raz — milordowi; masz królewską broń. Chodźmy spróbować.
I wszyscy trzej wyszli. W kwadrans potem Edward wszedł z miną tryumfatora, trzymając w ręku krążek tekturowy, przebity pięcioma kulami, na danych dwanaście strzałów z odległości pięćdziesięciu kroków.
Roland i sir John pozostali w parku.
Pani de Montrevel wysłuchała z lekka upiększonego opowiadania Edwarda, a popatrzywszy chwilę ze smutkiem na niego, wzięła go w ramiona:
— I ty także — rzekła przez łzy — ty także kiedyś mię opuścisz?
— Tak, matko, ale po to, aby zostać generałem, jak mój ojciec, lub adjutantem, jak mój brat.
— I po to, aby zginąć, jak zginął ojciec, i jak zginie być może brat.
Bo nie uszła uwagi matki dziwna zmiana, jaka zaszła w usposobieniu Rolanda, Do tej troski dołączyły się i inne, a mianowicie: zamyślenie i bladość Amelii.
Śmierć ojca zachmurzyła jasną i radosną młodość Amelii. Zdawało się, że smutek minął i że Amelia zaczyna odzyskiwać wesołość. Niestety, pewnego dnia oblicze jej znowu posmutniało, lica pobladły i uśmiech zniknął z ust.
Pani de Montrevel wypytywała Amelię, lecz ta twierdziła, że nic nie zaszło.
Instynktem macierzyńskim wiedziona, pani de Montrevel pomyślała o miłości. Lecz kogoż mogła pokochać Amelia? Wszak nikt nie bywał w zamku, zamieszki polityczne bowiem przerwały życie towarzyskie, a zresztą Amelia nie wyjeżdżała z zamku.
I pani de Montrevel gubiła się w domysłach.
Powrót Rolanda wzbudził w niej pewne nadzieje, które jednak rozwiały się, gdy dostrzegła wrażenie, jakie ten powrót wywarł na Amelii.
Od powrotu Rolanda pani de Montrevel nie spuszczała z oka Amelii i z bolesnem zdziwieniem dostrzegła, ż« powrót brata wprost przerażał Amelię.
Wszak przed chwilą zaledwie Amelia wymknęła się do swego pokoju, do jedynego miejsca w zamku, w którem się czuła lepiej i w którem od sześciu miesięcy spędzała większą część czasu wolnego.
Tylko dzwonek obiadowy sprowadzał ją na dół.
Roland i sir John resztę dnia spędzili na przygotowaniach do polowania.
Nazajutrz z rana miano tropić zwierzynę, a po południu polować z psami. Michał, znany kłusownik, który, jak oznajmił był Edward, niedomagał, raptem poczuł się zdrowszy, gdy dowiedział się o polowaniu, wdrapał się na konia, aby zatrzymać obławę w Saint-Just i Montagnat.
Sam zaś, ponieważ nie mógł iść z naganką, miał jechać z psami i czekać w środku lasu z końmi Rolanda, sir Johna i Edwarda.
Wczesnym rankiem już obława czekała na podwórzu zamku.
Michał miał wyruszyć z psami i końmi dopiero o jedenastej.
Zamek, jak wiemy, sąsiadował z lasem Seillon.
Ponieważ spodziewano się głównie jeleni, kóz i zajęcy, przeto myśliwi uzbroili się w ładunki śrutowe. Karabin zaś Edwardka powierzono Michałowi, który ten miał podać Edwardowi, gdyby ruszono dzika. Na tę drugą część polowania i Roland i sir John mieli przygotowane karabiny dwustrzałowe i ostre kordelasy.
Już z pierwszego zakładu widoczne było, że polowanie będzie dobre: zabito kozę i dwa zające.
W południe zabito trzy jelenie, siedem kóz i dwa lisy. Widziano nawet dwa dziki, ale dwa naboje śrutu nie zrobiły im krzywdy.
Edward nie posiadał się z radości, zabił bowiem dwie kozy.
Z łupem tym odesłano obławę do zamku na posiłek.
Zadęto w róg, aby się dowiedzieć, gdzie stoi Michał; ten odezwał się.
W dziesięć minut potem myśliwi byli już przy koniach i psach.
Michał wiedział, gdzie kryje się młody odyniec, którego wytropił jego starszy syn; legowisko dzika było o sto kroków.
Jakób, starszy syn Michała, przeszukał zarośla z dwoma psami: Barbichonem i Kavaudem. W pięć minut ukazał się dzik tak blizko, że można go było zaraz położyć. Aby jednak przedłużyć polowanie, puszczono wszystkie psy. Dzik, widząc psiarnię, ruszył drobnym truchtem i przebiegł drogę.
Roland zatrąbił na: „pilnuj!“ Ponieważ zaś dzik wziął się w kierunku klasztoru Kartuzów, trzej jeźdźcy pomknęli ścieżką, która przecinała las wzdłuż.
Dzik kołował po lesie do piątej wieczór, nie chcąc opuszczać tak dobrej kryjówki.
Koło piątej po głosach psów widać było, że dzik został osaczony.
Istotnie, o sto kroków od pawilonu klasztornego psy przydybały dzika w miejscu trudno dostępnem. Trzeba było zsiąść z koni.
Od czasu do czasu skowyt wskazywał, że jakiś pies zbyt nieostrożnie zbliżył się do odyńca i oberwał za swą nieoględność.
Psy, ujadając, kotłowały się koło dzika.
Myśliwi zbliżali się powoli do tej grupy, jak mogli.
Edward, najzapalczywszy i najmniejszy, najłatwiej przedzierał się przez gąszcza.
Tuż za nim posuwał się Roland. W końcu szedł sir. John, najrozważniejszy i najspokojniejszy.
Dzik, gdy zoczył myśliwych, przestał zwracać uwagę na psy. Utkwił krwawe oczy w ludzi i tylko wydawał groźne mruczenie.
Roland przez chwilę przypatrywał się temu widokowi, chcąc rzucić się z kordelasem na dzika.
Spostrzegł ten ruch sir John i powstrzymał Rolanda.
Tyczasem Edward prosił:
— Pozwól mi strzelać!
— No to strzelaj — rzekł Roland, odkładając strzelbę i wyciągając kordelas z pochwy. — Wał, ale uważnie!
— Bądź spokojny — odparł chłopak, zaciskając zęby, i podniósł lufę.
— Jeśli chybi lub tylko zrani — zauważył sir John — dzik rzuci się na nas, zanim się obejrzymy!
— Wiem, milordzie. Ale jestem przyzwyczajony do tego rodzaju polowania — odparł Roland, poruszając nozdrzami z błyszczącem okiem.
— Pal, Edwardzie!
Strzał padł na komendę. Lecz w tej samej chwili dzik, jak strzała, rzucił się w kierunku chłopca.
Rozległ się drugi strzał, lecz dzik sunął dalej.
Zagradzał mu jednak drogę Roland, który, przyklęknąwszy na jedno kolano, trzymał kordelas w pogotowiu.
Dzik i człowiek zwarli się. Rozległ się trzeci strzał, poczem usłyszano śmiech Rolanda.
— Milordzie! — wołał młody oficer — szkoda naboju; przecież dzik już wypatroszony. Wyciągnijcież mię z pod niego; waży bestya ze czterysta.
Zanim jednak Anglik przyszedł z pomocą, już Roland potężnym ruchem ramienia zwalił z siebie zwierza i wstał, ociekając krwią dzika, sam zupełnie nietknięty.
Edwardek, bądź dlatego że nie zdążył, bądź też przez odwagę nie cofnął się z pozycyi; zasłaniał go, co prawda, sobą brat.
Sir John patrzał na Rolanda po tym drugim pojedynku z tym samym podziwem, z jakim patrzał nań po pierwszym.

Dzik i człowiek zwarli się.
Psy tarmosiły tymczasem zabitego dzika.

— Czekajcie, zobaczycie, że jeszcze go zjedzą wraz z kordelasem.
— A prawda, gdzież kordelas?
— A w swojej pochwie — rzekł Roland.
— O, tylko rękojeść wystaje! — zawołał chłopak.
I, skoczywszy do dzika, wyrwał nóż.
Ostrze, kierowane pewną i silną ręką, doszło wprost do serca.
Poza. tem znaleziono trzy inne rany. Jedna od kuli Edwardka ponad okiem; kula była jednak za słaba, aby przebić czaszkę. Drugą ranę zadał sir John, trzecia zaś pochodziła ze strzału, danego już po zabiciu dzika.


XIV.
Niemiłe zlecenie.

Polowanie było skończone, mrok zapadał, trzeba było wracać do domu.
Trzej myśliwi powrócili do koni, dosiedli ich i w dziesięć minut byli już w zamku.
Pani de Montrerel oczekiwała ich na zamku. Biedna matka od godziny już stała tam, drżąc z obawy o synów.
Edward, gdy ją tylko zoczył, pomknął galopem, wołając z daleka:
— Mamo, mamo! Zabiliśmy dzika ogromnego. Celowałem mu w łeb, Roland wpakował mu nóż w brzuch aż po rękojeść, milord strzelał dwa razy. Prędko posyłać ludzi, niech tu przywiozą! Roland, cały okrwawiony, ale nie lękaj, to krew dzika, on zdrów.
Matka wyszła naprzeciw syna. Chłopak zeskoczył z kuca i rzucił się jej na szyję.
Na tę chwilę nadjechali Roland i sir John, wkrótce zaś ukazała się na ganku Amelia.
Edward zostawił matkę z Rolandem i podbiegł do siostry, aby jej opowiedzieć o polowaniu.
Amelia słuchała go z roztargnieniem, co uraziło Edwarda, który wobec tego pobiegł do kuchni i opowiedział wszystko Michałowi. Ten słuchał uważnie. Gdy jednak Edward opisał miejsce, w którem padł dzik, i powtórzył rozkaz Rolanda, aby szedł z ludźmi po dzika, Michał potrząsnął głową.
— A to co — zapytał Edward — nie słuchasz się mego brata?
— Broń mię Boże, panie Edwardzie. Jakób zaraz jedzie do Montagnat.
— Myślisz, że nie znajdzie nikogo?
— Nie, znajdzie. Ale tu idzie o czas i o miejsce. Mówi pan, że to tuż przy pawilonie klasztoru Kartuzów?
— O dziesięć kroków.
— Wolałbym, żeby to było o milę — odparł Michał, drapiąc się w głowę. — Ale zresztą, niechaj będzie tam. Poślę po ludzi, nie mówiąc po co i dlaczego. Jak tu będą, niech im tam wytłómaczy pański brat.
— No, dobrze, niech tylko przyjdą, już ja im wytłómaczę.
— Och, gdybym nie był chory, sambym poszedł! Jakóbie!... Jakóbie!...
Zjawił się Jakób.
Edward czekał, dopóki Jakób nie wyruszył do Montagnat. Potem poszedł przebrać się.
Przy stole mówiono, oczywiście, tylko o polowaniu. Edward o niczem innem nie chciał mówić, a sir John, zachwycony odwagą i zręcznością Rolanda, uzupełniał wciąż nowymi szczegółami opowiadanie Edwarda.
Matka najbardziej była wzruszona tem, że Roland uratował Edwarda.
— A czyś mu podziękował? — zapytała chłopca.
— Komu?
— Bratu.
— Za co mam dziękować? Przecież zrobiłbym to samo.
— Trudno, pani — wtrącił sir John — jesteś gazelą, która wydała na świat rasę lwów.
Amelia również uważnie słuchała opowiadania, zwłaszcza od chwili, gdy zaczęli opowiadać o tem, co się działo koło klasztoru Kartuzów.
Pod koniec obiadu oznajmiono, że Jakób wrócił z Montagnat, przyprowadziwszy chłopów. Ci chcieli dowiedzieć się dokładnie o miejscu, gdzie został dzik.
Roland wstał, aby dać im potrzebne wyjaśnienia, lecz pani de Montrevel, nie chcąc na chwilę tracić syna z oczu, kazała ich wprowadzić.
Po kilku minutach weszło dwu chłopów, miętosząc czapki w rękach.
— Moi złoci — rzekł Roland — macie pójść do lasu Seillon, po zabitego dzika.
— To da się zrobić — odparł jeden z chłopów i wzrokiem zapytał drugiego.
— Tak, to można — dodał drugi.
— Bądźcie spokojni: dostaniecie za to.
— Nie o to chodzi, znamy przecież pana, panie de Montrevel.
— O tak, wiemy, że pan, jak i pański ojciec, nie kazali robić za darmo. Gdyby wszyscy panowie byli tacy; nie byłoby, proszę pana, rewolucyi.
— To się wie — dorzucił drugi.
— Ale gdzież jest ten dzik? — zapytał znowu pierwszy.
— Tak, gdzież dzik? — powtórzył drugi.
— Łatwo go znajdziecie.
— Tem ci lepiej — odparł chłop.
— Czy znacie ten pawilon w lesie?
— Jaki?
— Tak, jaki?
— Ten, co należy do klasztoru Kartuzów.
Chłopi spojrzeli na siebie.
— Otóż dzik leży o dwadzieścia kroków od pawilonu, od strony lasu Genoud.
— Hm! — bąknął jeden chłop.
— Hm! — powtórzył za nim drugi.
— Co za „hm“? — zapytał Roland.
— No, tak...
— Gadajcieżi, o co chodzi?
— A bo to wolelibyśmy, żeby to było na drugim końcu lasu.
— Jakto na drugim końcu?
— No tak, na drugim — rzucił drugi chłop.
— Ale dlaczego na drugim końcu lasu? — zapytał już zniecierpliwiony Roland. — Przecież do drugiego skraju lasu macie trzy mile, a do pawilonu tylko milę.
— Tak, ale miejsce, gdzie leży dzik...
I zatrzymał się, drapiąc się w głowę.
— Właśnie — dodał drugi.
— Co właśnie?
— A właśnie za blizko klasztoru.
— Nie klasztoru, ale pawilonu.
— To wszystko jedno. Mówią przecież, że od klasztoru do pawilonu idzie korytarz podziemny.
— Oj, idzie — dodał drugi chłop.
— Ależ co ma klasztor, pawilon i korytarz do dzika?
— A ma to, że dzik leży w niedobrem miejscu; ot co jest.
— A tak, w niedobrem miejscu — powtórzył drugi chłop.
— Gadajcież, bisurmany, zrozumiale! — krzyknął zagniewany już Roland, gdy matka już się niepokoiła, a Amelia widocznie pobladła.
— Z przeproszeniem pana, nie jesteśmy bisurmany, lecz ludzie, co się boją Boga. Ot co!
— Do stu tysięcy piorunów! i ja się boję Boga! Cóż dalej?
— Otóż nie chcemy mieć z dyabłem do czynienia.
— Nie, nie chcemy — powtórzył drugi.
— Z człowiekiem, co innego, chłop równy chłopu.
— Czasem dwom — dorzucił drugi chłop, tęgi jak Herkules.
— Ale z istotami nadnaturalnemi, z widmami, duchami... ślicznie dziękujemy — ciągnął dalej pierwszy.
— Dziękujemy — powtórzył drugi.
— Czy rozumiecie coś z tego, co gadają ci dwaj głupcy? — zapytał Roland, zwracając się do matki i siostry.
— Głupcy! — rzekł pierwszy chłop. — Być może. A jednak faktem jest, że Piotrowi Marey, który chciał popatrzeć przez mur klasztoru, skręciło łeb. Co prawda, było to w sobotę, w dzień sabatu.
— I nigdy nie mógł odkręcić — dodał drugi — tak, że pochowali go z głową wykręconą.
— A to zaczyna być ciekawe — wtrącił sir John. — Bardzo lubię historyę z duchami.
— Bardziej — dorzucił Edward — niż Amelia, milordzie... Popatrz-no na nią.
— Dlaczego?
— Patrzaj-że, Rolandzie, jak zbladła.
— Prawda — odparł sir John. — Pani chyba niedobrze?
— Mnie? Ależ nie. To tylko tak z gorąca.
I Amelia otarła spocone czoło.
— Nie — odpowiedziała pani de Montrevel.
— Jednak — rzekła Amelia — czy można otworzyć okno?
— Otwórz, dziecko.
Amelia z pośpiechem podeszła do okna, wychodzącego na ogród.
— No, przynajmniej można oddychać.
Sir John wstał, ofiarowując jej flakon z solami:
— Nie, dziękuję panu — zawołała Amelia — już mi dobrze.
— Pięknie, ale przecież chodzi o dzika — rzekł Roland.
— Znajdziemy go jutro.
— Tak, jutro znajdziemy go — powtórzył drugi chłop.
— No, a gdyby dzisiaj?...
— Dzisiaj...
Chłop popatrzał na towarzysza i obaj jednocześnie zawołali:
— Dzisiaj nie można!
— Tchórze!
— Panie Ludwiku, nie jest jeszcze tchórzem ten, kto się boi.
— O, nie! — dorzucił drugi.
— Jakżeż to? — zapytał Roland.
— To zależy od rzeczy, której się boi. Dajcie mi dobry nóż i porządną pałkę, a pójdę na wilka. Ze strzelbą pójdę na człowieka, chociażby wiedział, że czeka, aby mnie zabić.
— Ach tak! — powiedział Edward — ale widma, chociażby cienia mnicha, to się boisz?
— Mój paniczu — odparł chłop — niech to mówi pan Ludwik; panicz za mały, aby żartować z takich rzeczy.
— Tak — dorzucił drugi chłop — niech-no paniczowi wyrośnie pierw broda.
— Choć nie mam brody — odciął się Edward — ale, gdybym miał dość siły, aby udźwignąć dzika, poszedłbym sam jeden czy w dzień, czy w nocy.
— Bardzo ładnie, paniczu. Ale ja i mój towarzysz to nie pójdziemy, nawet za ludwika.
— A za dwa? — zapytał Roland.
— Ani za dwa, ani cztery i nawet za dziesięć. Ładny grosz dziesięć ludwików. Ale co zrobić z nimi, jeśli mi łeb ukręcą?
— A tak! jak Piotrowi Marey.
— Przecież z tych dziesięciu ludwików nie wyżywią się moja żona i dzieci po mojej śmierci.
— Nie z dziesięciu, a z pięciu — zauważył drugi chłop — bo połowa mnie się należy.
— Więc do pawilonu przychodzą duchy? — zapytał Roland.
— Czy do pawilonu, tego nie jestem pewien; ale do klasztoru...
— Napewno do klasztoru?
— Napewno.
— Widziałeś je?
— Ja nie. Ale są tacy, co je widzieli.
— Może twój towarzysz? — zapytał oficer, zwracając się do drugiego chłopa.
— Duchów nie widziałem. Widziałem tylko płomienie, a Klaudyusz Philippon słyszał brzęk łańcuchów.
— Ach, mamy więc płomienie i łańcuchy! — odparł Roland.
— Tak! płomienie sam widziałem — powiedział pierwszy chłop. — A Klaudyusz Philippon słyszał brzęk łańcuchów — dodał drugi.
— No, dobrze, dobrze — odparł kpiąco Roland. — Więc za nic nie pójdziecie?
— Za nic!
— Nawet za złoto całego świata!
— A jutro rano pójdziecie?
— Zanim pan wstanie, dzik już tu będzie.
— No to przyjdźcie do mnie pojutrze.
— Dobrze, panie, ale po co?
— Tak sobie, tylko przyjdźcie.
— Przyjdziemy, skoro pan chce.
Przyjdźcie, a dam wam pewne wiadomości.
— O kim?
— O duchach.
Amelia wydała okrzyk stłumiony, który usłyszała tylko pani de Montrevel. Chłopi, pożegnani przez Rolanda, wyszli.
Przez resztę wieczoru nie mówiono już ani o klasztorze, ani o pawilonie, ani o duchach.


XV.
Niedowiarek.

O dziesiątej wszyscy w zamku już spali, a przynajmniej byli w swoich pokojach.
Kilka razy w ciągu wieczoru Amelia zbliżała się do Rolanda, jakgdyby chciała mu coś powiedzieć, ale za każdym razem wyrazy zamierały jej na ustach.
Gdy się rozchodzono, Amelia wsparła się na ramieniu brata i odprowadziła go aż do drzwi jego pokoju.
Roland ucałował ją, zamknął drzwi, tłómacząc się zmęczeniem.
Tymczasem w rzeczywistości nie rozbierał się. Ze zbioru broni zdjął dwa prześliczne pistolety, ofiarowane jego ojcu przez Konwent, popróbował kurków, dmuchnął w lufę, aby przekonać się, czy nie są oddawna nabite.
Poczem ostrożnie otworzył drzwi na korytarz i, widząc, że nikogo niema, zastukał do drzwi sir Johna.
— Proszę! — zawołał Anglik.
Sir John również nie był jeszcze rozebrany.
— Domyślałem się, że masz mi coś do powiedzenia. Czekam na ciebie — rzekł Anglik.
— Tak jest — odparł Roland, rozsiadając się wygodnie w fotelu.
— Kochany gospodarzu — mówił Anglik — zaczynam cię poznawać, to znaczy, że tak, jak twoi chłopi, zaczynam się bać, kiedy jesteś wesoły.
— Słyszałeś, co oni gadali?
— Opowiedzieli przecudną historyę o duchach. Mam w Anglii zamek, w którym również ukazują się duchy.
— Czyś je widział, milordzie?
— Tak, kiedym był jeszcze mały. Potem zniknęły, niestety.
— No, jak duchy — odparł wesoło Roland — przychodzą i odchodzą. Co za szczęście, żem wrócił właśnie w chwili, gdy się ukazują w klasztorze w Seillon.
— Bardzo szczęśliwie. Ale czy jesteś pewny, że są?
— Nie; ale pojutrze będę wiedział napewno.
— W jaki sposób?
— Chcę tam spędzić noc.
— Chcesz, to i ja pójdę z tobą — rzekł Anglik.
— Bardzobym rad, ale to niemożliwe.
— Niemożliwe? Dlaczego?
— Znasz przecież zwyczaje tych duchów — odparł Roland poważnie.
— Nie.
— Oto ukazują się tylko w określonych okolicznościach.
— Wytłómacz się.
— We Włoszech naprzykład, milordzie, i w Hiszpanii, w krajach najbardziej zabobonnych, niema duchów, a przynajmniej zjawiają się co dziesięć, dwadzieścia, co sto lat.
— A dlaczegóż tam niema duchów?
— Bo niema mgieł, milordzie.
— No!
— Niewątpliwie. Rozumiesz, milordzie: atmosfera duchów — to mgła. W Szkocyi, Danii, Anglii, w krajach mgły, roi się od duchów. Mieliśmy tam ducha Hamleta, ducha Banka, cienie ofiar Ryszarda III. We Włoszech był tylko jeden duch — duch Cezara, który się zjawił tylko Brutusowi, i to gdzie? w Tracyi, t. j. w tej Danii greckiej, w Szkocyi Wschodu, gdzie mgły smętkiem przejęły nawet Owidyasza. Vergiliusz dlatego ukazał ducha Anchizesa Eneaszowi, że pochodził z Mantui, kraju błot, mgieł z tego gniazda widm.
— Mów dalej.
— Widziałeś brzegi Renu?
— Tak.
— Oto jeszcze jeden kraj wróżek, ondyn, a więc widm wskutek mgły.
— Wszystko dobrze, ale dlaczego nie chcesz mnie brać ze sobą na tę wyprawę? — nalegał sir John.
— Poczekaj. Zaraz wyjaśnię, jakiego trzeba szczęśliwego zbiegu okoliczności, aby zobaczyć ducha.
— Mów, prędzej! — rzucił niecierpliwie sir John.
— Posłuchaj zatem. Dlaczego duchy się ukazują?
— Mnie się pytasz?
— Tak, ciebie.
— Przyznam się, że nie studyowałem duchów i nie umiem na to odpowiedzieć.
— Otóż duchy pokazują się po to, aby napędzić strachu temu, komu się ukazują.
— Tak, to prawda.
— Ja myślę! Jeśli nie zastraszą tego, komu się ukazują, to same się jego boją. Np. historya p. de Turenne z duchami, które, okazało się, były fałszerzami pieniędzy. Dlatego to duchy wybierają noce burzliwe, gdy biją pioruny, migoczą błyskawice i wyje wiatr.
— Muszę przyznać, że masz racyę.
— Poczekaj. Są chwile, w których człowiek najodważniejszy czuje strach. Gdym nie miał jeszcze anewryzmu, zdarzyło mi się to kilka razy, gdym widział nad głową błysk szabel i słyszał huk armat. Od czasu mej choroby, chociaż rzucani się w szał bitw bez strachu, udaje mi się jakoś. Ale duchy nie wiedzą o tem i myślą, że się boję... Ale powiedz, milordzie, czyś widział, aby duchy pokazały się kiedy dwu osobom naraz?
— W istocie, nie słyszałem o tem nigdy.
— Otóż jest to proste. We dwu niema strachu. Strach jest to uczucie niezależne od nas, rozwijające się w odosobnieniu, w ciemnościach. Przecież chyba duch nie jest groźniejszy od kuli działowej. A jednak żołnierz, bojący się kuli działowej, przestaje się bać, gdy ma przy sobie towarzyszy, żołnierz albo zabija, albo ginie. Tego właśnie nie chcą duchy, dlatego nie pokazują się naraz dwu osobom. Oto dlaczego sam pójdę do klasztoru, Jeśli nic nie zobaczę, lub zobaczę coś godnego widzenia, to pójdziesz tam jutro. Czy zgoda?
— Doskonale! Ale dlaczego nie mam iść pierwszy?
— Najpierw dlatego, że pomysł jest mój; następnie dlatego, że znam okolicę i że, wobec tego, w razie konieczności będę mógł łatwiej salwować się ucieczką lub tropić ducha. Chyba mam racyę?
— Najzupełniej; ale jutro pójdę stanowczo.
— Jutro, pojutrze, chociażby codzień. Ja jednak pójdę pierwszy. Ale niech to pozostanie między nami — dorzucił Roland.
— Dobrze. Ale broń weźmiesz?
— Tak, wezmę pistolety.
— Może weźmiesz moje?
— Nie, dziękuję; chociaż są one doskonałe, ale obiecałem sobie, że nie będę ich używał... Przynoszą mi one nieszczęście... Dobranoc, milordzie.
Uścisnąwszy dłoń gościowi, Roland wyszedł i wrócił do swego pokoju.
Uderzyła go jedna okoliczność: znalazł drzwi od pokoju swego otwarte, chociaż był pewien, że je zamknął, wychodząc.
Zaledwie wszedł do pokoju, gdy obecność tam siostry wszystko mu wytłómaczyła.
— To ty? — zapytał nawpół niespokojnie, napół ze zdziwieniem.
— Tak, to ja — odparła dziewczyna, a zbliżywszy się do brata i pocałowawszy go w czoło, rzekła:
— Nie pójdziesz, tam, nieprawda?
— Dokąd? — zapytał Roland.
— Do klasztoru.
— Masz tobie! A któż ci powiedział, że się tam wybieram?
— Znając cię, nie trudno jest odgadnąć twój zamiar.
— A dlaczegóż nie chcesz, bym tam szedł?
— Boję się, żeby ci tam co się nie stało.
— Ach, tak! Więc wierzysz w duchy? — zapytał Roland, utkwiwszy wzrok w siostrę.
Amelia spuściła oczy.
— Posłuchaj, Amelio — rzekł Roland. — Ta, którą znałem, córka generała de Montrevel, siostra Rolanda, jest zbyt rozumna, aby ulegać strachom, właściwym ciemnemu ludowi. Nie możesz chyba wierzyć w te bajdy o duchach, widmach, płomieniach i łańcuchach.
— Gdybym w nie wierzyła, mój kochany, mniej bym się obawiała. Zresztą, dlaczegóż duchy, jeśli istnieją, miałyby na ciebie nastawać, na ciebie, któryś nikomu nie zrobił nic złego?
— Ach, zapominasz o tych, których zabiłem na wojnie lub w pojedynku.
Amelia potrząsnęła głową.
— Tych się nie boję.
— Czegóż więc się boisz?
Dziewczyna podniosła na Rolanda jak noc piękne oczy zapłakane i, rzucając się mu na szyję, zawołała:
— Nie wiem, ale trudno, boję się!
Brat podniósł opuszczoną głowę siostry i zapytał:
— Nie przypuszczasz chyba, że jutro pójdę walczyć ze strachami?
— Bracie! nie chodź do klasztoru — błagała wciąż Amelia.
— Czy to matka przysłała cię w tej sprawie? — Przyznaj.
— Ależ nie, bracie, nie! Matka nic mi nie mówiła. To ja sama domyśliłam się, że chcesz tam iść.
— Otóż wiedz, że pójdę tam.
— Nawet, gdybym cię błagała, abyś nie szedł? — zapytała Amelia, osuwając się na kolana.
— Oj, kobiety, istoty niezrozumiałe i tajemnicze, które proszą, drżą, płaczą, niewiadomo dla jakiego powodu!... Pójdę, Amelio, gdyż już tak postanowiłem... A teraz pocałuj mnie, nic się nie bój, a powiem ci sekret...
Amelia podniosła się, patrząc na brata z rozpaczą.
— Od roku mniej więcej doszedłem do wniosku — mówił młodzieniec, że prześladuje mnie nieszczęście: nie mogę umrzeć. Bądź więc spokojna.
Wyrazy te Roland wymówił z taką goryczą, że Amelia wybuchnęła płaczem i wybiegła z pokoju.
Młody oficer zamknął za nią drzwi, szepcząc:
— Zobaczymy, kto ostatecznie zwycięży: ja, czy los.


XVI.
Widmo.

Nazajutrz wieczorem o tej samej porze Roland, przekonawszy się, że wszyscy w zamku śpią, otworzył cicho drzwi od swego pokoju, zszedł ze schodów do przedsionka, odsunął zasuwkę drzwi i skierował się ku bramie zajazdowej. Za bramą Roland poszedł drogą od Pont-d’Ain do Bourg. W tej chwili na wieżach kościelnych w sąsiednich wioskach wybiła godzina pół do jedenastej.
Obeznany dobrze z okolicą, Roland poszedł wprost przez las Seillon i w pięć minut był już na drugim jego krańcu. Niewielka polanka oddzielała go od murów klasztornych. Stanąwszy pod murem, Roland przerzucił płaszcz na drugą stronę. Strój jego stanowiły: obcisła kurtka i spodnie skórzane, buty z cholewami i szeroki kapelusz. Za pasem tkwiły dwa pistolety. W oka mgnieniu Roland przełazi przez mur, ubrał się w płaszcz i spiesznym krokiem skierował się do małych drzwi, prowadzących z ogrodu do gmachu klasztornego.
Biła jedenasta, gdy wchodził w te drzwi.
Roland zatrzymał się, przeliczył uderzenia zegara i wsłuchał się w ciszę nocną.
Cisza była zupełna... Klasztor był zupełnie opuszczony. Wszystkie drzwi były otwarte.
W refektarzu stały jeszcze stoły. Kilka nietoperzy zaczęło krążyć. Wystraszony puhacz wyleciał przez okno otwarte, wydając złowieszczy krzyk.
— Chyba tutaj — powiedział Roland — założę swą kwaterę generalną; nietoperze i puszczyki, to awangarda duchów.
Głos ludzki w tem pustkowiu brzmiał ponuro.
Roland szukał miejsca, z którego możnaby było widzieć całą salę. Wybrał odosobniony stół, stojący na wzniesieniu, przy którym siadał zapewne przełożony klasztoru.
Oparty plecami o ścianę, Roland nie bał się, że mu kto zajdzie z tyłu.
Doszukawszy się jakiegoś stołka, Roland siadł za stołem, wyjął pistolety a zastukawszy trzykrotnie w stół, rzekł głośno:
— Posiedzenie otwarte; duchy mogą przyjść.
Ten drwiący głos przerwał ciszę i po chwili zamarł bez echa.
Promienie księżyca dostatecznie oświetlały refektarz, tak, że Roland widział dokładnie całą salę.
Chociaż nie bał się, uważnie jednak łowił najlżejsze szmery.
Wybiło pół do dwunastej. Roland drgnął mimowoli. Tym razem bił zegar w samym klasztorze. Jakim sposobem w opuszczonym klasztorze mógł iść zegar?
— Ho, ho! — pomyślał Roland. — Wnoszę z tego, że coś ciekawego zobaczę.
Minuty płynęły za minutami; zrobiło się ciemniej; widocznie chmury przysłoniły księżyc. W miarę, jak zbliżała się północ, Roland coraz częściej słyszał nieuchwytne jakieś szmery, pochodzące widocznie z tego świata, który się budzi, gdy zasypia nasz świat.
Lecz Roland — żołnierz, Roland — myśliwy, znał te szmery, które go bynajmniej nie trwożyły. Wtem zabrzmiał znowu nad jego głową tym razem zegar... Biła północ. Za ostatniem uderzeniem rozległ się, jak zdawało się Rolandowi, słaby jęk.
Roland nadstawił ucha.
Jęk rozległ się już bliżej.
Roland wstał, opierając dłonie na pistoletach. Słychać było szelest sukni lub prześcieradła, ciągnionego po trawie. Szmer ten wychodził z lewej strony.
Roland wytężył słuch. W tejże chwili ukazał się we drzwiach refektarza cień. Cień przypominał stare statuy z grobowców. Obwinięty był w całun, który się za nim wlókł.
Przez oka mgnienie Roland przypuszczał, że jest ofiarą halucynacyi.
Lecz jęk, wydawany przez widmo, rozwiał jego wątpliwości.
— Ach, nareszcie — zawołał ze śmiechem. — Zmierzymy się, przyjacielu-duchu.
Widmo zatrzymało się i wyciągnęło rękę.
— Rolandzie, Rolandzie! — mówił duch głosem stłumionym. — Lepiejbyś nie prześladował zmarłych aż do grobów, w które ich wpędziłeś.
I widmo powoli posuwało się dalej.
Roland, przez chwilę zdziwiony, zszedł wreszcie ze wzniesienia i poszedł w ślad za duchem.
Chociaż droga była trudna do przebycia ze względu na porozrzucane stoły i stołki, widmo jednak posuwało się prędko, jakgdyby po gładkiej drodze.
Widmo ginęło w mroku i wynurzało się zeń znowu, gdy mijało oświetlone przez księżyc okna.
Mając utkwiony wzrok w widmie, Rolad nie mógł badać drogi, to też potykał się na każdym kroku, duch zaś oddalał się coraz bardziej.
Wreszcie widmo doszło do drzwi przeciwnych tym, przez które weszło, i pogrążyło się w ciemnym korytarzu. Roland zrozumiał, że strach mu umknie.
— Człowieku, lub duchu, złodzieju lub mnichu — zawołał — zatrzymaj się, bo będę strzelał!
— Nie zabijesz dwukrotnie tego samego ciała — odparło głucho widmo.
— Kim więc jesteś?
— Jestem duchem tego, kogoś wyprawił z tego świata.
Młody oficer wybuchnął śmiechem.
— Jeśli mi nie masz nic innego do powiedzenia, to nie będę dłużej czekał.
— Przypomnij sobie fontannę w Vaucluse — odparł duch tak cichym głosem, że zdawało się Rolandowi, iż słowa te wyszły z ust, jak westchnienie raczej, niż mowa artykułowana.
Roland poczuł, że mu pot występuje na czole. Wysiłkiem woli opanował się jednak i zawołał groźnie:
— Po raz ostatni uprzedzam, że, jeśli nie usłuchasz — strzelę!
Widmo szło dalej.
Roland stanął i wymierzył. Widmo było o dziesięć kroków. I w chwili, gdy cień zarysował się wyraźniej pod ciemnem sklepieniem korytarza, Roland wystrzelił.
Blask rozdarł na chwilę ciemności. Widmo szło dalej, nie zwalniając kroku, i zniknęło wreszcie.
Roland rzucił się za niem, przekładając pistolet nie wystrzelony z lewej do prawej ręki.
Przez tę krótką chwilę widmo oddaliło się znacznie; Roland dojrzał je na końcu korytarza, wyraźnie zarysowane na szarem tle nocy.
Gdy Roland dobiegał do końca korytarza, widmo zniknęło za drzwiami koło cysterny. Jakgdyby wniknęło w mur; widać było tylko głowę i ramiona.

Roland wystrzelił.
— Choćbyś nawet był dyabłem, jednak cię dogonię! — zawołał Roland i strzelił po raz drugi.

Gdy rozwiał się dym, Roland szukał nadaremnie. Był sam. Rzucił się tedy do lochu; stukał w mur pistoletem, nogą walił w ziemię. Wszędzie ziemia i mur oddawały matowy głos przedmiotów masywnych. Ciemno było zupełnie.
— Światła, światła! — zawołał.
Nikt mu nie odpowiedział, tylko szemrało źródło, bijące o trzy kroki od niego.
Widząc, że dalsze poszukiwania będą bezowocne, Roland wyszedł z lochu, nabił pistolety, powrócił tą samą drogą do refektarza i czekał.
Zaświtało.
— Tym razem skończone — rzekł Roland. — Może za następnym razem uda mi się lepiej.
W dwadzieścia minut potem wchodził do zamku Noires-Fontaines.


XVII.
Poszukiwania.

Dwie osoby oczekiwały Rolanda: jedna z niepokojem, druga z niecierpliwością. Byli to Amelia i sir John. Żadne z nich nie zmrużyło tej nocy oka.
Amelia zdradziła swój niepokój tem, że otworzyła drzwi, słysząc wejście Rolanda, i zamknęła je, gdy wchodził na schody. Usłyszał to Roland i, przechodząc koło jej pokoju, powiedział:
— Uspokój się, Amelio. To ja.
Amelia wybiegła z pokoju.
— Nic ci się nie stało, Rolandzie? — zawołała, ściskając brata.
— Nie.
— Ani tobie, ani nikomu?
— Ani mnie, ani nikomu.
— Nic nie widziałeś?
— Tego nie mówię.
— Cóżeś widział?
— Opowiem ci to później; zresztą nikt nie zabity, ani raniony.
— Chwała Bogu!
— A teraz radzę ci, siostrzyczko, idź spać. Dobranoc!
Roland wszedł na drugie piętro. W korytarzu czekał nań sir John.
— No i co? — zapytał. — Widziałeś duchy?
— Widziałem coś, co na to wygląda.
— Opowiedz mi.
— Oto w kilku słowach cała historya.
I Roland treściwie opowiedział wydarzenia nocy ubiegłej.
— Dobrze — rzekł sir John — mam nadzieję, że zostawiłeś coś dla mnie.
— Boję się — odparł Roland — że zostawiłem dla ciebie rzecz najtrudniejszą... Ale sądzę, że dziś, po śniadaniu obejrzymy klasztor za dnia: przyda ci się to na nocną wycieczkę. Tylko nikomu ani słowa.
Roland powrócił do swego pokoju.
Po śniadaniu młodzi ludzie znaleźli się pod murem klasztoru w tem samem miejscu, w którem Roland poprzednio przedostał się do ogrodu klasztornego.
— Oto droga, milordzie.
— No, to idźmy tędy.
Wkrótce obaj byli po drugiej stronie muru.
Roland poprowadził przyjaciela do drzwi, wychodzących na ogród z gmachu klasztornego. Zanim weszli do gmachu, Roland rzucił okiem na zegar. Zegar, który szedł w nocy, był nieruchomy w dzień.
Następnie przyszli do refektarza, Roland pokazał Anglikowi przewrócony stołek, stół, na którym położył pistolety, i drzwi, przez które wszedł duch. Zbadali potem drogę, którą Roland szedł za widmem, obejrzeli miejsce, z którego Roland dał strzał, lecz kuli znaleźć nie mogli.
Kształt korytarza, był taki, że skoro kula nie pozostawiła śladów na ścianach, musiałaby trafić widmo. A jednak widmo nie zostało nawet zranione, ponieważ nigdzie nie było śladów krwi.
Lord Tanley już gotów był przypuścić, że Roland miał do czynienia istotnie z duchem.
— Ktoś musiał tu być po mnie — rzekł Roland, — i sprzątnąć kulę.
— Lecz jeśliś strzelał do człowieka, to jakżeż kula nie przebiła go?
— Bardzo proste; musiał mieć pod całunem pancerz.
Oficer i Anglik prowadzili dalej badania. Doszli wreszcie do końca korytarza i znaleźli się na drugim krańcu ogrodu.
Tutaj to Roland po raz drugi dojrzał był widmo, które zniknęło pod ciemnem sklepieniem.
Poszedł prosto do cysterny. Zapalili dwie pochodnie, które przynieśli z sobą, i zaczęli szukać przejścia, w którem zniknęło widmo.
Cysterna wybrukowana była płytami kamiennemi, doskonale przystającemi do siebie. Wtem natrafił Roland stopą na kamień; odepchnął go i ujrzał kółko żelazne, wpuszczone w płytę. Nic nie mówiąc, schwycił za kółko, wsparł się na nogach i pociągnął mocno.
Płyta obróciła się lekko (snadź często ją podnoszono) i ukazało się wejście do podziemia.
— At tu właśnie zniknęło widmo — zawołał Roland i szedł w dół, a za nim sir John. I poszli tą samą drogą, którą szedł Morgan, aby zdać sprawę ze swej wyprawy. Po pewnym czasie doszli do kraty, zamykającej grobowce.
Roland potrząsnął kratą, która się rozwarła.
Przeszli przez cmentarz podziemny i doszli do drugiej kraty, również, jak i pierwsza, otwartej.
Po kilku stopniach doszli do chóru kaplicy, w której rozegrała się znana już czytelnikowi scena pomiędzy Morganem a towarzyszami Jehudy.
Widoczne było, że tu był kres ucieczki pseudoducha.
— Ponieważ — odezwał się Anglik — ja mam dziś wieczorem śledzić duchy i ponieważ mam prawo wyboru miejsca obserwacyi, więc będę tutaj czuwał.
I wskazał na rodzaj stołu, zrobionego z pnia dębowego.
— Dobrze — rzekł Roland — ponieważ możesz jednak zastać kamień zapieczętowany, albo kratę zamkniętą, więc szukajmy innej a krótszej drogi.
W pięć minut drogę tę znaleźli, mianowicie drzwi starej zakrystyi prowadziły na chór, którego okno wychodziło na las.
Młodzi ludzie przez okno to weszli w gąszcz leśny w pobliżu tego miejsca, gdzie zabili dzika.
— Wszystko dobrze — zwrócił się Roland do Anglika — ale ponieważ w lesie tym nie zoryentujemy się po nocy, więc odprowadzę cię aż tutaj.
— Dobrze; ale natychmiast powrócisz do domu. Pamiętam, coś mówił o wrażliwości duchów. Jeśli zwiedzą się, że jesteś ze mną, nie zechcą się ukazać. Tyś już widział jednego, ja chciałbym też zobaczyć.
— Odejdę — odparł Roland — ale boję się...
— Czego?
— Te duchy nie będą bardzo rade tobie, jako Anglikowi i heretykowi.
— Co za nieszczęście — odparł poważnie Anglik — że do wieczora nie zdążę wyrzec się swej herezyi.
Obejrzawszy wszystko, co było do obejrzenia, młodzi ludzie powrócili do zamku, gdy już podano do stołu.
O godzinie dziesiątej, jak zwykle, wszyscy rozeszli się do swych pokojów. Tylko Roland był u sir Johna.
Sir John przygotowyał się na wyprawę, jak na pojedynek. Starannie nabił pistolety i ubrał się w krótką kurtkę.
O w pół do jedenastej obaj zeszli ostrożnie. Przed jedenastą byli już pod oknem chóru. Tutaj mieli się rozstać, podług umowy, którą przypomniał sir John.
— Umowa, to umowa — rzekł Roland — przyjmij tylko jedną radę.
— Jaką?
— Strzelaj w twarz.
Anglik kiwnął głową na znak zgody, uścisnął dłoń młodego oficera i, skacząc po kamieniach, znikł w zakrystyi.
— Dobrej nocy — zawołał Roland.
I z właściwą żołnierzowi niefrasobliwością Roland, zgodnie z daną obietnicą, powrócił do zamku Noires-Fontaines.

KONIEC TOMU I-go.


I.
d.

Nazajutrz Roland obudził się o godzinie siódmej i powoli przypomniał sobie wszystko, co zaszło między nim a sir Johnem, i zdziwił się, że Anglik nie wstąpił po powrocie do jego pokoju.
Ubrał się tedy pośpiesznie i, nie zważając, że może rozbudzić przyjaciela z pierwszego snu, zastukał do jego drzwi. Ale nikt mu nie odpowiedział. Zastukał po raz drugi. Toż samo milczenie.
Zaniepokojony już nieco, Roland otworzył drzwi i powiódł szybko okiem po pokoju.
Sir Johna nie było w pokoju; Anglik nie wrócił wcale, gdyż łóżko było nietknięte.
Nie tracąc chwili, Roland powrócił do siebie, ubrał się, przypasał nóż myśliwski, przez ramię przewiesił strzelbę i wyszedł.
W zamku jeszcze spali wszyscy, oprócz służącej, którą też spotkał na schodach.
— Powiesz pani de Montrevel — zwrócił się do niej — że idę z sir Johnem do lasu i że być może na śniadanie nie wrócimy.
W kilkanaście minut potem był pod oknem zakrystyi, pod którem rozstał się z lordem Tanlay’em.
Przez chwilę Roland bacznie się przysłuchiwał. Wewnątrz było cicho. Wlazł więc przez okno i jednym rzutem oka dostrzegł, iż w kapliczce nikogo nie było.
Następnie z poza ołtarza doszedł do kraty grobowców i wszedł do podziemi. Dookoła panowały ciemności.
Trzykrotnie wołał sir Johna i nikt mu nie odpowiedział.
Doszedł do drugiej kraty, która również, jak i pierwsza, była otwarta.
Wszedłszy w sklepione przejście, przewiesił strzelbę przez ramię, a w rękę wziął nóż myśliwski.
Po omacku pogrążył się w ciemności, które były coraz większe, w miarę tego, jak posuwał się naprzód. Wywnioskował stąd, że płyta w cysternie była opuszczona.
Dotarł wreszcie do schodków, podparł płytę, która się obróciła na zawiasach. Błysnęło światło.
Roland wyskoczył z podziemia. Drzwi, prowadzące do ogrodu, były otwarte. Przez ogród doszedł do korytarza, a wreszcie do refektarza. I tutaj nikogo nie było.
Znowu zawołał trzykrotnie sir Johna. Odpowiedziało mu tylko ponuro echo.
Roland tę samą drogę przebył w kierunku odwrotnym i znalazł się znowu na chórze kapliczki. Zaledwie tam wszedł, dojrzał ślady krwi na płytach kamiennych.
Po drugiej stronie chóru znalazł drugą plamę krwi, jeszcze świeżej.
Pomiędzy tymi śladami stał właśnie piedestał, na którym miał się usadowić sir John dla obserwacyi. Piedestał ten był również okrwawiony.
Widoczne było, że tutaj rozegrał się dramat.
Doświadczony żołnierz, Roland, po ilości krwi wywnioskował, że padło tu lub zranionych zostało trzech ludzi.
Kałuże krwi po obu stronach piedestału pozostawili, prawdopodobnie, przeciwnicy sir Johna, Na piedestale, prawdopodobnie, ślady krwi pozostawił sam sir John.
Zaatakowany z dwu stron, Anglik musiał strzelić z dwu pistoletów naraz i zranił obu napastników. Sam musiał być osaczony przy piedestale i tutaj polała się krew jego.
Obejrzawszy dokładnie ślady walki, Roland przekonany był, że taki właśnie był przebieg walki. Pozostawało dowiedzieć się, co się stało z ciałem sir Johna i dwu jego napastników.
„Właściwie, losy tych dwu mało go obchodziły.
Ślady krwi szły wyraźnie od piedestału do drzwi. Widocznie wyniesiono zwłoki na zewnątrz.
Roland potrząsnął ciężkiemi drzwiami; zaledwie były przymknięte, gdyż otwarły się przy pierwszem naciśnięciu.
Ślady krwi widać było po drugiej stronie progu, a następnie poprzez zarośla. Połamane gałęzie i zmięta trawa doprowadziły Rolanda na skraj lasu koło drogi z Pont-d’Ain do Bourgu. Znać było, że tutaj czas jakiś leżało ciało.
Na tem kończyły się wszystkie ślady.
Roland dojrzał przechodnia, zbliżającego się od strony zamku. Podszedł doń i zapytał:
— Czyś nic nie widział na drodze? Nikogo nie spotkałeś?
— Owszem — odparł tamten — widziałem, jak dwu ludzi niosło ciało na noszach.
— Jakże wyglądał ten leżący?
— Był blady, bez ruchu; zdaje się, że umarł.
— Czy krew ciekła?
— Widziałem krople krwi na drodze.
— W takim razie żyje!
I, wyciągając z kieszeni ludwika, zawołał:
— Masz to, biegnij do. Bourgu, po doktora Millieta; niech jedzie co koń wyskoczy do zamku Noires-Fontaines. Powiedz mu, że chodzi o uratowanie człowieka od śmierci.
Włościanin ruszył żwawo w kierunku Bourgu, Roland zaś pośpieszał do zamku.
A teraz zaznajomimy czytelnika z tem, co się działo tej nocy w starym klasztorze.
Sir John, jak już wiemy, przed jedenastą wszedł do pawilonu Correrie, który był poprostu kapliczką wśród lasu.
Z zakrystyi przeszedł na chór.
Księżyc blado oświetlał całą kaplicę.
Sir John stanął koło piedestału na środku chóru.
Minuty płynęły. Sir John usłyszał wybijaną na wieży kościoła w Peronnaz, wiosce sąsiedniej, godzinę.
Do dwunastej wszystko odbyło się tak, jak podczas wyprawy Rolanda.
Wtem wybiła północ, tak niecierpliwie oczekiwana przez sir Johna.
Z ostatniem uderzeniem zegara zdało mu się, że słyszy jakieś kroki podziemne, że widzi światło od strony kraty, prowadzącej do grobów.
Sir John wytężył wzrok. W przejściu ukazał się mnich zakapturzony, trzymając w ręku pochodnię. Mnich miał na sobie habit kartuski. Za nim ukazał się drugi, trzeci... Sir John naliczył ich dwunastu.
Koło ołtarza mnisi rozdzielili się i zajęli miejsca w stallach po obu jego stronach. Wszyscy zachowywali głębokie milczenie. Każdy1 z nich wetknął swą pochodnię w otwór w oparciu stall. Przez chwilę czekali.
Wszedł trzynasty mnich i stanął przed ołtarzem.
Żaden z mnichów nie wyglądał na ducha, lecz wszyscy mieli ruchy i wygląd ludzi, żyjących na tym świecie.
Sir John, oparty o piedestał, trzymając pistolety w obu rękach, z flegmą przypatrywał się ich manewrom, mającym widocznie na celu otoczenie go dookoła.
Wszyscy milczeli i stali.
Milczenie przerwał mnich, stojący przed ołtarzem.
— Bracia — zapytał. — Dlaczego zebrali się mściciele?
— Aby sądzić profana — odparli chórem.
— Jakie przestępstwo popełnił ten profan?
— Usiłował zbadać tajemnice towarzyszów Jehudy.
— Na jaką karę zasłużył?
— Na karę śmierci.
Po chwili milczenia trzynasty mnich zwrócił się do sir Johna:
— Sir Johnie Tanlay — rzekł — jesteś cudzoziemcem, jesteś Anglikiem. Tembardziej powinieneś był zostawić w spokoju towarzyszów Jehudy i nie wtrącać się do ich walki z rządem, którego zgubę sobie poprzysięgli. Nie zrobiłeś tego, dałeś się pociągnąć swej ciekawości. Zamiast się usunąć z drogi, wpadłeś do legowiska lwa. Lew cię rozszarpie.
I, poczekawszy chwilę na odpowiedź Anglika, który zachowywał jednak milczenie:
— Sir Johnie Tanlay — mówił dalej — skazany jesteś na śmierć; przygotuj się.
— Widzę, żem wpadł w gniazdo złodziei. Jeśli tak, to mogę się okupić.
A zwracając się do mnicha, stojącego przed ołtarzem, zapytał:
— Na ile mnie szacujesz, kapitanie?
Szmer groźny był odpowiedzią na te zuchwałe słowa.
Mnich z przed ołtarza wyciągnął rękę.
— Mylisz się, sir Johnie. Nie jesteśmy bandą złodziei — mówił spokojnie. — Na dowód, możesz nam dać zlecenie, co zrobić mamy z pieniędzmi i kosztownościami, jeśli je masz przy sobie, a wszystko oddane będzie albo rodzinie twej, albo osobie, przez ciebie wskazanej.
— A jakąż gwarancyę mam, że moja ostatnia wola będzie wykonana?
— Moje słowo.
— Słowo herszta rozbójników! Nie wierzę mu.
— I tym razem mylisz się, sir Johnie: nie jestem ani hersztem zbójców, ani kapitanem złodziei.
— Kim więc jesteś?
— Jestem wybrańcem zemsty niebios, wysłańcem Jehudy, króla Izraela, pomazanego przez proroka Elizeusza, abym wytępił ród Achaba.
— Jeśliś jest tym, co mówisz, to po co zasłaniasz twarz? po co nosicie pancerze pod szatami waszemi? Wybrańcy uderzają jawnie i życie swe ryzykują, zadając śmierć innym. Opuśćcie kaptury, nadstawcie gołą pierś, a poznam, że jesteście tymi, za których się podajecie.
— Bracia, słyszycie? — zapytał mnich, stojący przed ołtarzem.
I, zrzucając habit, odkrył się cały. Mnisi uczynili to samo.
Byli to ludzie młodzi. Ubranie ich zdradzało elegancyę. Żaden z nich nie był uzbrojony.
— Bądź zadowolony, lordzie Tanlay — rzekł mnich trzynasty — umrzesz tak, jak chciałeś. Możesz nas poznać i możesz zabijać. Sir Johnie, masz pięć minut czasu, polecaj duszę Bogu.
Sir John, zamiast myśleć o zbawieniu wiecznem, sprawdził kurki pistoletów, stemplem zaś sprawdził, czy kule dobrze siedzą w lufach.
Poczem, nie czekając aż upłynie pięć minut, rzekł:
— Panowie! jestem gotów! A wy?
Młodzi ludzie popatrzyli na siebie, i na znak, dany przez dowódcę, zaczęli się zbliżać do sir Johna.
Mnich, stojący przy ołtarzu, pozostał na swem miejscu, przypatrując się rozgrywającej się przed nim scenie.
Sir John miał tylko dwa pistolety; mógł więc zabić tylko dwu. Wybrał zatem dwie ofiary i strzelił. Dwaj towarzysze Jehudy padli na posadzkę, na którą spływała krew.
Pozostali, jakgdyby nic się nie stało, posuwali się tym samym krokiem, wyciągając ręce do Anglika.
Sir John chwycił pistolety za lufy i manewrował nimi, jak młotkami. Był silny; walka więc ciągnęła się długo.
Po dziesięciu minutach szamotania się towarzysze Jehudy powrócili do stall, pozostawiając Tanlay’a na środku kaplicy skrępowanego sznurami od habitów.
— Czyś polecił duszę Bogu? — zapytał mnich, stojący przy ołtarzu.
— Tak, zbóju! — odparł sir John — możesz mnie zabić.
Mnich wziął z ołtarza sztylet, podszedł z ręką podniesioną do sir Johna i, trzymając sztylet nad jego piersią, wyrzekł:
— Sir Johnie Tanlay’u! Jesteś odważny, musisz być lojalny. Przysięgnij, że nic nie powiesz o tem, coś tu widział; że w żadnej okoliczności nie poznasz nas, a darujemy ci życie.
— Jeśli tylko stąd wyjdę, zadenuncyuję was i będę was tropił.
— Przysięgnij! — powtórzył mnich.
— Nie — odparł sir John.
— Przysięgnij! — powtórzył po raz trzeci mnich.
— Nigdy! — powtórzył sir John.
— A więc umieraj, kiedy chcesz!
I mnich pogrążył sztylet w piersi sir Johna aż po rękojeść. Anglik nawet nie westchnął.
Mnich głosem donośnym człowieka, który spełnił swój obowiązek, zawołał:
— Sprawiedliwości stało się zadość!
A zostawiwszy sztylet w piersi zabitego i powracając do ołtarza, zwrócił się do zebranych:

W kaplicy pozostały dwie zapalone pochodnie.

— Bracia — rzekł — wiecie, że wezwani jesteście do Paryża na ulicę du Bac pod Nr. 35, na bal ofiar, który się odbędzie 21 stycznia dla uczczenia pamięci zmarłego króla Ludwika XVI.
Co rzekłszy, pierwszy wszedł do podziemi, a za nim pozostali mnisi.
W chwilę potem weszli dwaj braciszkowie i podnieśli zwłoki dwu towarzyszy, które złożyli w grobach klasztornych.
Po chwili wrócili, zwłoki sir Johna umieścili na noszach i wynieśli z kaplicy przez wielkie drzwi wchodowe, które zamknęli za sobą.
A teraz, jeśli, czytelniku, zapytasz, dlaczego towarzysze Jehudy inaczej obeszli się z Rolandem, a inaczej z sir Johnem, to przypomnimy ci, że Morgan zastrzegł sobie nietykalność brata Amelii, który zatem pod żadnym pozorem nie mógł paść z ręki towarzysza Jehudy.


II.
Domek przy ulicy de la Victoire.

Podczas gdy przenoszono ciało sir Johna do zamku Noires-Fontaines, gdy Roland mknął we wskazanym mu kierunku i chłop śpieszył po doktora Millieta, przenieśmy się z Bourgu do Paryża i zobaczmy, co się działo w dniu 7 listopada, czyli 16 brumaire’a o godzinie czwartej po południu w domku przy ulicy Zwycięstwa, w domku historycznym dzięki słynnemu spiskowi z dnia 18 brumaire’a.
Ściany gabinetu w tym domku pokrywają karty geograficzne i plany miast. Po obu stronach kominka stoją półki z książkami; na stołach dużo książek, które leżą nawet na krzesłach i kanapkach, pozostawiając mało miejsca do siedzenia.
Wśród ksiąg, papierów i raportów siedzi człowiek i mozolnie usiłuje odczytać kartkę, pokrytą notatkami, przy których hieroglify z obelisku w Luxorze są zupełnie zrozumiałe.
W chwili, gdy niecierpliwość odczytującego te notatki sekretarza dochodziła do szczytu, drzwi się otwarły i stanął w nich młody oficer w mundurze adjutanta.
Sekretarz podniósł głowę i na twarzy jego odbiła się żywa radość.
— Jesteś nareszcie, Rolandzie! — zawołał. — Generał czeka na ciebie z niecierpliwością. Czy przyjeżdżasz sam z siebie, czy też jesteś wezwany?
— Wezwany.
— Przez kogo?
— No, przez samego generała.
— Specyalną depeszą?
— Własnoręczną; masz — czytaj.
Roland wyjął papier, zawierający dwa wiersze dobrze znanego Burrienne’owi pisma. Te dwa wiersze brzmiały:
„Wyjeżdżaj i bądź w Paryżu na 16 brumaire’a. Jesteś mi potrzebny“.
— Tak — bąknął Bourrienne — zdaje mi się, że to będzie 18-go.
— Osiemnastego. Ale co?
— Kiedy sam nie wiem. Człowiek ten — znasz go przecie — nie lubi się wywnętrzać. Co będzie 18-go — tego nie wiem. Wiem tylko, że coś będzie.
— Ale co przypuszczasz?
— Zdaje mi się, że chce zostać dyrektorem na miejsce Sieyes’a, a może prezydentem na miejsce Gohiera.
— Ślicznie! A konstytucya roku trzeciego?
— Cóż tu ma konstytucya?
— Przecież derektorem można być, mając lat czterdzieści, a generałowi brak akurat dziesięciu lat.
— Hm! tem gorzej dla konstytucyi. Pogwałcimy ją — Jeszcze za młoda, Bourrienne! Nie gwałci się dzieci siedmioletnich.
— W ręku obywatela Barrasa, mój kochany, dzieci rosną szybko. Siedmioletnia dziewczynka jest już starą kurtyzaną.
Roland potrząsnął głową.
— Cóż tam takiego? — zapytał Bourrienne.
— Nie sądzę, aby generał chciał zostać dyrektorem. Pomyśl tylko. Pięciu królów Francyi — to nie dyktatoryat, to cały zaprząg.
— Czy myślisz — zapytał Roland — że będziemy się bili?
— Być może.
— No to może uda mi się zginąć, czego bardzo pragnę. Lecz gdzież generał?
— U pani Bonaparte. Czyś kazał oznajmić mu swój przyjazd?
— Nie, chciałem pierw widzieć się z tobą... Ale poczekaj. Zdaje mi się, że to jego kroki.
W tej samej chwili w drzwiach ukazał się ten sam mężczyzna, który w Awinionie odegrał swą rolę incognito, ubrany w malowniczy mundur dowódcy armii egipskiej.
Bonaparte, ujrzawszy młodzieńca, zawołał z radością w głosie:
— To ty, Rolandzie! Mój wierny Rolandzie! Wzywam cię, a już jesteś. Witam cię.
I wyciągnął dłoń do młodego człowieka, a z nieznacznym uśmiechem zapytał:
— Co robisz u Bourrienne’a?
— Czekam na generała.
— A czekając, gadacie jak stare baby.
— Tak jest, generale! Pokazywałem mu twe wezwanie na 16-go brumaire’a.
— Napisałem 16-go czy 17-go?
— 16-go, generale. 17-go byłoby za późno.
— Dlaczego?
— Jeśli, jak mówi Bourrienne, są wielkie projekty na 18-go.
— Masz tobie! — zamruczał Bonaparte — ten narwaniec zmyje mi głowę.
— Ach tak! Powiedział ci, że mam projekty na 18-go?
I Bonaparte wziął za ucho Bourrienne’a, mówiąc:
— Drzwi!
A zwracając się do Rolanda:
— Tak, mój kochany! mamy wielkie projekty na 18-go: będziemy z żoną na obiedzie u prezydenta Gohiera. Pójdziesz z nami.
Roland popatrzał na Bonapartego.
— To po tom był wezwany? — rzekł z uśmiechem.
— Po to, tak! A może i po co innego. Pisz, Bourrienne.
Bourrienne wziął żwawo pióro.
— Masz pióro?
— Tak, generale.
„Kochany prezydencie. Uprzedzam cię, że moja żona, ja i jeden z mych adjutantów przyjdziemy do ciebie na obiad pojutrze, dnia 18-go.
„Stąd wnosić możesz, że zadowolimy się obiadem rodzinnym...“
— A dalej? — zapytał Bourrienne.
— Co dalej?
— Czy trzeba dodać: „Wolność, równość, braterstwo“?
— Albo śmierć — dorzucił Roland.
— Nie — odparł Bonaparte. — Dawaj pióro.
I dopisał własnoręcznie:

„Oddany
Bonaparte“.

— Bourrienne! Wyślij to przez ordynansa. Ma być odpowiedź.
Gdy Bourrienne powrócił, Bonaparte zwrócił się doń:
— Popatrz, Bourrienne, na swego przyjaciela.
— Patrzę, generale.
— A wiesz ty, co on zrobił w Awinionie?
— Chyba nie papieża.
— Nie. Rzucił w twarz pewnemu jegomościowi talerz.
— Tak, to krewki człowiek.
— Myślisz, że to wszystko? Bił się jeszcze z nim.
— I zabił go — odparł Bourrienne.
— A tak. A wiesz za co?
— Nie.
Generał wzruszył ramionami.
— Za to, że ten człowiek nazwał mnie złodziejem... A propos. A cóż Anglik?
— Właśnie o nim chciałem generałowi mówić.
— Czy jest jeszcze we Prancyi?
— Tak. Myślałem, że chce tu zostać aż do dnia sądnego.
— Czy i tego chybiłeś?
— Nie! jesteśmy w najlepszej zgodzie. To dobry człowiek, tylko oryginał. Proszę cię, generale, o trochę życzliwości dla niego.
Bonaparte potrząsnął głową.
— Dla Anglika... Nie lubię Anglików.
— Zgoda. Jako narodu, ale jednostki...
— No, więc cóż mu się stało?
— Był sądzony, skazany i stracony.
— Co mi, do licha, bajesz?
— Szczerą prawdę, generale.
— Jakto! Był sądzony, skazany i ścięty?
— Sądzony, skazany — tak, ale nie ścięty.
— Jakiż sąd go skazał?
— Sąd towarzyszów Jehudy.
— Cóż to za jedni?
— Generale, zapomniałeś już o naszym przyjacielu Morganie, człowieku w masce, który odniósł handlarzowi winem jego dwieście ludwików.
— Nie— odparł Bonaparte — nie zapomniałem. Bourrienne, czym ci nie opowiadał o tym śmiałku?
— Tak, generale. Odpowiedziałem wówczas, że na miejscu generała chciałbym dowiedzieć się, kto jest ten Morgan.
— Gdyby generał nie był mię wstrzymał — wtrącił Roland — byłbym już wiedział.
— Czekaj-że, gaduło. Wróćmy do Anglika. Czy to Morgan go zabił?
— Nie on, lecz jego towarzysze.
— Wszak mówiłeś przed chwilą o trybunale i o wyroku.
— Wyobraź sobie, generale, że koło Bourgu stoi stary klasztor Kartuzów.
— Klasztor w Seillon; znam go.
— Skąd? — zapytał Roland.
— Czyż generał nie zna wszystkiego? — wtrącił Bourrienne.
— W klasztorze tym ukazują się teraz duchy.
— Czy chcesz mi opowiedzieć historyę o duchach?
— Tak, bardzo ciekawą.
— Do dyaska. Bourrienne wie, jak ja je lubię. No, mów.
— Ludzie opowiedzieli nam, że do klasztoru przychodzą duchy. Ja i sir John chcieliśmy się przekonać i każdy z nas spędził w klasztorze noc.
— Tak. No, i widziałeś duchy?
— Jednego.
— Cóżeś zrobił?
— Strzeliłem doń.
— No i co?
— A nic; szedł dalej.
— I dałeś za wygraną?
— Nie, goniłem go; ale duch znał lepiej ode mnie drogę, bo wymknął mi się.
— Do licha!
— Nazajutrz poszedł tam sir John, nasz Anglik.
— Widział ducha?
— Więcej niż jednego. Widział dwunastu mnichów, którzy go sądzili za to, że przeniknął ich tajemnice, skazali go na śmierć i zasztyletowali.
— Nie bronił się?
— Jak lew. Zabił dwu.
— I umarł?
— Prawie. Mam nadzieję jednak, że się wyliże. Przyniesiono go do zamku ze sztyletem w piersi. Na sztylecie wyryte były słowa: Towarzysze Jehudy.
— Czy możliwe, aby takie rzeczy działy się we Francyi w końcu 18-go wieku?
— Czy możliwe! Oto sztylet, generale.
Z temi słowy młody człowiek wyjął sztylet.
Bonaparte obejrzał go uważnie.
— Mówisz, że mu wpakowali ten sztylet w piersi?
— Aż po rękojeść.
— I nie umarł?
— Dotychczas, przynajmniej.
— Słyszałeś, Bourrienne?
— Tak.
— Trzeba, abym o tem sobie przypomniał, Rolandzie.
— Kiedy, generale?
— Gdy... będę władcą. Pójdź, przywitaj się z Józefiną. Chodź, Bourrienne; zjesz z nami obiad. Uważajcie tylko. Będzie Moreau. Sztylet chowam na pamiątkę.
I wyszli. Na schodach spotkali ordynansa, posłanego do Gohiera.
— No i co?
— Oto odpowiedź prezydenta.
— Dawaj.
Bonaparte rozpieczętował list i czytał:
„Prezydent Gohier rad jest obietnicy generała Bonapartego. Będzie go oczekiwał pojutrze, 18-go brumaire’a, i jego małżonkę, oraz adjutanta. Do stołu siadamy o piątej. Jeśli ta godzina nie dogodna jest dla generała Bonapartego, będzie łaskaw wskazać dla siebie dogodniejszą.

Prezydent
Gohier“.

16 brumaire’a roku VII.
Bonaparte z nieokreślonym uśmiechem schował list do kieszeni, a zwracając się do Rolanda:
— Czy znasz prezydenta Gohiera? — zapytał.
— Nie, generale.
— Poznasz go. Dzielny człowiek.


III.
Goście Bonapartego.

Józefina, pomimo trzydziestu czterech lat, a może i z powodu tych lat, najlepszych w życiu kobiety, zawsze piękna, więcej niż kiedykolwiek powabna, była, jak wiadomo, kobietą czarującą.
Czyniła właśnie honory domu, gdy wszedł Roland.
Józefina znała matkę Rolanda na Martynice. Zapytała go więc o jej zdrowie, o siostrę i Edwardka.
Otrzymawszy odpowiedź, szepnęła:
— Postaraj się zostać dziś wieczorem po wyjściu wszystkich, a jutro porozmawiać ze mną na osobności. Chcę pomówić o nim (tu wskazała na Bonapartego wzrokiem). Mam ci dużo do opowiedzenia.
A zaraz potem dodała, wzdychając:
— Cokolwiekby się stało, nie opuścisz go. Nieprawda?
— Jakto? — zapytał Roland zdziwiony.
— Mam swoje domysły — odparła Józefina. — Jestem pewna, że, jeśli porozmawiasz trochę z Bonapartem, zrozumiesz mię. Tymczasem patrz, słuchaj i milcz.
Roland skłonił się i odszedł, postanawiając utrzymać się w roli obserwatora.
A było co obserwować.
Trzy główne grupy zajmowały salon.
Pierwszą stanowili goście, otaczający panią Bonaparte.
Druga — koło Talmy — składała się przeważnie z członków Instytutu.
W trzeciej grupie, do której przyłączył się Bonaparte, dostrzegł Roland Talleyranda, Barrasa, Lucyana, admirała Bruix, Roederera, Regnauda, Fouche’go, kilku generałów, a wśród nich Lefebvre’a.
Po chwili ogólnej rozmowy, Bonaparte wziął pod rękę byłego biskupa z Autun i poprowadził go do framugi okna.
— No i cóż? — zapytał.
Talleyrand popatrzał na Bonapartego w sposób sobie tylko właściwy.
— Cóż ci powiedziałem, o Sieyèsie, generale?
— Powiedziałeś mi: „Szukaj oparcia na ludziach, którzy uważają przyjaciół Republiki za jakobinów. Na ich czele stoi de Sieyès“.
— I nie myliłem się.
— Więc kapitulujecie?
— Lepiej, już skapitulował.
— Człowiek, który chciał mnie zastrzelić za to, żem wylądował w Frejus bez kwarantanny!
— Ależ nie za to.
— A więc za co?
— Za to, żeś, generale, nie zauważył go i nie rozmawiał z nim na obiedzie u Gohiera.
— Przyznaję, żem zrobił to świadomie. Nie znoszę tego eks-mnicha. Bonaparte za późno spostrzegł się, że słowa jego są obosieczne: jeśli Sieyès zrzucił suknię zakonną, to Talleyrand zdjął mitrę biskupią.
Bruix, pozornie obojętny, okrążył salon dwa, czy uśmiechał się słodziutko.
— Więc mogę na pana liczyć?
— W zupełności.
— A Cambaceres i Lebrun?
— Wziąłem na siebie najoporniejszego — Sieyès’a.
Bruix rozmawiał z tamtymi.
Admirał Bruix nie spuszczał z oka generała i dyplomaty. Domyślał się, że rozmawiają o czemś ważnem.
Bonaparte dał mu znak, aby się zbliżył.
Bruix, pozornie obojętny, okrążył salon dwa, czy trzy razy, poczem, jakgdyby spostrzegł dopiero Talleyranda i Bonapartego, podszedł do nich.
— To pewny człowiek — zauważył Bonaparte.
— I bardzo ostrożny — dodał Talleyrand.
— Trzeba go będzie ciągnąć za język.
— O nie. Teraz otwarcie przystąpi do rzeczy.
W istocie Bruix, zaledwie podszedł do nich, wyrzekł te wieloznaczące słowa:
— Widziałem ich; wahają się.
— Wahają się? Cambaceres i Lebrun?
— Tak.
— Czyś nie mówił im, że chcę z nich zrobić konsulów?
— Tak daleko nie zobowiązywałem się — odparł, śmiejąc się, Bruix.
— A dlaczego? — spytał Bonaparte.
— Ponieważ dopiero teraz mówisz mi, obywatelu generale, o swych zamiarach.
— Prawda — odparł Bonaparte, przygryzając wargi.
— Czy mam im to powtórzyć?!
— Nie — odparł żywo Bonaparte. Pomyślą, że ich potrzebuje. Niech się decydują dzisiaj bez żadnych warunków, oprócz tych, które znają. Jutro będzie za późno. Czuję się na siłach, jeśli mam za sobą Barrasa i Sieyès’a.
— Barrasa? — zapytali ze zdziwieniem obaj.
— Tak, Barrasa, który mię uważa za małego kaprala i który nie posyła mię do Włoch z powrotem, ponieważ robię tam karyerę... Tak, Barrasa... Otóż Barras oświadczył mi w oczy, że już dłużej z konstytucyą roku III kraj nie może wytrzymać!... Zdaje mi się jednak, że Moreau każe na siebie czekać.
Z temi słowami odszedł do grupy, w której królował Talma.
W tej-że chwili drzwi się otwarły i wszedł Moreau.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się w jego stronę.
Trzech ludzi przykuwało do siebie wówczas wzrok całej Francyi. Moreau był jednym z nich; dwaj pozostali byli to: Bonaparte i Pichegru.
Bonaparte nigdy nie widział Moreau, ten zaś nie widział Bonapartego, gdyż obaj walczyli w innych punktach.
Bonaparte postąpił kilka kroków ku Moreau. Zaledwie zamienili kilka słów, lokaj oznajmił, że podano do stołu.
— Generale — rzekł Bonaparte, prowadząc Moreau do Józefiny — podaj ramię mej żonie.
Zebrani przeszli do jadalni. Po obiedzie Bonaparte pod pretekstem pokazania pięknej broni, przywiezionej z Egiptu, zaprowadził Moreau do gabinetu.
Tam dwaj rywale pozostawali przeszło godzinę. Nikt nie wie, o czem rozmawiali.
Tylko gdy wyszli i gdy Lucyan zapytał: — No i cóż, Moreau? — Bonaparte odpowiedział:
— Jak przewidywałem, woli on władzę wojskową, niż polityczną; obiecałem mu dowództwo nad jedną armią... A tymczasem...
— A tymczasem co? — zagadnął Lucyan.
— Będzie miał komendę nad Luxembourgiem. Niech pierw będzie dozorcą dyrektorów, zanim będzie zwycięzcą Austryaków.
Nazajutrz czytano w „Monitem’“:
Paryż, 17 brumaire’a. Bonaparte podarował Moreau szablę damasceńską, ozdobioną drogimi kamieniami. Szablę, przywiezioną z Egiptu, oszacowano na dwanaście tysięcy franków“.


IV.
Ważna wiadomość.

W dniu 18 brumaire’a dyrektorowie uwięzieni zostali w pałacu Luksemburskim, a w dniu 20 brumaire’a Bonaparte mianowany został pierwszym konsulem na lat dziesięć, mając dwu konsulów, z którymi dzielił władzę, Cambaceres’a i Lebrun’a. Tegoż dnia zainstalował się w Luksemburgu, a Rolanda zamianował gubernatorem zamku Luksemburskiego.

W jakiś czas po tej rewolucyi wojskowej, która odbiła się głośnem echem w całej Europie, rankiem dnia 30 nivôse’a, albo inaczej dnia 30 stycznia r. 1800,.Roland, przeglądając listy, znalazł pośród wielu próśb o posłuchanie u pierwszego konsula list takiej treści:
„Panie gubernatorze!

„Znam pańską lojalność. Muszę porozmawiać z panem przez pięć minut; przez ten czas będę zamaskowany. Mam do pana prośbę. Spełnisz ją lub odmówisz. W obu wypadkach chcę wejść do pałacu Luksemburskiego dla dobra konsula Bonapartego i w sprawie monarchii, której służę. Żądam pańskiego słowa honoru, że pozwolisz mi wyjść z pałacu tak samo, jak pozwolisz tam wejść.
„Jeśli jutro o siódmej wieczorem zobaczę światło w oknie, mieszczącem się nad zegarem, oznaczać to będzie, że pułkownik Roland de Montrevel daje mi słowo honoru, a stawię się śmiało u małych drzwi na lewem skrzydle pałacu, wychodzących na ogród.
„Zastukam trzykrotnie na sposób masoński.
„Abyś pan wiedział, kogo przyjmiesz lub komu odmówisz widzenia, podpisuję się nazwiskiem, znanem panu z okoliczności, którą pewnie pamiętasz, a które to nazwisko było wobec pana wymówione.

„Morgan
„Dowódca towarzyszy Jehudy“.

Roland dwa razy odczytał list, a po chwili zamyślenia przeszedł do gabinetu konsula i oddał mu to pismo.
Konsul, odczytał je, nie zdradzając najmniejszego wzruszenia lub zdziwienia, i rzekł lakonicznie:
— Trzeba zapalić światło.
I oddał list Rolandowi. Nazajutrz o siódmej wieczorem światło błyszczało we wskazanem oknie. O siódmej minut pięć Roland osobiście czekał u drzwi, wychodzących na ogród.
Rozległo się trzykrotne stuknięcie masońskie: dwa razy raz po raz, po chwili trzeci raz.
Roland otworzył drzwi. Ukazał się w nich człowiek otulony w płaszcz. Roland ukryty był w cieniu. Przybysz, nie widząc nikogo, chwilę się zatrzymał.
— Proszę wejść — rzekł Roland.
— To pan, pułkowniku!
— Skąd pan wiesz, że to ja?
— Poznaję po głosie.
— Po głosie? Przecież słyszałeś mię zaledwie przez kilka sekund w Awinionie.
— No, to musiałem cię słyszeć gdzieindziej.
Roland szukał w pamięci, gdzieby go Morgan mógł słyszeć.
Lecz przybysz rzekł wesoło:
— Czy to powód, żebyśmy stali w drzwiach, żem cię gdzieś słyszał?
— Nie — odparł Roland. — Weź mię pan za płaszcz i idź za mną. Nie pozwoliłem zapalać światła na schodach.
— Jestem wdzięczny za to. Ale skoroś pan dał słowo, gotów jestem przejść przez cały pałac, chociażby był oświetlony a giorno.
— Masz pan moje słowo. Idź śmiało.
Roland zaprowadził Morgana do swego pokoju, oświetlonego tylko dwiema świecami.
Morgan zrzucił płaszcz i złożył pistolety na stole.
— Co pan robisz? — zapytał Roland.
— No tak, dla wygody.
— Ależ te pistolety, które zostawiasz tu?
— Cóż myślisz, żem je wziął na ciebie?
— A na kogo?
— Na panią policyę. Nie chcę się oddać darmo w ręce zbirów obywatela Fouche.
— Więc jesteś przekonany, że ci nic tu nie grozi?
— Chyba! przecież mam twe słowo.
— Dlaczegóż nie zdejmiesz maski?
— Bo twarz moja w połowie tylko należy do mnie; druga, połowa należy do mych towarzyszy. Kto wie, czy jeden z nas, poznany, nie pociągnie za sobą innych na gilotynę? Sądzę, pułkowniku, że zdajesz sobie sprawę z tego, jaką my grę prowadzimy.
— Więc po co ją prowadzić?
— Dobre pytanie! Po co pan idziesz na pole bitwy gdzie może kula trafić, a kula armatnia zerwać głowę?
— To co innego. Na polu walki mogę ponieść śmierć zaszczytną.
— Czy tak? Czyż w dniu, w którym gilotyna obetnie mi głowę, będę zbezczeszczony? Bynajmniej. Jestem tak samo żołnierzem, jak i pan. Tylko nie wszyscy służą sprawie w ten sam sposób: każda religia ma swych męczenników i bohaterów. Pierwsi szczęśliwi są na tym świecie, drudzy — na tamtym... Ale nie przyszedłem tu wykładać filozofię polityki. Chcę pomówić z pierwszym konsulem.
— Jakto! Z konsulem? — zawołał Roland.
— No tak; przeczytaj pan jeszcze raz mój list. Wszak pisałem, że mam do pana prośbę.
— Ach, tak.
— Prośba ta, to rozprawa z generałem Bonaparte.
— Przepraszam, ale nie przewidywałem tego...
— Prośba ta pana dziwi, nawet niepokoi. Panie pułkowniku, możesz mię pan, jeśli nie ufasz memu słowu, zrewidować od stóp do głowy, a przekonasz się, że oprócz tych oto, tu złożonych pistoletów nie mam żadnej innej broni. Albo lepiej — weź te pistolety, stań między mną a konsulem i pal mi w łeb przy pierwszym moim ruchu podejrzanym. Czy zgadzasz się na ten warunek?
— Czy zaręczasz mi, że wiadomości, jakie przynosisz konsulowi, są tak ważne, że warto go niepokoić?
— Zapewniam, że tak.
Po chwili dodał wesoło:
— Jestem wysłańcem pewnej głowy koronowanej, lub raczej pozbawionej korony. Zresztą nie zabiorę dużo czasu generałowi, który może mię pożegnać, jeśli rozmowa zbyt się przeciągnie.
Roland przez chwilę milczał i rozmyślał.
— Czy wiadomości swe możesz pan zakomunikować tylko pierwszemu konsulowi?
— Tylko jemu, gdyż tylko on może mi dać odpowiedź.
— Proszę zaczekać, pójdę po jego rozkazy.
Roland zrobił krok w kierunku pokoju konsula, lecz zatrzymał się i rzucił niespokojne spojrzenie na papiery, rzucone na stole.
Morgan dostrzegł to spojrzenie.
— Czy boisz się pan, że będę czytał te papiery? Nie lubię czytać wogóle. Jest to rzecz pisarza. Panie Rolandzie, przez czas twej nieobecności będę siedział w fotelu tu przed kominkiem, nie ruszając się z miejsca.
— Dobrze — odparł Roland.
I wszedł do pierwszego konsula.
Bonaparte rozmawiał z generałem Hédouville, dowódcą wojsk w Wandei.
Słysząc, że drzwi się otwierają, odwrócił się niecierpliwie.
— Powiedziałem Bourriennowi, że nikogo nie przyjmuję!
— Mówił mi to. Ale ja nie jestem byle kim.
— Masz racyę. Czego chcesz? Mów prędko.
— On jest u mnie.
— Kto?
— Człowiek z Awinionu.
— A czego chce?
— Chce się widzieć z generałem.
— Widzieć się ze mną?
— Tak, generale; czy cię to dziwi?
— Nie; ale czegóż może chcieć?
— Uparcie odmawiał mi wyjaśnień; lecz zdaje mi się, że nie jest to ani waryat, ani natręt.
— Nie, ale może zbir?
Roland zaprzeczył ruchem głowy.
— Zresztą, skoro ty go wprowadzasz...
— Nie ma nic przeciw temu, żebym był obecny przy rozmowie. Będę stał przed nim.
Bonaparte zastanowił się.
— Niech wejdzie — rzekł.
— Generale, oprócz mnie...
— Tak, generał Hédouville zechce chwilę poczekać... Idź, Rolandzie.
Roland wyszedł, przeszedł przez gabinet Bourrienne’a, wrócił do swego pokoju i znalazł Morgana koło kominka.
— Proszę! Konsul czeka.
Morgan wstał i poszedł za Rolandem.
Gdy weszli do gabinetu pierwszego konsula, Bonaparte był sam.
Morgan zatrzymał się o kilka kroków od drzwi i ciekawie przyglądał się Bonapartemu, poznając w nim tego, którego widział w Awinionie.
— Proszę się zbliżyć — odezwał się pierwszy konsul.
Morgan skłonił się i postąpił trzy kroki.
Bonaparte odpowiedział na ukłon lekkim ruchem głowy.
— Mówiłeś pan memu adjutantowi, pułkownikowi Rolandowi, że masz mi coś do zakomunikowania.
— Tak, obywatelu pierwszy konsulu.
— Czy rzecz, którą masz mi zakomunikować, wymaga rozmowy sam na sam?
— Nie, obywatelu, chociaż jest takiej wagi...
— Że wolałbyś pan, abym był sam.
— Tak, ale ostrożność i rozsądek...
— Rozsądkiem największym we Francyi, obywatelu Morganie, jest odwaga.
— Moja obecność u ciebie, generale, wskazuje, iż jestem tego samego zdania.
Bonaparte zwrócił się do Rolanda:
— Pozostaw nas samych.
— Ależ, generale — zaoponował Roland.
Bonaparte zbliżył się doń i cichutko rzekł:
— Rozumiem. Ciekawy jesteś, co ten tajemniczy człowiek może mieć mi do powiedzenia. Bądź spokojny, dowiesz się.
— Nie o to mi chodzi... lecz, jeśli to jest zabójca?
— Wszak zapewniłeś mię, że nie. Zostaw więc nas.
Roland wyszedł.
— Otóż jesteśmy sami — rzekł pierwszy konsul.
Morgan, nic nie mówiąc, wyjął list z kieszeni i oddał go generałowi.
Generał obejrzał list: był adresowany do niego, miał pieczęć z trzema liliami Francyi.
— A to co?
— Przeczytaj, obywatelu.
Bonaparte list rozpieczętował i poszukał zaraz podpisu.
— „Ludwik“ — rzekł.
— „Ludwik“ — powtórzył Morgan.
— Co za Ludwik?
— Ludwik Bourbon, przypuszczam.
— Hrabia Prowancyi, brat Ludwika XVI?
— No i Ludwik XVIII od chwili śmierci Delfina.
Bonaparte znowu popatrzał na nieznajomego; widoczne było bowiem, że nazwisko „Morgan“ było tylko pseudonimem.
Poczem odczytał list tej treści:

„3 stycznia 1800.

„Jakiekolwiek byłoby zachowanie się ludzi takich, jak pan, jednak nie wzbudza ono obaw. Przyjąłeś pan stanowisko wybitne, za co jestem mu wdzięczny: lepiej, niż ktokolwiek, wiesz pan, że trzeba siły i władzy, aby naród wielki zrobić szczęśliwym. Wybaw Francyę od jej własnej furyi, a spełnisz pragnienia mego serca. Oddaj jej króla, a pokolenia błogosławić będą twą pamięć. Jeśli wątpisz o mojej wdzięczności, wyznacz sobie stanowisko i losy twych przyjaciół. Co do moich zasad, to jestem Francuzem; łaskawy z natury, będę nim jeszcze bardziej przez rozum. Nie! zwycięzca z pod Lodi, Castiglione, Arcole, zdobywca Włoch i Egiptu nie przeniesie czczego rozgłosu nad sławę. Nie trać drogiego czasu: możemy zapewnić sławę Francyi; mówię możemy, gdyż potrzebuję Bonapartego do tego, a i on beze mnie temu nie podoła. Generale! Europa na ciebie patrzy, sława czeka cię, ja zaś pałam niecierpliwością, aby powrócić szczęście memu ludowi.

Ludwik“.

Bonaparte odwrócił się do młodzieńca, który czekał, stojąc i milcząc.
— Znasz treść listu tego? — zapytał.
Młodzieniec skłonił się.
— Tak.
— Był jednak zapieczętowany.
— Zanim mi go wręczono, odczytano mi treść.
— A kto ci go wręczył?
— Jerzy Cadoudal.
Bonaparte drgnął.
— Znasz Jerzego Cadoudala? — zapytał.
— To mój przyjaciel.
— Dlaczego powierzył ten list tobie właśnie?
— Gdyż wiedział, że oddam go do rąk właściwych.
— Istotnie, wykonałeś zlecenie.
— Jeszcze nie, obywatelu pierwszy konsulu.
— Jakto? Wszak oddałeś mi list.
— Tak. Ale obiecałem przynieść odpowiedź.
— A jeśli nie zechcę odpowiedzieć?
— Tobyś, obywatelu, odpowiedział nie zupełnie tak, jakbym sobie tego życzył, ale zawsze będzie to odpowiedź.
Bonaparte przez chwilę pozostawał w zamyśleniu. Poczem, wzruszywszy ramionami, rzekł:
— Ależ to waryaci!
— Kto, obywatelu? — zapytał Morgan.
— Ci, którzy piszą podobne listy. Waryaci! Zupełni waryaci. Czyż myślą, że jestem z tych, którzy idą za ich przykładem z przeszłości? Mam naśladować Mońka? I po co? Aby zrobić Karola II! Gdy się ma za sobą Tulon, 13 vendémiaire’a, Lodi, Castiglione, Arcole, Rivoli, Piramidy, ma się prawo do innych rzeczy, niż do dowództwa nad armią J. K. M. Ludwika XVIII.
— To też, konsulu, proszą cię o wskazanie twych warunków.
Bonaparte zadrżał na te słowa.
— Nie mówiąc już o tem — ciągnął dalej — że to ród stracony, zeschła gałąź na zgniłym pniu. Bourboni tak się żenili pomiędzy sobą, że zwyrodnieli, wyczerpali swą siłę w Ludwiku XIV. Każda rasa królów francuskich miała swój najwyższy moment potęgi i okres upadku. Jeślibym był waryatem i oddał tron Ludwikowi XVIII, nie będzie miał dzieci, po nim nastąpi jego brat Karol X, a ten, jak Jakób II, będzie wypędzony przez jakiegoś Wilhelma Orańskiego... O, nie! Bóg nie po to dał w me ręce losy Francyi, abym ją zwracał tym, którzy nią igrali i którzy ją stracili.
— Generale, pozwolę sobie zauważyć, żem o to nie pytał.
— Ale ja pytam.
— Chciałem tylko — odparł Morgan — odpowiedzi: tak, czy nie.
— A po co ci to?
— Aby wiedzieć, czy mamy z tobą walczyć, jak z wrogiem, czy też paść przed tobą na klęczki, jak przed wybawcą.
— Walczyć! — zawołał Bonaparte. — Oszaleli ci, co chcą ze mną walczyć. Czyż nic widzą, że jestem wybrańcem Boga?
— Attyla mówił to samo.
— Tak, ale on był wybrańcem zniszczenia, a ja jestem wybrańcem nowej ery... Wojna! A gdzież są ci, co ze mną walczyli? Leżą na równinach Piemontu, Lombardyi lub Kairu!
— Ale Wandeja wciąż walczy.
— Walczy! niech i tak będzie. A gdzież są Cathelineau, Lescure; a gdzież La Rochejaquelein, a gdzie d’Elbée, Bonchamp, Stofflet, Charette?
— Mówisz, generale, tylko o ludziach. Ludzi tych niema, ale idea została. A dla niej walczą dzisiaj d’Autichamp, Suzannet, Grignon, Frotté, Châtillon, Cadoudal. Być może, nie są warci swych poprzedników, ale niech tylko umierają, jak tamci, a zrobią swoje.
— Niech się strzegą. Jeśli zarządzę wyprawę do Wandei, to nie poślę tam ani Santerre’a, ani Rossignolów.
— Konwent wysłał Klebera, Dyrektoryat — Hoche’a...
— Nikogo nie poślę. Sam pójdę.
— To najwyżej zginą, jak Lescure lub Charette.
— Lecz mogę ich ułaskawić... A jeśli oświadczę ci, że już mam Wandeję w ręku?
— Pan?
— Jeśli zechcę, to w trzy miesiące uspokoję ją.
Młody człowiek niedowierzająco potrząsnął głową.
— Nie wierzysz? Otóż jest to prawda. Może dowieść ci, wyłuszczając środki, któremi dopnę celu?
— Jeśli mówi coś taki człowiek, jak generał Bonaparte — wierzę mu. Lecz jeśli mówi o uspokojeniu Wandei, to powiem mu: Baczność! Lepsza jest Wandeja walcząca, niż spiskująca. Pierwsza — to miecz, druga — to sztylet.
— Och, znam wasze sztylety — odparł Bonaparte.
I wyjął z szuflady dany mu przez Rolanda i położył go na stole.
— Ale — dodał — od sztyletu skrytobójcy do piersi Bonapartego jeszcze daleko. Spróbuj!
I zbliżył się do młodzieńca, utkwiwszy w nim wzrok.
— Nie przyszedłem tu mordować — odparł chłodno Morgan. — Później, być może, jeśli będzie to konieczne dla tryumfu sprawy, postaram się to zrobić najlepiej... Czy nie masz, obywatelu, nic więcej do powiedzenia?
— Owszem. Powiedz Cadoudalowi, że, jeśli chce walczyć z wrogami a nie z Francuzami, mam dlań nominacyę na pułkownika.
— Cadoudal dowodzi nie pułkiem, ale całą armią... Czy nic więcej nie usłyszę?
— Owszem. Czy możesz przesłać odpowiedź mą hrabiemu Prowancyi?
— To jest Ludwikowi XVIII?
— Nie kłóćmy się o wyrazy; temu, który do mnie pisał.
— Wysłannik jego jest w obozie w Aubiers.
— Otóż zmieniam decyzyę. Odpowiem mu. Ci Burboni są tak ślepi, że źle gotowi wytłómaczyć sobie moje milczenie.
Bonaparte siadł do biurka i napisał list możliwie najstaranniej, aby był czytelny.
„Otrzymałem list pański. Dziękuję za dobrą o mnie opinię. Nie powinien pan myśleć o powrocie do Francyi: musiałbyś pan kroczyć poprzez setki tysięcy trupów. Poświęć swój interes spokojowi i szczęściu Francyi; historya będzie o tem pamiętała. Nie jestem bynajmniej nieczuły na nieszczęścia rodziny pańskiej i z przyjemnością się dowiem, że masz pan koło siebie wszystko, co może się przyczynić do spokoju na wygnaniu.

Bonaparte“.

I, pieczętując list, napisał adres: „Do pana hrabiego Prowancyi“ poczem oddał go Morganowi.
Po chwili zawołał Rolanda.
— Generale? — zapytał młody oficer, ukazując się w tejże chwili.
— Odprowadź pana aż do ulicy. Dotąd odpowiadasz za niego.
Roland skłonił się, przepuścił naprzód Morgana, który, zanim wyszedł, rzucił ostatnie spojrzenie na Bonapartego.
Bonaparte stal nieruchomy, milczący, z rękami skrzyżowanemi, z okiem utkwionem w sztylet.
Przechodząc przez pokój Rolanda, naczelnik towarzyszy Jehudy wziął płaszcz i pistolety. Gdy wkładał je za pas, Roland zwrócił się doń:
— Zdaje się, że obywatel pierwszy konsul pokazał panu sztylet, który mu dałem.
— Tak — odparł Morgan.
— I poznałeś go pan?
— Nie ten specyalnie... nasze sztylety są jednakowe.
— Otóż powiem panu — zawołał Roland — skąd on pochodzi.
— Aha!... a skąd?
— Z piersi jednego z mych przyjaciół, którego pańscy towarzysze chcieli zasztyletować.
— Być może — odparł niedbale Morgan. — Ale pański przyjaciel musiał się na tę karę narazić.
— Mój przyjaciel chciał tylko przekonać się, co się dzieje w nocy w klasztorze Kartuzów.
— Niepotrzebnie.
— Ja również niepotrzebnie to samo próbowałem przed nim. Dlaczegóż więc nic mi się nie stało? Widocznie chroni! pana jakiś talizman.
— Panie, muszę coś powiedzieć: chodzę prostemi drogami i po dniu, i dlatego nie znoszę tajemniczości.
— Szczęśliwi, którzy mogą chodzić przy świetle dziennem, panie de Montrevel.
— Otóż dlatego właśnie muszę panu powiedzieć, com sobie poprzysiągł. Wyjmując ów sztylet z piersi mego przyjaciela, przysiągłem, że pomiędzy mną a jego zabójcami toczyć się będzie walka na śmierć i życie. Przyznaję się, że dlatego głównie dałem panu słowo, które go czyni bezpiecznym, aby mu tę przysięgę zakomunikować.
— Mam nadzieję — rzekł Morgan — że zapomnisz pan o tej przysiędze.

—Nie. Pamiętać ją będę zawsze, przy każdej pomyślnej okoliczności, a pan, panie Morgan, będzie chyba tak uprzejmy i tę okoliczność mi nastręczy.
— W jaki sposób?
— A choćby przyjmując spotkanie ze mną w lasku Bulońskim, lub w Vincennes... Powiemy, żeśmy się bili np. z powodu... zaćmienia księżyca, które nastąpi w dniu 12-ym przyszłego miesiąca. Czy powód ten panu dogadza?
— Dogadzałby — odparł Morgan ze smutkiem w głosie — gdyby mi wogóle ten pojedynek dogadzał. Pan przysięgałeś. Otóż i my wtajemniczeni, wstępując do grona towarzyszów Jehudy, przysięgamy nie narażać swego życia, które nie do nas należy, lecz do sprawy.
— Ach tak! Więc zabijacie, ale się nie bijecie.
— Owszem, czasem się bijemy.
— Bądź pan łaskaw powiedzieć mi, w jakich okolicznościach mógłbym obserwować takie zjawisko?
— Bardzo prosto. Postaraj się pan być z kilkoma takimi straceńcami, jak pan, w dyliżansie, wiozącym pieniądze rządowe, broń tych pieniędzy, a będziesz się mógł z nami bić. Ale, wierzaj mi pan, lepiej nie wchodź nam w drogę.
— Czy to groźba? zapytał młody oficer.
— Nie, panie, to prośba.
— Czy specyalnie do mnie? Czy ponowisz ją wobec kogo innego?
— Nie, specyalnie do pana.
— Ach, więc mam szczęście wzbudzać w panu współczucie?
— Jakby w bracie — odparł łagodnie Morgan.
W tej chwili wszedł Bourrienne.
— Rolandzie, konsul cię wzywa.
— Zaraz, tylko odprowadzę pana do drzwi.
— Spiesz się. Wiesz, że nie lubi czekać.
— Proszę za mną — zwrócił się Roland do tajemniczego towarzysza.
— Oddawna jestem na pańskie usługi.
— Proszę zatem.
Przy drzwiach, wychodzących na ogród, Roland rzekł do Morgana:
— Dotrzymałem wiernie danego słowa. Dla uniknięcia nieporozumień, powiedzmy sobie, że słowo to dane było na raz tylko, na dziś.
— Tak zrozumiałem.
— A więc zwracasz mi pan słowo?
— Chciałbym go nie zwracać, ale pan możesz je wziąć z powrotem.
— Tego tylko chciałem. Do widzenia, panie Morgan.
— Pozwól, że nie powtórzę tego życzenia.
Młodzi ludzie ukłonili się dworsko. Roland powrócił do pałacu, a Morgan skierował się ku małej uliczce, idącej na plac Św. Sulpicyusza.
Pójdźmy i my za Morganem.


V.
Bal ofiar.

Uszedłszy ze sto kroków, Morgan zdjął maskę. Na ulicy Taranne zastukał do drzwi małego hoteliku, wszedł do przedsionka, wziął świecę, zdjął z haka klucz do numeru 12 i wszedł na schody, nie budząc nikogo.
Biła dziesiąta, gdy wchodził do swego pokoju.
Przeliczywszy uderzenia zegara, szepnął:
— Doskonale, nie przyjdę za późno.
Szybko następnie zapalił cztery świece, otworzył komodę i wyjął wspaniały kostyum, jaki nosili ówcześni eleganci, t.. z. „incroyables“.
Po chwili zadzwonił.
Wszedł służący.
— Czy perukarz przychodził? — zapytał go Morgan.
— Tak, obywatelu, przychodził. Powiedział, że jeszcze przyjdzie... Właśnie ktoś dzwoni, pewnie on.
—Jestem, jestem! — odezwał się głos na schodach.
— Brawo! — zawołał Morgan — witaj mistrzu Cadenette. Musisz zrobić ze mnie coś w rodzaju Adonisa.
— To się łatwo zrobi, panie baronie.
— Cóż to, chcesz mię skompromitować, obywatelu Cadenette?
— Panie baronie, proszę mię nazywać poprostu Cadenette. Będzie to przynajmniej poufale. Ale proszę nie mówić „obywatelu!“ Jest to zwrot rewolucyjny. Nawet w czasach najgorszego teroru mówiłem do mej żony pani Cadenette... Przepraszam, żem nie czekał. Ale dziś jest wielki bal przy ulicy du Bac, bal ofiar (wyraz ten powtórzył z naciskiem). Sądziłem, że pan baron tam będzie.
— Ho! ho! Zawsze jesteś, Cadenette, rojalistą.
Perukarz tragicznie położył rękę na sercu.
— Panie baronie! Przecież to nietylko rzecz sumienia, ale sprawa państwowa.
— Rzecz sumienia — rozumiem, mistrzu Cadenette. Ale sprawa państwowa! Cóż to za zacna korporacya perukarzy, uprawiająca politykę?
— Jakto! panie baronie. I pan, arystokrata, pyta się o to?
— Cicho, Cadenette!
— Panie baronie, między ludźmi z dawnych czasów można o tem mówić.
— Ach, to jesteś zwolennikiem dawnych czasów?
— Jak najbardziej! A jak mam uczesać?
— Psie uszy, włosy z tyłu podczesane. Z pudrem.
— Panie baronie! I pomyśleć, że przez pięć lat można było znaleźć puder tylko u mnie. Przecież za pudełko pudru szło się na gilotynę.
— Znałem takich, co poszli na gilotynę za mniejsze jeszcze rzeczy. Ale dlaczego jesteś zwolennikiem dawnych czasów?
— Rzecz bardzo prosta. Przecież wśród korporacyi byli mniej lub więcej arystokratycznie usposobieni.
— Rozumiem. Zależnie od tego, czy mieli styczność z wyższemi klasami.
— Otóż to właśnie. Perukarze trzymali arystokracyę za czuprynę. Ja sam czesałem panią de Polignac, mój ojciec panią du Barry, mój dziad — panią de Pompadour. Mieliśmy przywileje — nosiliśmy szpady, co prawda drewniane, ale zawsze szpady. Tak, to były piękne czasy dla perukarzy i dla Francyi. Znaliśmy wszystkie tajemnice i intrygi; nikt się przed nami nie ukrywał, ale też żaden perukarz nikogo nie zdradził. A komuż nasza biedna królowa powierzała swe dyamenty? — sławnemu Leonardowi, księciu perukarzy!...
Kiedy nastał Dyrektoryat, zdawało się, że wrócą lepsze czasy. Pan Barras nigdy nie wyrzekł się pudru, a obywatel Moulin nosił warkocz. Ale 18 brumaire’a wszystkie nadzieje zniszczył. Jakżeż bo uczesać pana Bonapartego!...
Kończąc wreszcie fryzurę, Cadenette zwrócił się do Morgana:
— No, panie baronie! chciał pan być piękny, jak Adonis... Gdyby pana widziała Wenus, nie o Adonisa byłby zazdrosny Mars.
Z temi słowy Cadenette podał Morganowi zwierciadło.
— No, mój kochany. Jesteś doprawdy artysta. Zapamiętaj dobrze to uczesanie. Jeśli mi nie obetną głowy, będę się tak zawsze czesał.
— Pan baron chce, abym go żałował!
— Tak, a tymczasem masz za fatygę. Bądź łaskaw, schodząc, kazać, aby mi sprowadzili powóz.
Cadenette, wzdychając, rzekł:
— Dawniej, panie baronie, powiedziałbym panu: pokaż się na Dworze, a będę sowicie zapłacony... Ale niema już Dworu, a żyć trzeba... Powóz będzie.
Z temi słowy Cadenette westchnął po raz drugi, schował pieniądze do kieszeni, złożył ukłon i zostawił młodzieńca samego.
O godz. 11-ej Morgan był gotów.
Pod drzwiami czekał już powóz.
Morgan wsiadł, dając adres:
— Ulica du Bac, Nr. 60.
Dorożka skręciła w ulicę Grenelle i stanęła pod wskazanym adresem.
— Masz, przyjacielu, podwójną zapłatę — rzekł Morgan — tylko nie stój tutaj.
Woźnica wziął trzy franki i zniknął w ulicy Varennes.
Morgan rzucił wzrokiem na fasadę domu; zdawało się, że się pomylił, gdyż wszystkie okna były ciemne. Mimo to Morgan zastukał do drzwi.
Gdy otwarły się drzwi, ujrzał w głębi podwórza duży budynek jasno oświetlony.
Młody człowiek skierował się do gmachu, wszedł na piętro i znalazł się w szatni. Szatny, odbierając płaszcz, wskazał mu miejsce, gdzie miał złożyć broń. Była to duża galerya, zamieniona chwilowo na arsenał.
Ponieważ w każdej chwili mogła wejść policya, trzeba było też w każdej chwili z dansera stać się żołnierzem.
Złożywszy broń, Morgan wszedł do sali balowej, która miała dziwny wygląd.
Na bal ten dostać się można było z tytułu praw wielce oryginalnych. Trzeba było wykazać się z rodziców lub krewnych, których Konwent skazał na gilotynę, łub których rozstrzelać kazał Collot-d’Herbois, lub potopić Carrier. Ponieważ najwięcej było ściętych, przeto większość obecnych była w kostyumach ofiar zgilotynowanych.
To też większa część panien miała toalety, które ich matki lub siostry miały na sobie w chwili stracenia, a więc białe suknie, czerwone szale i krótko podwiązane włosy. Niektóre z nich obwiązały szyję cieniutką nitką czerwoną jedwabną, jak cięcie brzytwy. Mężczyźni zaś mieli wywrócone kołnierze surdutów i koszul i gołe szyje z obciętymi włosami. Poza tem było wiele samych ofiar rewolucyi. I tych było najwięcej.
Było mianowicie wielu mężczyzn w wieku lat 40-45, którzy znali jeszcze panią du Barry w mansardach Versalu, Zofię Arnoult, Duthé. Byli tez mężczyźni w wieku lat 25-30, ubrani z wyszukaną elegancyą, którzy należeli do partyi Mścicieli, opętanych manią zabójstw, szałem mordu, którzy krwi pragnęli i zabijali każdego, kogo im wskazano. Byli też tam i młodzieńcy, dzieci prawie, lecz wykarmieni, jak Achilles, szpikiem dzikich zwierząt, lub, jak Pirrus, mięsem niedźwiedziem; byli to uczniowie wolnych sędziów św. Velime. Była to generacya dziwna, zjawiająca się po wielkich wstrząśnieniach tak samo, jak po chaosie zjawili się Tytani, hydry po potopie, jak sępy i kruki po rzezi. Młodzież tę nazywano młodzieżą Frérona, albo złotą młodzieżą. Ów Fréron był synem wydawcy dziennika, zamkniętego przez władze; rozgniewany na rząd, przeszedł na stronę rewolucyjnych prądów i w r. 1789 założył pismo „Mówca ludu“. Marsylia i Tulon pamiętały długo jego okrucieństwa, jako agenta rządu rewolucyjnego. Po upadku Robespierre’a Fréron przeszedł do obozu sprawców przewrotu dnia 9 termidora, a stamtąd przeszedł do partyi rojalistów i stanął na czele partyi pełnej młodości, energii i mściwości.
Otóż poprzez tłum tej młodzieży Fréronowskiej Morgan przeciskał się w sali, szukając widocznie kogoś.
Jakiś elegant chciał mu opowiedzieć szczegóły z ekspedycyi, z której wyniósł okrwawioną rękę. Lecz Morgan uścisnął mu dłoń i rzucił:
— Szukam kogoś.
— Pilna sprawa?
— Stowarzyszenie Jehudy.
Jakaś piękna, jakby powiedział Corneille, furya z ostrym sztyletem we włosach stanęła przed Morganem.
— Morganie! — rzekła — jesteś najpiękniejszy, najdzielniejszy i najgodniejszy tego, aby cię wszyscy kochali. Co odpowiesz kobiecie, która ci to mówi?
— Odpowiem, że kocham już i że serce me jest zbyt małe, aby mieścić mogło jedną nienawiść i dwie miłości.
I szukał w dalszym ciągu.
Dwu młodych ludzi, z których jeden mówił: „To Anglik“, a drugi — „to Niemiec“, zatrzymali Morgana.
— Oto — zawołał jeden z nich — człowiek, który może nas wyprowadzić z kłopotu.
— Nie — odparł Morgan — nie mogę; śpieszę się.
— Słówko tylko — rzekł drugi. — Założyłem się z Saint-Amandem, że człowiek, zabity w klasztorze Kartuzów w Seillon, był Anglikiem.
— Nie wiem; nie byłem tam. Zapytajcie Hektora: on przewodniczył podówczas.
— Powiedz więc, gdzie jest Hektor.
— Powiedzcie mi raczej, gdzie jest Tiffauges; szukam go.
— Ot tam, w głębi — rzekł młodzieniec, wskazując na grupę tańczących kontredansa. Poznasz go po kamizelce i spodniach.
Morgan nie rozpytywał już, dlaczego kamizelka i spodnie Tiffauges’a były tak godne uwagi, lecz poszedł prosto we wskazanym kierunku i ujrzał, jak Tiffauges wykonywał zręczne pas.
Morgan dał mu znak.
Tiffauges natychmiast zaprzestał tańca, skłonił się tancerce, odprowadził ją na miejsce, przeprosił i podszedł do Morgana.
— Czyś go widział? — zapytał Morgana.
— Od niego wracam — odparł ten.
— I oddałeś mu list króla?
— Do rąk własnych.
— Przeczytał?
— Natychmiast.
— Dał odpowiedź?
— Nawet dwie: ustną i na piśmie. Wobec tej drugiej pierwsza była zbyteczna.
— Masz ją?
— Oto jest.
— Znasz jej treść?
— Odmowa.
— Stanowcza?
— Najzupełniej.
— Czy wie, że od tej chwili będziem go traktowali jako wroga?
— Powiedziałem mu to.
— A on co na to?
— Nic. Wzruszył ramionami.
— Jak myślisz. Jakie ma zamiary?
— Nie trudno zgadnąć.
— Czyżby chciał władzę zachować dla siebie?
— Tak wygląda.
— Władzę, ale nie tron?
— Dlaczegożby nie?
— Nie odważy się ogłosić za króla!
— Nie wiem, czy się ogłosi za króla; jednak za coś się ogłosi.
— Szczęśliwy żołnierz.
— Mój drogi. Lepiej dziś być synem swych czynów, niż synowcem króla.
Młody człowiek zamyślił się, poczem rzekł:
— Doniosę o tem wszystkiem Cadoudalowi.
— A dodaj, że pierwszy konsul wyrzekł te słowa: „Wandeję mam w swych rękach i, jeśli zechcę, za trzy miesiące nie będzie się tam tlić nawet lont“.
— Dobrze wiedzieć.
— Niechaj wie o tem Cadoudal, a sam zużytkuj tę wiadomość.
W tej chwili muzyka urwała; gwar ustal i zapanowała wielka cisza. A wśród tej ciszy padły cztery nazwiska: Morgana, de Montbara, Adlera i d’Assasa.
— Przepraszam — rzekł Morgan do towarzysza — zdaje się, że się szykuje jakaś wyprawa. Muszę cię pożegnać. Pozwól mi jednak na rozstanie obejrzeć twą kamizelkę i spodnie, o których dużo słyszałem. Chyba mi darujesz tę ciekawość.
— Cóż znowu! Bardzo chętnie.


VI.
Skóra niedźwiedzia.

I młody Wandejczyk pośpiesznie zbliżył kandelabry, palące się na kominku.
Kamizelka i spodnie były, zdawało się, z jednakowego materyału. Ale największy znawca nie mógłby powiedzieć — z jakiego.
Spodnie były zwykłemi obcisłemi spodniami i nie przedstawiały nie nadzwyczajnego, chyba to, że były bez szwów i że doskonale przylegały do ciała.
Kamizelka natomiast zwracała na siebie uwagę dwiema cechami: była przebita trzema kulami, dziury od nich były nie zaszyte i na domiar obramowane karminem, który robił wrażenie krwi. Poza tem na lewej stronie wymalowane było krwawiące serce — znak, po którym poznawali się Wandejczycy.
Morgan obejrzał oba przedmioty uważnie, ale nic poza tem nie dostrzegł.
— Śpieszę się bardzo; chciałbym jednak wiedzieć, z jakiej tkaniny jest twe ubranie.
— Kochany Morganie — odparł Wandejczyk — słyszałeś pewnie, że niebiescy schwytali mego brata w okolicach Bressuire i rozstrzelali?
— Tak, wiem o tem.
— Niebiescy cofali się; więc porzucili jego ciało pod płotem. Myśmy następowali im na pięty. Otóż znalazłem ciało brata jeszcze cieple. W jednej z ran wetkniętą miał gałązkę z takim napisem: „Rozstrzelany jako zbój, przeze mnie, Klaudyusza Flageolot, kaprala 3-go batalionu paryskiego“. Otóż zdjąłem skórę z piersi brata, tę skórę przebitą trzema kulami, która powinna mi nieustannie przypominać zemstę, i z niej zrobiłem sobie kamizelkę bojową.
— Tak?... — powiedział Morgan, z pewnem zdziwieniem w głosie, które jednak miało w sobie coś z trwogi. — Kamizelka ze skóry brata... A spodnie?
— O! te są ze skóry obywatela Klaudyusza Flageoleta, kaprala 3-go batalionu paryskiego.

Otóż znalazłem ciało brata jeszcze ciepłe.

W tej chwili rozległ się po raz drugi ten sam głos i w tym samym porządku wywołał Morgana, Montbara, Adlera i d’Assasa.
Morgan wybiegł z gabinetu, przebiegł salę tańców i skierował się do małego saloniku po drugiej stronie szatni.
Trzej jego towarzysze: Montbar, Adler i d’Assas, już nań czekali.
Z nimi był młody człowiek w kostyumie kuryera rządowego, t. j. w ubraniu zielonem, szytem złotem. Obuwie jego było zapylone. Na sobie miał torbę do depesz.
Na stole leżała mapa Cassiniego, na której można było dojrzeć najmniejsze wklęśnięcia gruntu.
Zanim powiemy, co robił tu ten kuryer i po co rozłożono mapę, zapoznajmy się z trzema nowemi osobistościami, których imiona rozległy się na sali balowej, i które w historyi tej odegrać miały wybitną rolę.
Znamy już Morgana, Achillesa i Parysa w jednej osobie.
D’Assas miał lat koło 35 lub 38; włosy miał szpakowate, lecz brwi i wąsy czarne, jak heban. Był to eks-kapitan dragonów, pysznie zbudowany do walki fizycznej i moralnej; muskulatura jego zdradzała siłę, a wyraz twarzy — upór. Wogóle posiadał postać szlachetną, obejście wykwintne. Był silnie wyperfumowany.
Montbara i Adlera, których imion właściwych nie znano, towarzysze Jehudy nazywali nierozdzielnymi. Wyobraźmy sobie Orestesa i Pyladesa w dwudziestym drugim roku życia. Jeden wesoły, rozmowny, drugi smutny, milczący i marzyciel. Dzielili między sobą niebezpieczeństwa, pieniądze i kochanki. Każdy z nich w niebezpieczeństwie zapominał o sobie, myśląc o drugim, jak młodzi Spartanie ze świętego oddziału. Takimi byli Montbar i Adler. Rozumie się, że należeli do towarzyszów Jehudy.
Wezwano ich, jak przewidywał Morgan, w sprawach stowarzyszenia.
Morgan podszedł wprost do fałszywego kury era i uścisnął mu dłoń.
— Kochany przyjacielu! — rzekł ten. — Dobrze żyjecie tu, w Paryżu! Rzuciłem tylko okiem na salę balową, przechodząc, jak przystało na skromnego kuryera, niosącego depesze generała Masseny do obywatela pierwszego konsula. Ale zdaje mi się, że macie tam ładny wybór ofiar. Lecz, kochani przyjaciele, musicie się narazić z tem wszystkiem pożegnać. Jest nieprzyjemne, rozpaczliwe, ale dom Jehudy przedewszystkiem.
— Kochany Hastier — odparł Morgan.
— Cicho! Bez nazwisk, jeśli łaska, panowie. Rodzina Hastierów jest to uczciwa rodzina z Lugdunu, prowadząca handel na placu Terreaux, z ojca na syna, któraby uważała za hańbę dla siebie, gdyby się dowiedziała, że jej spadkobierca jest kuryerem i lata po drogach z torbą narodową na plecach. Nazywajcie mnie Lecoq, ale nie Hastier. Nie znam żadnego Hastiera. A wy, panowie — ciągnął dalej, zwracając się do Montbara, Adlera i d’Assasa — czy go znacie?
— Nie — odparli wszyscy trzej. — Przepraszamy za błąd Morgana.
— Kochany Lecoq — powtórzył Morgan.
— To co innego. Na to imię odpowiadam. Cóżeś chciał mi powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że domyślamy się, dlaczego jesteś w tym ubiorze i po co ta mapa.
— Otóż chodzi poprostu o te resztki skarbu niedźwiedzi w Bernie, które, z rozkazu generała Masseny, generał Lecourbe wysłał pierwszemu konsulowi. Mało tego! jakieś sto tysięcy franków, których nie chcą przewozić przez Jurę z racyi partyzantów p. Teysonneta i które wysiano na Genewę, Bourg, Mâçon, Dijon i Troyes. Ta droga, jak się przekonają niebawem, jest również nie bardzo bezpieczna.
— Doskonale!
— Zawiadomił nas o tem Renard, który pędził z Gex co koń wyskoczy i dał znać Jaskółce, będącemu narazić w Châlon-sur-Saône; ten zaś, czy ta, dał znać do Auxerre mnie, Lecoqowi, który odwalił czterdzieści pięć mil, aby was z kolei zawiadomić. Teraz szczegóły drugorzędne. Skarb wyruszył z Berna w dniu 28 nivôse’a roku VIII Rzeczypospolitej potrójnej i niepodzielnej. Dziś powinien być w Genewie. Jutro wyruszy dyliżansem z Genewy do Bourgu. Otóż, jeśli wyruszycie dziś w nocy, pojutrze, drodzy synowie Izraela, możecie spotkać skarbiec panów niedźwiedzi pomiędzy Dijon i Troyes, około Bar-sur-Seine lub koło Châtillon. Cóż wy na to?
— Co my na to? Chyba niema o czem mówić. Oświadczamy, że nigdyśmy nie targnęli się na pieniądze panów niedźwiedzi z Bernu, gdyby zostawały w kufrach wielmożnych rajców miasta. Lecz z chwilą, gdy zmieniły one swe przeznaczenie raz, nie sądzę, aby coś stało na przeszkodzie do zmiany ich przeznaczenia po raz drugi. Ale jak pojedziemy?
— Czyż nie macie karetki pocztowej?
— Mamy. Stoi tu w wozowni.
— Macie konie, aby dojechać do pierwszej stacyi?
— Stoją w stajni.
— Macie paszporty?
— Każdy po cztery.
— No więc?
— No, więc nie możemy zatrzymać dyliżansu w karetce pocztowej; jeszcześmy nie tacy swobodni w ruchach.
— A dlaczegożby nie? — wtrącił Montbar. — To byłoby oryginalne. Przecież można schwytać statek z łodzi, czy nie można zatem złapać dyliżansu z karetki pocztowej? Może spróbujemy, Adlerze?
— I owszem — odparł Adler. — Ale co zrobisz z pocztylionem?
— Prawda — rzekł Morgan.
— Wszystko przewidziane, dziateczki — zawołał kuryer. — Z Troyes wysłano sztafetę. Karetkę zostawicie u Delbauce’a. Tam znajdziecie cztery wypasione wierzchowce. Obliczycie się z czasem, a pojutrze, a raczej jutro, bo północ już wybiła, pomiędzy siódmą a ósmą rano pieniądze panów niedźwiedzi przeżywać będą ciężkie chwile.
— Idziemy się przebrać? zapytał Adler.
— Po co? — odparł Morgan. — Zdaje mi się, że wyglądamy bardzo przyzwoicie. Chyba nigdy żaden dyliżans nie wiózł ludzi lepiej ubranych. Rzućmy jeszcze wzrokiem na mapę, weźmy nieco prowizyi, uzbrójmy się i jazda!
— Masz racyę — rzekł Montbar.
— Ja myślę — odparł Morgan. — Zamordujemy, jeśli trzeba będzie, konie, a o siódmej wieczorem będziem z powrotem i pokażemy się w Operze.
— Da nam to alibi — wtrącił d’Assas.
— O to chodzi — ciągnął dalej Morgan. — Bo któż pomyśli, że ludzie, którzy o 8-ej wieczorem oklaskują artystów, mogli zrana, pomiędzy Barem i Châtilonem załatwiać rachunki z konduktorem dyliżansu... Przyjrzyjcie się jeszcze mapie i wybierzcie dobrze miejsce.
Czterej młodzi ludzie pochylili się nad mapą Cassini’ego.
— Ja radziłbym — odezwał się kuryer — zaczaić się za miejscowością Massu — ot, tutaj.
Z temi słowy młodzieniec wskazał punkt na mapie i mówił dalej:
— Pojechałbym do Chaource — ot, tutaj; stamtąd do Troyes, dalej do Sens. Będziemy w Operze nie o ósmej, ale o dziesiątej, co będzie szykowniej.
— Zgadzam się na to — zawołał Morgan.
— Zgadzamy się — powtórzyły chórem trzy inne głosy.
Morgan wyjął zegarek, arcydzieło Petitota, zrobione dla Maryi-Antoniny, która darowała go księżnej de Polastron; od niej zegarek przeszedł do matki Morgana.
— Pierwsza po północy — rzekł Morgan. — Spieszmy się.
Od tej chwili zaczęła się wyprawa, a Morgan objął nad nią dowództwo i już nie radził się, lecz rozkazywał.
W pół godziny potem powóz, wiozący czterech młodych ludzi, zatrzymał się u rogatki Fontainebleau, gdzie naczelnik poczty zażądał od nich paszportów.
— Wolne żarty! — zawołał jeden z nich, wychylając się przez okno i zgodnie z modnym podówczas akcentem nie domawiając litery r — czyż to trzeba mieć paszporty, skoro się jedzie do Grosbois, do obywatela Baasa? Słowo honoru, zwaryowałeś, przyjacielu. Woźnica, batem po koniach!
Woźnica trzasnął z bata i powóz minął rogatkę.


VII.
W rodzinie.

Niech nasi myśliwi jadą do Lagny, my powróćmy do pałacu Luksemburskiego, aby się dowiedzieć, po co pierwszy konsul wezwał Holanda.
Roland zastał pierwszego konsula zamyślonego.
Na szmer kroków Rolanda, Bonaparte podniósł głowę.
— Coście sobie powiedzieli? — zapytał Bonaparte.
— Nagadaliśmy sobie dużo komplementów i rozstaliśmy się jak najlepiej.
— Jakie zrobił na tobie wrażenie?
— Człowieka dobrze wychowanego.
— Ile może mieć lat?
— Może być w moim wieku.
— Najwyżej, sądząc z głosu. Słuchaj, Rolandzie! Czyżbym się mylił? czyż jest generacya młoda rojalistów?
— Ech, generale — odparł Roland, wzruszając ramionami — są to resztki dawnej generacyi.
— Jeśli tak, Rolandzie, to trzeba stworzyć nowe pokolenie, oddane memu synowi, jeśli będę go kiedy miał.
Roland zrobił gest, który mógł oznaczać: „Nie mam nic przeciw temu“.
Bonaparte zrozumiał ten gest.
— Nie dość tego, że nie masz nie przeciw temu; musisz temu współdziałać.
— W jaki sposób, generale?
— Żeniąc się.
Roland wybuchnął śmiechem.
— Doskonale! — rzekł — z moim anewryzmem.
Bonaparte spojrzał na niego.
— Rolandzie kochany, zdaje mi się, że chcesz zostać starym kawalerem pod pretekstem tego anewryzmu.
— Czy sądzisz, generale?
— Tak. A ponieważ jestem człowiekiem moralnym, więc chcę, aby młodzi ludzie żenili się.
— Wynika stąd, że jestem niemoralnym — odpowiedział Roland — i że wywołuję zgorszenie memi kochankami!
— August — odparł Bonaparte — wydał prawa przeciw kawalerom; odebrał im prawa obywateli rzymskich.
— August...
— No, cóż?
— Poczekam, generale, aż będziesz Augustem. Dotychczas jesteś tylko Cezarem.
Bonaparte zbliżył się do młodzieńca.
— Są nazwiska, Rolandzie, które nie powinny wygasnąć. Rodzina de Montrevel należy do takich.
— Jeśli, generale, przez upór, albo przez kaprys, lub fantazyę nie zechcę pozostawić po sobie potomstwa, to zostanie jeszcze mój brat.
— Jakto! brat? Masz brata?
— Mam. Dlaczegożbym nie miał mieć?
— W jakim wieku?
— Jedenaście, dwunasty.
— Dlaczegoś mi nigdy o nim nie mówił?
— Bom sądził, że życie takiego malca nie interesuje generała.
— Mylisz się, Rolandzie: wszystko, co dotyczy moich przyjaciół, interesuje mnie. Trzeba było prosić mnie o cokolwiek dla brata.
— O co, generale?
— O przyjęcie go do jednej ze szkół w Paryżu.
— Dosyć masz petentów, generale; nie chciałem powiększać ich liczby.
— Słuchaj, twój brat musi wstąpić do szkoły w Paryżu; potem przejdzie do szkoły wojskowej lub do innej jakiej, którą tu założę.
— Doprawdy, generale, jakbym przeczuł twe zamiary, bo chłopak jest w drodze do Paryża.
— Jakto?
— Przed trzema dniami pisałem do matki, aby przywiozła chłopca do Paryża. Chciałem go umieścić w szkole, a potem, gdy podrośnie, pomówić o nim z generałem, o ile nie umrę na anewryzm! A w takim razie...
— W takim razie?
— Zostawię testament, w którym polecę opiece twej, generale, matkę, chłopca i siostrę.
— Jakto, siostrą?
— Tak, moją siostrę.
— Więc masz i siostrę?
— Mam.
— W jakim wieku?
— Siedemnaście lat.
— Ładna?
— Zachwycająca!
— Zaopiekuję się nią.
Roland zaczął się śmiać.
— Czego się śmiejesz? — zapytał pierwszy konsul.
— Chyba wywieszę nad wielką bramą Luksemburgu szyld...
— Jaki szyld?
— „Kantor małżeństw“.
— Tak! Jeśli nie chcesz się żenić, to po cóż siostra twoja ma zostać starą panną. Nie znoszę starych kawalerów i starych panien.
— Nie mówię, generale, że siostra będzie starą panną. Dosyć już, że jeden z członków rodziny de Montrevel wywołał twe niezadowolenie.
— Więc cóż mi tu gadasz?
— Mówię, że może zapytamy się siostrę mą o jej zdanie.
— Czyżby się zakochała już, tam na prowincyi?
— Nie chcę zaprzeczać. Bo opuściłem ją wesołą, zdrową, a znalazłem po powrocie bladą i smutną. Muszę dojść przyczyny... Pomówimy o tem.
— Tak, po powrocie z Vandei.
— Więc mam jechać da Vandei?
— Czy nie chcesz?
— Ależ co znowu!
— No, to pojedziesz do Wandei.
— A kiedy?
— Nic pilnego. Jutro rano...
— Doskonale! Mogę i prędzej. Ale co mam tam robić?
— Rzecz bardzo ważną, Rolandzie.
— Chyba nie żadna misya dyplomatyczna?
— Owszem. Misya dyplomatyczna, którą jednak spełnić może nie dyplomata.
— Wybornie nadaję się do tego. Tylko ponieważ nie jestem dyplomatą, muszę mieć dokładne instrukcye.
— Będziesz je miał. Czy widzisz tę mapę?
— Widzę — odparł Roland. — Ale to jest mapa Piemontu.
— Tak, Piemontu.
— Więc chodzi o Włochy?
— Ciągle o Włochy.
— Zdawało mi się, że o Wandeję?
— Ubocznie.
— Więc, generale, posyłasz mnie do Wandei, a sam wyruszasz do Włoch?
— Nie, uspokój się.
— To dobrze. Uprzedzam, że w przeciwnym razie uciekam i przyłączam się do ciebie, generale.
— Pozwalam. Ale powróćmy do Mélasa.
— Przepraszam, generale. Po raz pierwszy słyszę to nazwisko.
— Tak, ale ja oddawna o niem myślę. Czy wiesz, gdzie pobiję Mélasa?
— Tam, gdzie się z nim spotkasz, generale.
Bonaparte zaśmiał się.
— Chodź tu — zwrócił się do Rolanda. — Popatrz-no. Tutaj pobiję Mélasa.
— Koło Aleksandryi?
— O dwie, trzy mile. W Aleksandryi są jego magazyny, szpitale, składy broni. Nie może się stąd oddalić. Muszę poprowadzić wielką grę, inaczej pokoju nie będę miał. Przejdę przez Alpy — tutaj wskazał na górę Sw. Bernarda — spadam na Mélasa w chwili, gdy się tego najmniej spodziewa, i zbijam go na kwaśne jabłko.
— Jestem o to spokojny.
— Ale rozumiesz, że, bym mógł spokojnie wyruszyć do Włoch, nie mogę za sobą zostawiać Wandei.
— A! o to chodzi!... Więc posyłasz mnie, generale, do Wandei, abym ją uśmierzył.
— Ten młodzieniec opowiedział mi bardzo poważne rzeczy o Wandei. Wandejczycy — to dzielni żołnierze, którymi dowodzą dobre głowy. Jest między nimi Jerzy Cadoudal... Chcę mu dać pułk, ale odmawia.
— Grymaśny.
— Ale nie wie on o jednej rzeczy.
— Kto? Cadoudal?
— Cadoudal. Nie wie, że ksiądz Bernier zrobił mi propozycye.
— Ksiądz Bernier?
— Tak.
— A któż to taki ten ksiądz Bernier?
— Syn chłopa z Anjou. Może on mieć dzisiaj 33-34 lata; był proboszczem w Saint-Laud w Angers w chwili rewolucyi. Odmówił przysięgi i przyłączył się do Wandejczyków. Kilkakrotnie uśmierzano Wandeję, kilka razy sądzono, że zamarła. Lecz mylono się. Wandeję uśmierzono, ale ksiądz Bernier nie podpisał pokoju. Ale Wandea była niewdzięczna względem niego. Ksiądz chciał zostać agentem generalnym przy wszystkich wojskach królewskich. Stofflet doradził nominacyę hr. Colberta de Maulevrier, jego kolatora. O godzinie drugiej rano narada się skończyła i ksiądz Bernier znikł. Co robił w tę noc, Bóg jeden wie. O godzinie czwartej rano oddział wojsk republikańskich otoczył chałupę, w której nocował Stofflet. Wzięty do niewoli, ścięty został w Angers... Nazajutrz rano dowództwo objął d’Autichamp i tegoż dnia mianował księdza Bernier agentem generalnym... Rozumiesz teraz?
— Doskonale.
— Otóż ten ksiądz Bernier robi mi propozycye.
— Panu, generałowi Bonaparte, pierwszemu konsulowi? I przyjmujesz, generale, jego propozycye?
— Tak, Rolandzie. Niech Wandeja uspokoi się, a otworzę jej kościoły, przywrócę jej księży.
— A jeśli zaczną śpiewać „Dominę, salvum fac regem“?
— Lepiej, żeby to śpiewali, niż nic. Bóg jest wszechmocny. On zdecyduje. Czy misya ta przypada ci do smaku?
— Najzupełniej.
— No to masz tu list do generała Hédouville. On będzie układał się z księdzem Bernier, jako dowódca armii zachodniej. Ale będziesz obecny przy wszystkich naradach: on będzie tylko powtarzał moje słowa, ty będziesz moją myślą. A teraz jedź jak najprędzej. Im prędzej powrócisz, tem prędzej pobiję Mélasa.
— Generale, chcę tylko napisać do matki.
— A gdzie ma się zatrzymać?
— W hotelu Ambasadorów.
— Kiedy przyjedzie?
— 23 albo 24-go z rana.
— Staje w hotelu Ambasadorów?
— Tak, generale.
— Wszystko biorę na siebie.
— Jakto! wszystko?
— No, tak. Matka twoja nie może mieszkać w hotelu.
— A gdzież ma mieszkać?
— U przyjaciół.
— Nie zna nikogo w Paryżu.
— Przepraszam cię, Rolandzie. Zna obywatela Bonapartego, pierwszego konsula, i obywatelkę Józefinę, jego żonę.
— Chyba, generale, nie ulokujesz matki mej w Luksemburgu?
— Nie, ale przy ulicy Zwycięstwa.
— Och, generale!
— No, no, to postanowione. Jedź i wracaj jak najprędzej.
Roland pochwycił rękę pierwszego konsula, by ją ucałować; ale Bonaparte przyciągnął go do siebie i rzekł:
— Uściśnij mnie, drogi Rolandzie, i pomyślnej drogi.
W dwie godziny później Roland jechał w ekstrapoczcie drogą, wiodącą do Orleanu.
Nazajutrz, o godzinie dziewiątej rano, wjeżdżał do Nantes po trzydziestu trzech godzinach podróży.


VIII.
Dyliżans genewski.

O tej samej mniej więcej godzinie, kiedy Roland wjeżdżał do Nantes, ciężko naładowany dyliżans zatrzymywał się przed oberżą pod Złotym Krzyżem, na środku ulicy głównej w Châtillon-sur-Seine.
Zaledwie dyliżans stanął, pocztylion zeskoczył na ziemię i otworzył drzwiczki.
Z otwartego pojazdu zaczęli wysiadać podróżni.
Ci podróżni, łącznie z podróżniczkami, dosięgali ogółem cyfry siedmiu osób.
W jednym przedziale byli trzej mężczyźni, dwie kobiety i niemowlę.
W drugim — matka i syn.
Owi trzej mężczyźni byli to: lekarz z Troyes, zegarmistrz a Genewy i architekt z Bourgu.
Z dwóch kobiet jedna była pokojówką, która jechała do pani swojej do Paryża, druga mamką, która odwoziła rodzicom odkarmione dziecko.
Matka, która jechała z synem, była kobietą lat około czterdziestu i zachowała ślady wielkiej urody, syn zaś — dzieckiem, mogącem mieć lat jedenaście do dwunastu.
Śniadanie przygotowane było, jak zwykle, w wielkiej sali hotelowej; jedno z tych śniadań, którego konduktor, niewątpliwie za porozumieniem z gospodarzem, nie pozwolił nigdy dokończyć podróżnym.
Kobieta i mamka, wysiadłszy, podążyły do piekarza, gdzie każda kupiła bocheneczek ciepłego jeszcze Chleba, do którego mamka dołączyła jeszcze kiełbasę z czosnkiem, poczem obie powróciły do dyliżansu, gdzie zabrały się spokojnie do spożycia śniadania, oszczędzając sobie w ten sposób kosztów śniadania w oberży, przekraczających niewątpliwie ich budżet.
Lekarz, architekt, zegarmistrz, matka i syn weszli do oberży i, ogrzawszy się śpiesznie w przejściu mimo wielkiego pieca kuchennego, weszli do jadalni i zasiedli do stołu.
Matka zadowoliła się filiżanką kawy ze śmietanką i owocami.
Chłopiec, uradowany możnością stwierdzenia, przez apetyt przynajmniej, że jest mężczyzną, zabrał się odważnie do zimnych potraw mięsnych.
Pierwsza chwila została, jak zawsze, poświęcona zaspokojeniu głodu.
Zegarmistrz z Genewy przemówił pierwszy.
— Dalibóg, obywatelu — rzekł (w miejscach publicznych mieniono się zawsze jeszcze wzajemnie obywatelem) — wyznaję szczerze, że, ujrzawszy dzisiaj rano świt, nie byłem bynajmniej zmartwiony.
— Pan nie sypia w powozie? — spytał lekarz.
— Owszem, panie — odparł współrodak Jana Jakóba — zazwyczaj śpię jednym tchem; ale niepokój był tym razem silniejszy od zmęczenia.
— Pan obawiał się, że dyliżans się przewróci? — spytał architekt.
— Nie, mam szczęście pod tym względem i zdaje mi się, że wystarczy, żebym siedział w powozie, by stal się niewywrotny; nie, nie to było powodem mego niepokoju.
— Cóż więc takiego? — spytał lekarz.
— Bo to tam, w Genewie, mówią, że drogi we Francyi nie są pewne.
— To zależy — rzekł architekt.
— A!... to zależy — powtórzył zegarmistrz.
— Tak — ciągnął dalej architekt — naprzykład, gdybyśmy wieźli ze sobą pieniądze rządowe, moglibyśmy być pewni, że zostaniemy zatrzymani w drodze, albo raczej bylibyśmy już zatrzymani.
— Tak pan sądzi? — spytał zegarmistrz.
— To nieuniknione; nie wiem, jakich sposobów używają ci hultaje, towarzysze Jehudy, ale są zawsze doskonale poinformowani; nie chybią ani razu.
Lekarz skinął głową potakująco.
— A!... więc i pan — spytał zegarmistrz lekarza — i pan również jest tego zdania?
— Najzupełniej.
— I, wiedząc, że są w dyliżansie pieniądze rządowe, wsiadłby pan do pojazdu, popełniłby pan tę nieostrożność?
— Wyznaję — odparł lekarz — że zastanowiłbym się dobrze.
— A pan? — pytał dalej zegarmistrz architekta.
— O! ja — odrzekł ten — ponieważ jestem wezwany w sprawie bardzo pilnej, przeto pojechałbym mimo wszystko.
— Mam wielką ochotę — mówił zegarmistrz — kazać przynieść tu moją walizę i moje ubranie i poczekać na dyliżans jutrzejszy; mam bowiem w tych skrzyniach zegarków za dwadzieścia tysięcy franków; udało nam się dzisiaj, ale nie należy narażać Pana Boga na pokusy.
— Czy pan nie słyszał — wtrąciła się matka do rozmowy — że bylibyśmy narażeni na niebezpieczeństwo — tak przynajmniej mówią ci panowie — jedynie wtedy, gdybyśmy wieźli ze sobą pieniądze rządowe?
— Otóż właśnie — odparł zegarmistrz, patrząc dokoła z niepokojem — mamy je w dyliżansie!
Matka pobladła zlekka, patrząc na syna: każda matka obawia się najpierw o dziecko a potem o siebie.
— Jakto! przewozimy pieniądze rządowe? — zawołali jednocześnie i w różnym stopniu wzruszonym głosem lekarz i architekt. — Czy pan jest pewien tego, co pan mówi?
— Najzupełniej pewien.
— W takim razie powinien pan był powiedzieć nam to wcześniej, albo, mówiąc teraz, powiedzieć po cichu.
— Ale — odezwał się znów lekarz — pan nie jest może pewien tego, co mówi?
— A może pan sobie tylko żartuje? — dodał architekt.
— Niechaj mnie Bóg uchowa! — Genewczycy bardzo lubią żartować — wtrącił lekarz.
— Panie — rzekł Genewczyk, bardzo dotknięty tem, że ktoś mógł pomyśleć, iż lubi żartować — widziałem, jak ładowano.
— Co?
— Pieniądze.
— A dużo ich jest?
— Widziałem sporo worków.
— Ależ skąd pochodzą te pieniądze?
— Pochodzą ze skarbca niedźwiedzi berneńskich. Panowie wiedzą chyba, że niedźwiedzie berneńskie miewały do pięćdziesięciu tysięcy liwrów renty.
Lekarz parsknął śmiechem.
— Stanowczo — rzekł — pan nas straszy.
— Panowie — rzekł zegarmistrz — daję wam słowo honoru...
— Wsiadać, panowie! — zawołał konduktor, otwierając drzwi — wsiadać! jesteśmy spóźnieni o trzy kwadranse.
— Chwilę, konduktorze, chwalę — rzekł architekt — naradzamy się.
— Nad czem?
— Zamknij-że drzwi, konduktorze, i pójdź tutaj.
— Napij się z nami kieliszek wina, konduktorze.
— Z przyjemnością, panowie — odparł konduktor kieliszka wina nikt nie odrzuca.
Konduktor wyciągnął kieliszek; trzej podróżni trącili się z nim.
W chwili, gdy ponosił kieliszek do ust, lekarz powstrzymał mu rękę.
— Słuchaj, konduktorze, powiedz szczerze, czy to prawda?
— Co? To, co mówi ten pan.
I wskazał Genewczyka.
— Pan Feraud?
— Nie wiem, czy pan nazywa się Feraud.
— Tak jest, panie, to moje nazwisko, do usług — rzekł Genewczyk, składając ukłon. — Feraud i spółka, zegarmistrze, ulica du Rempart, Nr. 6, w Genewie.
— Panowie! — zawołał konduktor — wsiadać!
— Ale pan nie daje nam odpowiedzi.
— Jaką, u dyabła, mam panom dać odpowiedź? Przecież mnie o nic nie pytacie.
— Przeciwnie, pytamy, czy to prawda, że pan w swoim dyliżansie wiezie znaczną sumę, stanowiącą własność rządu francuskiego?
— Gaduła! — rzekł konduktor do zegarmistrza — to pan się wygadał.
— Trudno, kochany panie...
— Dalej, panowie, wsiadać!
— Ale bo, zanim wsiądziemy, chcielibyśmy wiedzieć...
— Co? czy mam pieniądze rządowe? Tak, mam; a teraz, jeśli nas zaaresztują, nie piśnijcie ani słówka, a wszystko minie jak najlepiej.
— Jesteś pan pewien?
— Pozwólcie mnie załatwić sprawę z tymi panami.
— Co pan pocznie, jeśli pana zaaresztują? — zapytał lekarz architekta.
— A no, usłucha na rady konduktora.
— I postąpi pan najmądrzej — odezwał się ten.
— Zachowam się tedy spokojnie — rzekł architekt.
— I ja również — powiedział zegarmistrz.
— Dalej, panowie, wsiadać! śpieszmy się!
Chłopiec słuchał całej tej rozmowy z brwią zmarszczoną, z zębami zaciśniętymi.
— Już ja wiem, co ja zrobię — odezwał się wreszcie do matki — jeśli nas zatrzymają w drodze.
— No co? — spytała matka.
— Zobaczysz.
— Co to dziecko mówi? — spytał zegarmistrz.
— Mówię, że jesteście wszyscy tchórzami — odparło dziecko bez wahania.
— Edwardzie! — zawołała matka — a to co takiego?
— A ja chciałbym, żeby zatrzymano dyliżans — rzekło dziecko z okiem roziskrzonem stanowczą wolą.
— Panowie, panowie, wsiadać, na miłość boską! — krzyknął po raz ostatni konduktor.
— Konduktorze — rzekł lekarz — przypuszczam, że nie masz broni.
— Owszem, mam pistolety.
— Nieszczęśliwy!
Konduktor pochylił się nad jego uchem i rzekł po cichu:
— Bądź spokojny, doktorze; są tylko prochem nabite.
— Doskonale.
I zamknął drzwiczki wewnętrzne dyliżansu.
— Dalej, pocztylionie, w drogę!
Pocztylion zaciął konie, ciężki wehikuł zachwiał się, a konduktor zatrzasnął drzwiczki zewnętrzne.
— Nie wsiadasz z nami, panie konduktorze? — spytała matka.
— Dziękuję pani — odparł konduktor — mam zajęcie na górze, na imperyalu.
Poczem, przechodząc mimo okna:
— Niech pani uważa — rzekł — żeby pan Edward nie ruszał pistoletów, które są w torbie, mógłby się zranić.
— A to dobre! — rzekło dziecko — jakgdyby się nigdy nie miało do czynienia z pistoletami; mam daleko ładniejsze, niż pańskie, sprowadził mi je z Anglii mój przyjaciel, sir John; nie prawda, mamo?
— Mniejsza o to — rzekła pani de Montrevel. — Proszę cię, Edwardzie, żebyś nic nie ruszał.
— O! bądź spokojna, mateczko.
Półgłosem wszakże powtórzył:
— A jednak, jeśli towarzysze Jehudy na nas napadną, już ja wiem, co zrobię.
Dyliżans ruszył z miejsca i potoczył się ciężko drogą ku Paryżowi.
Było to w jeden z owych pięknych dni zimowych, które mniemającym, że. przyroda umarła, wykazują dowodnie, iż przyroda nie umiera, lecz śpi tylko. Człowiek, który żyje lat siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt, miewa w ciągu swojego długiego życia noce, trwające dziesięć do dwunastu godzin, i skarży się, że długość jego nocy skraca jeszcze krótkość dni jego; przyroda, której istnienie jest bez końca, drzewa, których życie trwa lat tysiące, miewają sny pięciomiesięczne, a te sny są dla nas zimami, dla nich zaś nocami jedynie.
Poeci opiewają w zawistnych wierszach swoich nieśmiertelność przyrody, która umiera co jesień i z każdą wiosną zmartwychpowstaje; poeci się mylą: przyroda nie umiera co jesień, tylko zasypia; przyroda nie zmartwychpowstaje z każdą wiosną, tylko się budzi. W dniu, w którym nasza kula ziemska umrze istotnie, będzie martwa zupełnie, a wówczas potoczy się w przestrzeń lub runie w przepaście chaosu, nieruchoma, milcząca, samotna, bez drzew, bez kwiatów, bez zieleni, bez poetów.
Otóż, w ów piękny dzień 23 lutego r. 1800, uśpiona przyroda snuła wiosenne marzenia; w jaskrawym, radosnym niemal blasku słonecznym na trawie podwójnego rowu, ciągnącego się wzdłuż całej drogi, iskrzyły się owe zwodne perły szronu, które topnieją w palcach dzieci i radują oko rolnika, gdy drżą na czubkach jego zbóż, wysuwających się odważnie z łona ziemi.
Pasażerowie otworzyli okna dyliżansu, by wpuścić ten przedwczesny uśmiech Boga i mówili do promienia tak długo nieobecnego: Bądź pozdrowiony, podróżniku, mniemaliśmy, żeś zginął w głębiach chmur zachodu lub zatonął w burzliwych falach oceanu.
Nagle, w godzinę mniej więcej po wyjeździe z Châtillon, przybywszy nad odnogę rzeki, pojazd zatrzymał się nagle bez widocznej przeszkody; zbliżali się tylko czterej jeźdźcy stępa, a jeden z nich, ten, który jechał o kilka kroków przed innymi, skinął ręką na pocztyliona, by się zatrzymał.
Pocztyłion usłuchał.
— Mamo — zawołał Edwardek, który, pomimo przestróg pani de Montrevel, wyglądał przez otwarte okno — ach, mamo, jakie cudne konie! Ale dlaczego ci jeźdźcy są w maskach? przecież to nie karnawał.
Pani de Montrevel siedziała pogrążona w marzeniach; każda kobieta zawsze marzy potrosze: młoda o przyszłości, stara o przeszłości.

Skinął ręką na pocztyliona, by się zatrzymał.

Ocknęła się z zadumy, wysunęła z kolei głowę z dyliżansu i wydała okrzyk.
Edward odwrócił się żywo.
— Co ci się stało, matko? — zapytał.
Pani de Montrevel, blednąc i nie odpowiadając mu, pochwyciła go w objęcia.
Z wnętrza dyliżansu odezwały się okrzyki trwogi.
— Ależ co się stało? — pytał Edwardek, usiłując wyzwolić się z więzów, jakie, w postaci ramion matki, oplotły jego szyję.
— Stało się, mój mały — rzekł głosem, pełnym słodyczy, jeden z zamaskowanych mężczyzn, wsuwając głowę przez okno do dyliżansu że mamy do załatwienia z konduktorem rachunek, który zupełnie nie obchodzi podróżnych; powiedz czcigodnej matce swojej, żeby zechciała przyjąć wyrazy naszego najwyższego szacunku i żeby nie zwracała na nas najmniejszej uwagi, jakgdyby nas nie było.
Poczem, wchodząc do wnętrza:
— Sługa wasz, panowie — dodał — nie obawiajcie się niczego dla waszych sakiewek lub dla waszych klejnotów i uspokójcie mamkę; nie przybyliśmy tutaj po to, żeby zwarzyć jej mleko.
Poczem odezwał się do konduktora:
— Ojcze Hieronimie, mamy sto tysięcy franków na imperyalu i w kufrach, nieprawda?
— Panowie, przysięgam...
— Pieniądze są własnością rządu, należą do skarbca niedźwiedzi berneńskich; siedemdziesiąt tysięcy franków jest w złocie, reszta w srebrze; srebro znajduje się na górze, na dyliżansie, złoto w kufrze, wewnątrz, pod siedzeniem; czy tak, czy jesteśmy dobrze poinformowani?
Na słowa w kufrze wewnątrz pod siedzeniem, pani de Montreval wydała drugi okrzyk trwogi; znajdzie się zatem w zetknięciu bezpośredniem z tymi mężczyznami, którzy, mimo swej grzeczności, budzili w niej głęboką trwogę.
— Ależ co ci jest, matko? co ci jest? — zapytało dziecko niecierpliwie.
— Cicho bądź, Edwardzie, cicho bądź.
— Dlaczego mam być cicho?
— Czyż nie rozumiesz?
— Nie.
— Dyliżans jest zatrzymany.
— Dlaczego? ależ powiedz dlaczego!... Ach! matko, rozumiem.
— Nie, nie — rzekła pani de Montrevel — nie rozminiesz.
— Ci panowie są złodziejami.
— Strzeż się powiedzieć to głośno.
— Jakto! to nie są złodzieje? przecież zabierają pieniądze konduktora.
Istotnie, jeden z nich ładował na konia swojego worki z pieniędzmi, które konduktor zrzucał mu z imperyalu.
— Nie — odparła pani de Montrevel — nie, to nie są złodzieje.
Poczem, zniżając głos, dodała:
— To są towarzysze Jehudy.
— A więc to oni — rzekło dziecko — zamordowali mego przyjaciela, sir Johna?
I teraz dziecko pobladło silnie a oddech jego zaczął syczeć przez zaciśnięte zęby.
W tejże chwili jeden z zamaskowanych mężczyzn otworzył drzwiczki dyliżansu i z najwytworniejszą grzecznością rzekł:
— Pani hrabino, ku wielkiemu naszemu żalowi zmuszeni jesteśmy turbować panią; ale potrzebny nam, a raczej konduktorowi, kufer, który tu stoi; niechże więc pani będzie łaskawa wysiąść na chwilę; Hieronim załatwi się możliwie szybko.
Poczem, tonem żartobliwym, który nigdy nie znikał doszczętnie z tego wesołego głosu, dodał:
— Nieprawda, Hieronimie?
Hieronim z góry dyliżansu odpowiedział potwierdzająco na słowa swego interlokutora.
Ruchem instynktownym, chcąc stanąć między synem a niebezpieczeństwem, jeżeli ono istniało, pani de Montrevel wsunęła Edwarda za siebie.
Ta chwila wystarczyła dziecku do pochwycenia pistoletów konduktora.
Młodzieniec o wesołym głosie dopomógł, z największymi względami, pani de’Montrevel wysiąść, skinął na jednego z towarzyszów, żeby jej podał ramię, i zwrócił się do dyliżansu.
Ale w tej chwili rozległ się huk dwukrotny. To Edward strzelił obu rękami do towarzysza Jehudy, który znikł w obłoku dymu.
Pani de Montrevel krzyknęła i zemdlała.
Kilka krzyków, wyrażających różne uczucia, odpowiedziało na okrzyk macierzyński.
Wewnątrz dyliżansu odezwał się jeden okrzyk strachu; umówiono się, żeby nie stawiać żadnego oporu, a oto ktoś się opierał.
Trzej pozostali zamaskowani młodzieńcy wydali okrzyk zdumienia; po raz pierwszy zdarzało im się coś podobnego.
Rzucili się ku towarzyszowi, w mniemaniu, że pozostały z niego tylko szczątki.
Zastali go żywego i zdrowego, śmiejącego się do rozpuku, gdy konduktor, złożywszy dłonie, wolał:
— Panie, przysięgam, że nie było kul, zapewniam solennie, że były nabite tylko prochem.
— Do licha! — odparł młodzieniec — wszak widzę, że były nabite tylko prochem; ale dobrych chęci nie brakło... nieprawda, Edwardku?
Poczem, zwracając się do towarzyszów:
— Przyznajcie, panowie — dodał — że to rozkoszne dziecko; prawdziwy to syn swego ojca i brat swego brata; brawo, Edwardzie, będziesz kiedyś dzielnym mężczyzną.
I, pochwyciwszy chłopca w objęcia, ucałował go, mimo jego woli, w oba policzki.
Edward wyrywał się, jak szatan, uważając niewątpliwie, że pocałunek człowieka, do którego tylko co wymierzył dwukrotnie z pistoletu, jest upokarzający.
Przez ten czas jeden z trzech towarzyszów zaniósł matkę Edwarda o kilka kroków od dyliżansu i złożył ją na płaszczu nad brzegiem rowu.
Ten, który ucałował Edwarda tak serdecznie i uparcie, przez chwilę szukał wzrokiem tego towarzysza, a spostrzegłszy go, rzekł:
— Pani de Montrevel nie odzyskuje jeszcze przytomności; nie możemy pozostawić kobiety w tym stanie, panowie; konduktorze, zaopiekuj się panem Edwardem.
Oddał dziecko w ręce konduktora i zwrócił się do jednego ze swoich towarzyszów, mówiąc:
— Słuchaj-no, człowieku, pełen przezorności, czy nie masz przy sobie flakonu z solami angielskiemi, albo butelki z wodą orzeźwiającą?
— Owszem — odparł ten, do którego się zwrócił.
I wyjął z kieszeni flakon z solami angielskiemi.
— Dawaj! a teraz — rzekł młodzieniec, który, jak się zdawało, był przywódcą bandy — zakończ beze mnie z ojcem Hieronimem, a ja pójdę ratować panią de Montrevel.
A był już wielki czas istotnie na ten ratunek; omdlenie pani de Montrevel przybierało stopniowo charakter ataku nerwowego: ruchy krótkie, gwałtowne, wstrząsały całą jej postacią, a głuche krzyki wyrywały się z jej piersi.
Młodzieniec pochylił się ku niej i dał jej do wąchania sole.
Pani de Montrevel otworzyła niebawem oczy przerażone i, wołając: „Edwardzie! Edwardzie!“, mimowolnym ruchem zrzuciła maskę tego, który niósł jej pomoc.
Odsłoniła się tedy twarz młodzieńca.
A ten młodzieniec rycerski i wesoły — nasi czytelnicy poznali go już niechybnie — był to Morgan.
Pani de Montrevel osłupiała, na widok cudnych oczu błękitnych, czoła wysokiego, ust pełnych wdzięku, zębów białych, lśniących między rozchyłonemi uśmiechem wargami.
Zrozumiała, że w rękach takiego człowieka nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo i że nic złego nie mogło stać się Edwardowi.
I zwróciła się do Morgana nie jak do bandyty, który stał się przyczyną zemdlenia, lecz jak do światowca, niosącego pomoc kobiecie zemdlonej:
— O! jaki pan dobry! — zawołała.
A w tych słowach i w tonie, jakim je wypowiedziała, był cały świat wdzięczności nietylko za siebie, ale i za dziecko.
Z zalotnością szczególną, a właściwą jego rycerskiemu charakterowi, Morgan, zamiast podnieść z pośpiechem maskę i ukryć pod nią twarz, by pani de Montrevel zachowała o niej tylko wspomnienie przelotne i niejasne, Morgan ukłonem odpowiedział na komplement, napawając się przez chwilę wrażeniem, jakie wywierało jego oblicze, złożył flakon d’Assasa w ręce pani de Montrevel, poczem dopiero zawiązał znów maskę.
Pani de Montrevel zrozumiała tę delikatność młodzieńca.
— Panie — rzekła —. niech pan będzie spokojny, w jakiemkolwiek miejscu i w jakichkolwiek warunkach spotkamy się w przyszłości, będzie pan dla mnie nieznajomy.
— W takim razie — odparł Morgan — to ja powinienem podziękować pani i powiedzieć z kolei, że pani jest dobra!
— Panowie podróżni, wsiadać! zawołał konduktor zwykłym tonem i jakgdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło.
— Czy pani już zupełnie przyszła do siebie, czy też potrzeba pani jeszcze kilku chwil wypoczynku? — spytał Morgan. — Dyliżans zaczekałby.
— Nie, panowie, to zbyteczne; dziękuję panom bardzo, jest mi już zupełnie dobrze.
Morgan podał ramię pani de Montrevel, która oparła się na niem, by powrócić i wsiąść do dyliżansu.
Konduktor usadowił już w nim Edwardka.
Gdy pani de Montrevel zajęła znów swoje miejsce, Morgan, który zawarł już pokój z matką, chciał również pogodzić się z synem.
— Bez urazy, młody bohaterze — rzekł, wyciągając rękę.
Ale dziecko cofnęło się.
— Nie podaję ręki złodziejowi, który kradnie na gościńcach.
Pani de Montrevel poruszyła się przerażona.
— Rozkoszny jest malec pani — rzekł Morgan — tylko ma przesądy.
I, kłaniając się z największą kurtuazyą:
— Szczęśliwej podróży! — dodał i zamknął drzwiczki.
— W drogę! — krzyknął konduktor.
Dyliżans zachwiał się.
— Ach, przepraszam pana! — zawołała pani de Montrevel — flakon pański! pański flakon!
— Proszę, niech go pani zachowa — odparł Morgan — jakkolwiek mam nadzieję, że pani ma się już tak dobrze, iż będzie zbyteczny.
Ale chłopiec, wyrywając flakon z rąk matki:
— Mama nie bierze podarunków od złodziejów — rzekł.
I wyrzucił flakon przez drzwiczki.
— Do dyabla! — szepnął Morgan, wzdychając, a było to pierwsze westchnienie, jakie kiedykolwiek słyszeli z ust jego towarzysze — zdaje mi się, że mam słuszność, nie oświadczając się o Amelię.
Poczem zwrócił się do towarzyszów:
— Panowie! skończone?
— Tak! — odparli jednogłośnie.
— A zatem na koń i w drogę! nie zapominajmy, że mamy być dzisiaj wieczorem o godzinie dziewiątej w Operze.
I, wskoczywszy na siodło, pierwszy przesadził rów, poczem, bez chwili wahania, przepłynął rzekę w bród.
Przybywszy na brzeg przeciwny, d’Assas zapytał Morgana.
— Powiedz-no, nie spadła ci przypadkiem maska?
— Owszem; ale tylko pani de Montrevel widziała moją twarz.
— Hm! — rzekł d’Assas — byłoby lepiej, żeby jej nikt nie był widział.
I wszyscy czterej, puściwszy konie galopem, znikli na polach w stronie Chaource.


IX.
Raport obywatela Fouche’go.

Gdy pani de Montrevel przybyła nazajutrz około godziny jedenastej rano do hotelu „Ambasadorów“, ku wielkiemu swojemu zdumieniu zastała, zamiast Rolanda, nieznajomego, który na nią czekał.
Nieznajomy ten zbliżył się do niej.
— Czy pani jest wdową po generale de Montreal? — zapytał.
— Tak jest, panie — odparła pani de Montrevel, coraz bardziej zdziwiona.
— I szuka pani swego syna?
— Istotnie, i nie rozumiem wobec listu, jaki do mnie napisał...
— Człowiek strzela, a pierwszy konsul kule nosi — odparł, śmiejąc się, nieznajomy. — Pierwszy konsul rozporządził synem pani na dni kilka i przysłał mnie, żebym w jego zastępstwie panią powitał.
Pani de Montrevel złożyła ukłon.
— A mam zaszczyt mówić z...? — zapytała.
— Z obywatelem Fauveletem de Bourrienne’m, jego pierwszym sekretarzem.
— Zechce pan podziękować w mojem imieniu pierwszemu konsulowi — odpowiedziała pani de Montrevel — i wyrazić mu łaskawie mój głęboki żal, że nie mogę mu podziękować sama.
— Ależ nic łatwiejszego, szanowna pani.
— Jakto?
— Pierwszy konsul rozkazał mi, bym panią przyprowadził do Luksemburgu.
— Mnie?
— Panią i syna.
— Ach! zobaczę generała Bonapartego, zobaczę generała Bonapartego — zawołał chłopiec — co za szczęście!
I zaczął skakać z radości, klaszcząc w dłonie.
— Spokojnie, spokojnie, Edwardzie! — strofowała pani de Montrevel.
Poczem, zwracając się do Bourrienne’a:
— Niech mu pan wybaczy — rzekła — to dzikus z gór Jury.
Bourrienne wyciągnął rękę do chłopca.
— Jestem przyjacielem twojego brata — rzekł czy zechcesz mnie ucałować?
— Z największą chęcią, panie — odparł Edward — bo pan nie jest złodziejem.
— Nie, nie. mam nadzieję odparł, śmiejąc się, sekretarz.
— Proszę ponownie, żeby mu pan wybaczył, ale zostaliśmy przyaresztowani w drodze.
— Jakto, przyaresztowani?
— Tak.
— Przez złodziei?
— Niezupełnie.
— Proszę pana — spytał Edward — czy ludzie, którzy zabierają pieniądze innych, nie są złodziejami?
— Na ogół, drogie dziecko, tak ich nazywają.
— A widzisz, mamo!
— Edwardzie, cicho bądź, proszę cię bardzo.
Bourrienne rzucił spojrzenie na panią de Montrevel i z wyrazu jej twarzy wywnioskował, że przedmiot rozmowy był jej niemiły; nie nalegał więc dłużej.
— Ośmielam się przypomnieć pani — rzekł — że otrzymałem rozkaz zaprowadzenia pani do Luksemburgu, jak miałem już zaszczyt pani oznajmić, i dodaję, że czeka tam na panią pani Bonaparte.
— Poproszę pana zatem tylko o czas na zmianę sukni i ubranie Edwarda.
— A jak długo będzie to trwało? Czy pół godziny wydaje się panu za dużo?
— O! nie, a gdyby pół godziny wystarczyło pani, uważałbym, że to żądanie jest bardzo rozsądne.
— Niech pan będzie spokojny, wystarczy.
— W takim razie — rzekł sekretarz, składając ukłon — idę jeszcze coś załatwić i wracam za pół godziny, gotów na rozkazy pani.
— Dziękuję panu.
— Proszę mi nie brać za złe, jeśli będę punktualny.
— Nie każę panu czekać.
Bourrienne wyszedł.
Pani de Montrevel ubrała najpierw Edwarda, następnie siebie i, gdy Bourrienne zjawił się ponownie, była już gotowa od pięciu minut.
— Niech się pan strzeże — rzekł Bourrienne z uśmiechem — żebym nie zawiadomił pierwszego konsula o jej punktualności.
— Cóżby mi groziło w takim razie?
— Mógłby panią zatrzymać przy sobie, jako wzór punktualności dla pani Bonaparte.
— O! kreolkom trzeba niejedno przebaczyć.
— Ale wszak i pani jest kreolką, jeżeli się nie mylę.
— Pani Bonaparte — odrzekła, śmiejąc się, pani de Montrevel — widuje męża swojego codziennie, gdy ja ujrzę teraz konsula po raz pierwszy.
— Idźmy, idźmy już, matko! — wołał Edward.
Sekretarz się usunął, by pozwolić przejść pani de Montrevel.
W kwadrans później byli w Luksemburgu.
Bonaparte zajmował w małym Luksemburgu apartament parterowy na prawo; Józefina miała swoją sypialnię i swój buduar na pierwszem piętrze; z gabinetu pierwszego konsula do niej prowadził korytarz.
Była uprzedzona o wizycie, gdyż na widok pani de Montrevel otworzyła jej ramiona, jak przyjaciółce.
Pani de Montrevel, w postawie, pełnej szacunku, zatrzymała się przy drzwiach.
— Proszę, proszę, niechże pani się zbliży! — rzekła Józefina — znam panią nie od dzisiaj, ale od dnia, w którym poznałam pani zacnego i nieocenionego Rolanda. Czy pani wie, co mi zapewnia spokój, gdy Bonaparte mnie opuszcza? Świadomość, że Roland mu towarzyszy, bo gdy Roland jest przy nim, wiem, że żadne nieszczęście spotkać go nie może... I cóż, nie zechce mnie pani uścisnąć?
Pani de Montrevel była zmieszana taką niespodziewaną łaską.
— Jesteśmy rodaczkami, nieprawda? — ciągnęła dalej. — Przypominam sobie doskonale pana de la Clémenciere’a, który miał taki piękny ogród i takie przepyszne owoce! Przypominam sobie, że widziałam tam raz cudną młodą dziewczynę, która wydawała się królową tego ogrodu. Pani bardzo młodo wyszła zamąż?
— W czternastym roku życia.
— Inaczej nie mogłaby pani mieć syna w wieku! Rolanda; ależ, niechże pani siada!
Usiadła sama, dając znak pani de Montrevel, żeby zajęła miejsce przy niej.
— A ten śliczny chłopczyk — mówiła dalej, wskazując Edwarda — to również syn pani?...
Westchnęła.
— Bóg okazał się hojny dla pani — rzekła po chwili — a skoro spełnia wszystko, czego pani tylko może zapragnąć, powinnaby pani pomodlić się prośbą, żeby i mnie zesłał syna.
Z zazdrością przycisnęła usta do czoła Edwarda.
— Mój mąż będzie uszczęśliwiony odwiedzinami pani. On tak kocha syna pani! To też nie do mnie byliby najpierw zaprowadzili panią, gdyby nie to, że jest u niego minister policyi... Zresztą — dodała ze śmiechem przybywa pani w niezbyt dobrej chwili; jest wściekły!
— O! — zawołała pani de Montrevel, niemal przestraszona — gdyby tak było, wolałabym zaczekać.
— Nie, nie! przeciwnie, widok pani uspokoi go; nie wiem, co się stało; zdaje się, że zatrzymują i ograbiają dyliżanse, jak w odludnym lesie, w biały dzień, na gościńcach. Niech się Fouché ostro trzyma, jeśli się to powtórzy.
Pani de Montrevel chciała odpowiedzieć, ale w tejże chwili drzwi się otworzyły i ukazał się woźny.
— Pierwszy konsul oczekuje pani de Montrevel — rzekł.
— Niech pani idzie, niech pani idzie — rzekła Józefina. — Czas jest taki drogi dla Bonapartego, że on sam stał się prawie równie niecierpliwy, jak Ludwik XIV, który nie miał nic do roboty. Nie lubi czekać.
Pani de Montrevel wstała z pośpiechem i chciała zabrać syna.
— Nie — rzekła Józefina — niech mi pani to śliczne dziecko zostawi; zatrzymujemy panią na obiad; Bonaparte zobaczy chłopca o szóstej; zresztą, jeżeli go widzieć zechce, przyśle po niego; narazie jestem jego drugą mamą. A teraz, co poczniemy, żeby cię zabawić.
— Pierwszy konsul ma pewnie piękną broń, nieprawda? — rzekło dziecko.
— Tak, bardzo piękną. A więc pokażemy ci broń pierwszego konsula.
Józefina wyszła jednemi drzwiami, zabierając dziecko, a pani de Montrevel drugiemi, idąc za woźnym.
Po drodze hrabina spotkała blondyna o twarzy bladej, o oku przygasłem; spojrzał na nią z niepokojem, który, zdawało się, nie opuszczał go nigdy.
Pani de Montrevel przez chwilę śledziła go wzrokiem z pewną ciekawością; Fouché, w owej epoce, miał już smutną sławę.
W tejże chwili otworzyły się drzwi gabinetu Bonapartego i w szparze zarysowała się jego głowa.
Ujrzał panią de Montrevel.
— Pani de Montrevel — rzekł — proszę, proszę! Pani de Montrevel przyśpieszyła kroku i weszła do gabinetu.
— Kazałem pani czekać — rzekł Bonaparte, zamykając drzwi za sobą — zupełnie wbrew mojej woli; musiałem zmyć głowę Fouché’mu. Wszak pani wie, że jestem bardzo zadowolony z Rolanda i że zamierzam mianować go lada dzień generałem. O której godzinie przyjechała pani?
— Przed chwilą, generale.
— Skąd pani przybywa? Roland powiedział mi, ale zapomniałem.
— ZBourgu.
— Którą drogą?
— Drogą z Szampanii.
— Drogą z Szampanii! a więc pani była w Châtillonie, gdy...?
— Wczoraj rano o godzinie dziewiątej.
— W takim razie musiała pani coś słyszeć o przyaresztowaniu dyliżansu?
— Generale....
— Tak, przyaresztowano dyliżans o godzinie dziesiątej rano, między Châtillonem a Bar-sur-Seine.
— Generale, to był nasz dyliżans.
— Jakto, „nasz“?
— Tak.
— Pani jechała dyliżansem, który zatrzymano?
— Tak jest.
— A!... będę zatem miał szczegóły dokładne! Proszę mi wybaczyć, ale pani rozumie, że chciałbym dobrze wiedzieć, nieprawda? W kraju cywilizowanym, którego pierwszym urzędnikiem jest generał Bonaparte, nie zatrzymuje się bezkarnie dyliżansu na gościńcu, w biały dzień, albo...
— Generale, nie mogę powiedzieć nic więcej nad to, że ci, którzy zatrzymali dyliżans, byli konno i zamaskowani.
— Ilu ich było?
— Czterech.
— Ilu było mężczyzn w dyliżansie?
— Czterech rażem z konduktorem.
— I nie bronili się?
— Nie, generale.
— Raport policyi donosi wszakże, iż dano dwa wystrzały z pistoletu.
— Tak, generale; ale te dwa strzały z pistoletu...
— To co?
— Dał mój syn.
— Syn pani! ależ pani syn jest w Wandei.
— Roland, tak; ale Edward jest ze mną.
— Edward! co to jest Edward?
— Brat Rolanda.
— Mówił mi o nim; ależ to dziecko!
— Nie ma jeszcze lat dwunastu, generale.
— I to on dał te dwa strzały z pistoletu?
— Tak, generale.
— Dlaczego nie przyprowadziła mi go pani?
— Jest ze mną.
— Gdzie?
— Zostawiłam go u pani Bonaparte.
Bonaparte zadzwonił, poczem wszedł woźny.
— Powiedz Józefinie, żeby przyszła z dzieckiem.
Poczem, chodząc po gabinecie:
— Czterech mężczyzn — szeptał — i dziecko daje im przykład odwagi! I ani jeden z tych bandytów nie został zraniony?
— Nie było kul w pistoletach.
— Jakto, nie było kul?
— Nie: pistolety należały do konduktora, który był o tyle ostrożny, że nabił je tylko prochem.
— Dobrze, dowiemy się jego nazwiska.
W tejże, chwili drzwi się otworzyły i ukazała się pani Bonaparte, trzymająca chłopca za rękę.
— Pójdź tutaj — rzekł Bonaparte do dziecka.
Edward zbliżył się bez wahania i złożył ukłon wojskowy.
— A więc to ty strzelasz z pistoletu do złodziei?
— Widzisz, mamo, że to złodzieje? — przerwał chłopiec.
— Naturalnie, że to złodzieje; niechby mi kto zaprzeczył! Słowem, to ty strzelasz z pistoletu do złodziei, gdy mężczyźni się boją?
— Tak, to ja, generale; ale na nieszczęście, ten tchórz konduktor nabił swoje pistolety tylko prochem; inaczej byłbym zabił przywódcę.
— A więc ty się nie bałeś?
— Ja? nie — odparło dziecko — ja się nigdy nie boję.
— Powinnaby pani nosić imię Kornelii — rzekł Bonaparte, zwracając się ku pani de Montrevel, opartej na ramieniu Józefiny.
Poczem rzekł do dziecka:
— To dobrze, zaopiekujemy się tobą; czem chcesz być?
— Najpierw żołnierzem.
— Jakto, najpierw?
— Tak; a później pułkownikiem, jak mój brat, i generałem, jak mój ojciec.
— Nie będzie to zatem moja wina, jeżeli nim nie zostaniesz — rzekł pierwszy konsul.
— Ani moja — odparło dziecko.
— Edwardzie! — zawołała pani de Montrevel przestraszona.
— Nie zechce pani chyba strofować go za to, że dał dobrą odpowiedź?
Wziął chłopca, podniósł do wysokości swojej twarzy i ucałował go.
— Zje pani obiad z nami — rzekł — a wieczorem Bourrienne, który był u pani w hotelu, zainstaluje panią przy ulicy de la Victoire, gdzie pozostanie pani do powrotu Rolanda, który poszuka pani mieszkania według własnego upodobania. Edward wstąpi do szkoły wojskowej[1], a ja wydam zamąż córkę pani.
— Generale!
— To już ułożone z Rolandem.
Poczem zwrócił się do Józefiny:
— Zabierz panią de Montrevel i postaraj się, żeby się nie znudziła. Pani de Montrevel, jeżeli przyjaciółka pani — Bonaparte powiedział te słowa z naciskiem — zechce wejść do modniarki, niech pani nie pozwoli; nie brak jej chyba kapeluszy: w ubiegłym miesiącu kupiła trzydzieści osiem.
I, wymierzywszy lekki, przyjazny policzek Edwardowi, pożegnał obie kobiety ruchem ręki.


X.
Syn młynarza.

Powiedzieliśmy już, że w chwili, w której Morgan i jego towarzysze zatrzymywali dyliżans genewski, między Bar-sur-Seine i Châtillonem, Roland wjeżdżał do Nantes. Jeśli chcemy wiedzieć wynik jego posłannictwa, nie należy śledzić go krok w krok, po omacku, śród tajemnicy, jaką ksiądz Bernier otaczał swoje ambitne pragnienia, lecz dogonić go w wiosce Muzillac, położonej między Ambonem i Guernic’iem, o dwie mile powyżej małej zatoki, do której wpada rzeka Vilaine.
Tam znajdujemy się w sercu Morbihanu, czyli w miejscu, gdzie zrodziła się szuanerya; w pobliżu Lavalu, na folwarku des Poiriers, zrodzili się z Piotra Cotterau i Janiny Moyné czterej bracia Szuanie. Jeden z ich pradziadów, drwal odludek, chłop posępny, trzymał się zdala od innych wieśniaków, jak puhacz — chat-huant — stroni od innych ptaków; stąd wynikło przezwisko chouan.
Przezwisko to stało się nazwą całej partyi; na prawy ni brzegu Loary mówiono szuanie, chcąc określić Bretończyków, podobnie jak na brzegu lewym mówiono zbójcy, dla określenia Wandejczyków.
Nie nasza to sprawa opowiadać śmierć, upadek tej rodziny bohaterskiej, dążyć za dwiema siostrami i jednym bratem na szafot, na pola bitwy, gdzie Jan i Renę, męczennicy wiary swojej, padają ranni lub nieżywi. Od czasu stracenia Perrine’y i Piotra, od śmierci Jana minęło lat wiele a męki sióstr i waleczne czyny braci legendy.
Dzisiaj mamy do czynienia z ich spadkobiercami.
Prawda, że dzielni chłopi wierni są tradycyi — takimi jak ich widziano walczących przy boku de la Rouërie, de Bois-Hardy’ego i Bernarda de Villeneuve’a, takimi wałczą przy boku Bourmont’a, Frotté’go i Jerzego Cadoudala; zawsze ta sama odwaga i zawsze to samo poświęcenie; są to zawsze żołnierze chrześcijańscy i zagorzali rojaliści; powierzchowność ich zawsze ta sama, szorstka i dzika; broń ich zawsze ta sama, fuzya albo ów prosty kij, nazwany w kraju ferte; zawsze ten sam strój, to jest czapka z włóczki bronzowej lub kapelusz o wielkich skrzydłach, zaledwie okrywający długie włosy, w prostych kosmykach spadające na ramiona.
Dla osłony od deszczu i zimna noszą kaftan ze skóry koźlęcej o długiej sierści; a jako znak łączności widnieje na ich piersi bądź szkaplerz, bądź serce, serce Jezusowe, wyraźna oznaka bractwa, które oddawało się codziennie wspólnej modlitwie.
Tacy to ludzie, w godzinie, w której przekraczamy granicę, dzielącą Loarę Dolną od Morbihanu, rozproszeni są na przestrzeni od Roche-Bernard do Vannes i od Quertembergu do Billiers, obejmującej i wioskę Muzillac.
Tylko trzeba wzroku orła, szybującego w przestworzu, lub puszczyka, widzącego śród ciemności, by ich wykryć śród krzaków janowca, zarośli i krzewów, gdzie są zaszyci.
Przejdźmy przez tą sieć niewidzialnej straży i, minąwszy w bród dwa strumienie, dopływy rzeki bezimiennej, która wpada do morza, w pobliżu Billiers, między Arzalem i Damganem, wkroczmy śmiało do wioski Muzillac.
Wszędzie tam ciemno i cicho; blask jednego światła tylko przedostaje się przez szpary okiennic domu a raczej chaty, która niczem zresztą nie różni się od innych.
Jest to czwarta chata na prawo od wejścia.
Zbliżmy oko do jednego z otworów tej okiennicy i zajrzyjmy.
Widzimy mężczyznę w stroju bogatych chłopów Morbihanu, tylko złoty galon, szerokości palca, zdobi kołnierz i dziurki fraka oraz brzeg kapelusza.
Resztę stroju dopełniają spodnie skórzane i buty ze sztylpami.
Na krześle leży porzucona szabla.
Parę pistoletów ma pod ręką.
Przed kominkiem lufy dwóch czy trzech karabinów odbijają blask płomieni.
Mężczyzna siedzi za stołem; lampa oświetla papiery, które on czyta z natężoną uwagą, i jednocześnie jego oblicze.
Jest to oblicze mężczyzny trzydziestoletniego; gdy troski wojny partyzanckiej nie zachmurzają tej twarzy, widać, że wyraz jej musi być szczery i wesoły; okolona pięknymi jasnymi włosami, ożywiona jest wielkiemi błękitnemi oczyma; głowa ma ten kształt właściwy głowom bretońskim, który zawdzięczają, jeśli mamy wierzyć systemowi Galla, nadmiernemu rozwojowi uporu.
To też mężczyzna ten ma dwa nazwiska.
Nazwisko popularne, nazwisko, pod którem znają go żołnierze: Okrągły Łeb.
Nadto zaś nazwisko prawdziwe, to, które odziedziczył po godnych i zacnych rodzicach, Jerzy Cadudal, a raczej Jerzy Cadoudal, albowiem tradycya zmieniła ortografię tego nazwiska, które stało się historyczne.
Jerzy był synem rolnika z parafii Kerléano, w parafii Brech. Legenda opiewa, że ten rolnik był jednocześnie młynarzem. Zaledwie ukończył szkołę w Vannes od którego Brech oddalone jest tylko o kilka mil gdzie otrzymał dobre i solidne wykształcenie, gdy rozległy się w Wandei pierwsze wezwania do powstania rojalistycznego. Odgłos ich dobiegł Cadoudala, który zgromadził kilku towarzyszów łowów i rozrywek, przekroczył Loarę na ich czele i ofiarował swoje usługi Stoffletowi; ale Stofflet oznajmił, że pragnie go widzieć przy robocie, zanim go do swoich szeregów włączy; tego tylko pragnął Jerzy.
Niedługo czekano na taką sposobność w armii wandejskiej, zaraz dnia następnego odbyła się bitwa; Jerzy zabrał się do dzieła i to z taką gorliwością, że, widząc jego szarżę na błękitnych, były gajowy, pan de Maulevrier, nie mógł się powstrzymać i rzekł głośno do Bonchampa, który stał przy nim:
— Jeśli kula armatnia nie porwie tego wielkiego okrągłego łba, potoczy się on daleko, przepowiadam to panu.
Przezwisko to pozostało Cadoudalowi.
Tak to, przed pięciu wiekami panowie de Malestroit, de Penhoët, de Beaumanoir i de Bochefort nazywali wielkiego hetmana, którego okup wyprzędły kobiety bretońskie.
„Oto wielki okrągły łeb — mówili. — Będziemy teraz krzyżowali tęgo szpady z Anglikami“.
Na nieszczęście teraz już nie Bretończycy krzyżowali szpady z Anglikami, lecz Francuzi stanęli przeciw Francuzom.
Jerzy pozostał w Wandei aż do porażki pod Savenay.
Cała armia wandejska pozostała na polu bitwy albo rozpierzchła się, jak dym.
Jerzy przez trzy lata blizko dokazywał cudów waleczności, odwagi, zręczności i siły; przeszedł ponownie przez Loarę i powrócił do Morbihanu z jednym tylko £ tych, którzy mu towarzyszyli.
Ten będzie z kolei jego adjutantem albo raczej jego towarzyszem broni; nie opuści go już i zamieni swoje nazwisko Lemercier na Tiffauges. Widzieliśmy go na balu ofiar, obarczonego misyą do Morgana.
Za powrotem na ziemię rodzinną, Cadoudal odrazu zaczyna podżegać do powstania; kule oszczędziły wielki okrągły łeb i wielki okrągły łeb, usprawiedliwiając proroctwo Stoffleta, następując po La Rochejacqueleinach, po Bonchampach, po Lescure’ach, nawet po samym Stoffleeie, stał się ich rywalem w chwale i ich zwierzchnikiem w potędze; doszedł bowiem do tego — a ten fakt da miarę jego siły — że walczył mniej więcej sam przeciw rządowi Bonapartego, mianowanego od trzech miesięcy pierwszym konsulem.
Dwaj przywódcy, którzy wraz z nim pozostali wierni dynastyi burbońskiej, byli to Frotté i Bourmont.
W chwili, o której mowa, to jest 26-go stycznia r. 1800-go, Cadoudal dowodzi trzema czy czterema tysiącami ludzi i sposobi się, przy ich pomocy, do osaczenia w Vannes generała Hatry’ego.
Przez cały czas oczekiwania odpowiedzi pierwszego konsula na list Ludwika XVIII zawiesił wrogie kroki; ale od dwóch dni Tiffauges powrócił i odpowiedź mu wręczył.
Już jest wysłana do Anglii, skąd pójdzie do Mitawy; a ponieważ pierwszy konsul nie chce pokoju na warunkach przez Ludwika XVIII podyktowanych, przeto Cadoudal, generał głównodowodzący Ludwika XVIII na Zachodzie, będzie prowadził w dalszym ciągu wojnę przeciw Bonapartemu, choćby mu przyszło walczyć samemu z przyjacielem Tiffauges’em; w tej chwili zresztą jest on w Pouancé, gdzie toczą się narady między Châtillonem, d’Autichampem, księdzem Bemierem i generałem Hédouville’m.
Ten ostatni z wielkich bojowników wojny domowej zastanawia się i rozważa w tej chwili, a nowiny, jakie otrzymał, dają istotnie powód do zastanowienia.
Generał Brune, zwycięzca z pod Alkmaaru, oswobodziciel Holandyi, mianowany został właśnie głównodowodzącym armiami repulikańskiemi na Zachodzie, od trzech dni jest w Nantes i ma, za jakąbądź cenę, rozbić Cadoudala i jego szuanów.
Trzeba tedy, aby za jakąbądź cenę szuanie i Cadoudal dowiedli nowemu generałowi głównodowodzącemu, że się nie boją i że postrachem nic nie wskóra.
Nagle rozległ się tentent kopyt galopującego konia; jeździec zna niewątpliwie hasło, albowiem przedostaje się z łatwością między patrolami ustawionymi na drodze do Roche-Bernard, i bez trudności wjeżdża do wioski Muzillac.
Zatrzymuje się przede drzwiami chaty, w której jest Jerzy. Ten podnosi głowę, słucha i, na wszelki przypadek, kładzie dłoń na pistolety, jakkolwiek prawdopodobne jest, że będzie miał do czynienia z przyjacielem.
Jeździec zeskakuje z konia, wchodzi w aleję i otwiera drzwi pokoju, w którym znajduje się Jerzy.
— A! to ty Serce Królewskie! — zawołał Cadoudal — skąd przybywasz?
— Z Pouance, generale.
— Jakie nowiny?
— List od Tiffauges’a.
— Daj.
Jerzy wziął żywo list z rąk Serca Królewskiego i przeczytał.
— A! — rzekł tylko.
I odczytał list powtórnie.
— Czy widziałeś tego, którego przybycie mi tu oznajmiają? — spytał Cadoudal.
— Tak jest, generale — odparł kuryer.
— Jakiż to człowiek?
— Młodzieniec piękny, mogący mieć lat dwadzieścia sześć do dwudziestu siedmiu.
— Wyraz twarzy?
— Stanowczy.
— Doskonale; kiedy przybywa?
— Prawdopodobnie tej nocy.
— Czy poleciłeś go wzdłuż całej drogi?
— Tak jest; przejedzie bez przeszkody.
— Poleć go powtórnie; niechaj mu się nie stanie żadna krzywda: opiekuje się nim Morgan.
— Słucham, generale.
— Czy masz mi jeszcze co do powiedzenia?
— Republikańskie straże przednie są w Roche-Bernard.
— Ilu ludzi?
— Z tysiąc mniej więcej; mają ze sobą gilotynę i komisarza władzy wykonawczej Millière’a.
— Jesteś tego pewien?
— Spotkałem ich w drodze; komisarz jechał konno obok pułkownika, poznałem go odrazu. On to kazał ściąć mego brata i poprzysiągłem, że umrze tylko z mojej ręki.
— I narazisz życie, żeby dotrzymać przysięgi?
— Przy pierwszej sposobności.
— Może nie każe na siebie czekać.
— W tejże chwili rozległ się odgłos kopyt galopującego konia.
— Oto prawdopodobnie ten, którego oczekujesz, generale — rzekł Serce Królewskie.
— Nie — odparł Jerzy — ten jeździec przybywa od strony Vannes.
Istotnie odgłos, który stał się wyraźniejszy, wykazywał, że Cadoudal miał słuszność.
Podobnie jak pierwszy, i drugi jeździec zatrzymał się przede drzwiami; podobnie jak pierwszy, zeskoczył z konia; podobnie jak pierwszy, wszedł.
Przywódca rojalistów poznał go odrazu, pomimo szerokiego płaszcza, w jaki przybyły był otulony.
— To ty, Pobożny — rzekł.
— Tak jest, generale.
— Skąd przybywasz?
— Z Vannes, dokąd mnie posłałeś dla pilnowania błękitnych.
— I cóż, co porabiają błękitni?
— Obawiają się, generale, że umrą z głodu, jeśli osaczysz miasto; chcąc zaopatrzyć się w żywność, generał Hatry zamierza opróżnić nocy dzisiejszej składy w Grandchamp; generał dowodzić będzie osobiście wyprawą i zabierze tylko stu ludzi, żeby się szybciej załatwić.
— Czyś ty zmęczony?
— Nigdy, generale — odparł Pobożny.
— A twój koń?
— Leciał tu prędko, ale może zrobić jeszcze cztery do pięciu mil w tem samem tempie i nie zdechnie.
— Daj mu dwie godziny odpoczynku, podwójną porcyę owsa i niech zrobi jeszcze mil dziesięć.
— Na tych warunkach nie zawiedzie.
— Wyruszysz za dwie godziny; będziesz w Grandchamp o świcie; wydasz w mojem imieniu rozkaz ewakuacyi wioski; już ja sam rozprawię się z generałem Hatry’m i z jego kolumną. Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia?
— Nie, mam jeszcze oznajmić nowinę.
— Jaką?
— Vannes ma nowego biskupa.
— Ala więc zwracają nam naszych biskupów?
— Zdaje się, ale jeśli wszyscy są tacy, jak ten, mogą ich sobie zachować.
— A jakiż to biskup?
— Audrein.
— Ten królobójca?
— Audrein renegat.
— A kiedyż przyjeżdża?
— Dzisiaj w nocy lub jutro.
— Nie pójdę na jego spotkanie, ale niechaj nie wpadnie w ręce moim ludziom!
Pobożny i Serce Królewskie wybuchnęli śmiechem, który dopełniał myśl Jerzego.
— Pst! — rzekł Cadoudal.
Trzej mężczyźni wytężyli słuch.
— Tym razem to prawdopodobnie on — rzekł Jerzy.
Słychać było odgłos kopyt końskich od strony Roche-Bernard.
— To on, napewno — powtórzył Serce Królewskie.
— W takim razie pozostawcie mnie samego, moi drodzy... Ty, Pobożny, pędź do Grandchamp jak najspieszniej; ty, Serce Królewskie, czekaj w dziedzińcu z trzydziestką ludzi; może będę musiał wysłać posłańców na różne drogi. Ale, słuchaj, postaraj się, żeby mi przyniesiono na wieczerzę, co tylko będzie najlepszego w wiosce.
— Na ile osób, generale?
— Na dwie.
— Pan wychodzi?
— Nie, idę na spotkanie tego, który przybywa.
Kilku chłopców odprowadziło już na dziedziniec konie dwóch posłańców.
Teraz z kolei wymknęli się i posłańcy.
Jerzy stanął u drzwi, wychodzących na drogę, właśnie w chwili, gdy jeździec zatrzymał konia i rozglądał się z wahaniem dokoła.
— To tutaj, panie — rzekł Jerzy.
— Kto jest tutaj? — spytał jeździec.
— Ten, którego pan szuka.
— Skąd pan wie, kogo szukam?
— Przypuszczam, że Jerzego Cadoudala, inaczej nazwanego wielkim okrągłym łbem.
— Właśnie.
— Witam pana zatem, panie Rolandzie de Montrevel, albowiem ja jestem tym, którego pan szuka.
— A! czy być może? — rzekł młodzieniec zdziwiony.
I, zeskakując z konia, szukał oczyma kogoś, komu mógłby go powierzyć.
— Niech pan zarzuci cugle na szyję koniowi i więcej o niego się nie troszczy; gdy go pan będzie potrzebował, znajdzie się na miejscu: nic nie ginie w Bretanii, jest pan w kraju prawości.
Młodzieniec nic nie odpowiedział, zarzucił koniowi cugle na szyję, stosownie do wskazówki, i podążył za Cadoudalem, który szedł naprzód.
— Wskazuję ci drogę, pułkowniku — rzekł przywódca szuanów.
I obaj weszli do chaty, gdzie ręka niewidzialna poprawiła ogień.


XI.
Biały i błękitny.

Roland wszedł, jak wspomnieliśmy, za Jerzym i, wchodząc, rzucił dokoła spojrzenie niefrasobliwej ciekawości.
Spojrzenie to wystarczyło, by mu dowieść, że są ziupełnie sami.
— To tu twoja kwatera, generale? — spytał Roland z uśmiechem i przybliżając do ognia podeszwy butów.
— Tak, pułkowniku.
— Szczególnie strzeżona.
Jerzy uśmiechnął się z kolei.
— Mówi pan tak dlatego — rzekł — że od Roche-Bernard aż tutaj jechał pan drogą wolną?
— To jest, że nie spotkałem żywej duszy.
— Nie dowodzi to bynajmniej, żeby droga nie była strzeżona.
— Chyba, żeby strzegły jej puhacze i puszczyki, które fruwały z drzewa na drzewo, jakgdyby chcąc mi towarzyszyć, generale... w takim razie cofam swoje twierdzenie.
— Właśnie — odpowiedział Cadoudal — te to puszczyki i te puhacze stanowią straż moją, straż, która ma świetne oczy, skoro jej oczy posiadają nad ludzkiemi tę wyższość, iż widzą w nocy.
— Niemniej szczęśliwie się stało, iż zasięgnąłem wiadomości w Roche-Bernard, inaczej bowiem nie byłbym znalazł nawet psa, któryby mi powiedział, gdzie mógłbym pana spotkać.
— W jakimkolwiek punkcie drogi zapytałby pan głośno: „Gdzie znajdę Jerzego Cadoudala?“ wszędzie głos byłby panu odpowiedział: „W wiosce Muzillac, czwarty dom na prawo“. Nie widziałeś nikogo, pułkowniku; tymczasem w tej chwili tysiąc pięćset ludzi mniej więcej wie, że pułkownik Roland, adjutant pierwszego konsula, odbywa naradę z synem młynarza z Leguerno.
— Ale, skoro wiedzą, że jestem pułkownikiem w służbie Rzeczypospolitej i adjutantem pierwszego konsula, dlaczego mnie przepuścili?
— Bo otrzymali taki rozkaz.
— A więc wiedziałeś, generale, że przybywam?
— Wiedziałem nietylko, że przybywasz, pułkowniku, ale i dlaczego przybywasz.
Roland spojrzał bystro na Cadoudala.
— W takim razie nie mam potrzeby mówić panu tego! i pan odpowiedziałby mi, choćbym nawet zachował milczenie?
— Mniej więcej.
— Dalibóg! byłbym ciekaw tego dowodu wyższości waszej policyi nad naszą.
— Gotów jestem dostarczyć ci jej, pułkowniku.
— Słucham, i to z zadowoleniem tem większem, że będę mógł grzać się spokojnie przy tym dobroczynnym ogniu, który również jakby czekał na mnie.
— A widzisz, pułkowniku, nawet ogień dokłada wszelkich starań, by cię powitać.
— Tak; ale i on, podobnie jak pan, nie mówi mi, jaki jest przedmiot mojej misyi.
— Misya twoja, pułkowniku, w którą łaskawie i mnie wtajemniczasz, była początkowo przeznaczona dla samego księdza Berniera. Na nieszczęście ksiądz Bernier w liście, który przesiał przyjacielowi swemu, Marcinowi Duboys’owi, nieco, zawiele przypisywał swoim siłom; ofiarował pośrednictwo swoje pierwszemu konsulowi.
— Przepraszam — przerwał Roland — ale oznajmia mi pan fakt, o którym nie wiedziałem, a mianowicie, że ksiądz Bernier pisał do generała Bonapartego.
— Powiedziałem, że napisał do swego przyjaciela, Marcina Duboys’a, a to zupełnie co innego... Moi ludzie przejęli i przynieśli mi ów list; kazałem go przepisać a list sam wysłałem i jestem pewien, że doszedł rąk właściwych; wizyta twoja, pułkowniku, u generała Hédouville’a jest tego dowodem.
— Pan wie, że w Nantes nie dowodzi już generał Hédou’ville, lecz generał Brune.
— Może pan nawet powiedzieć, kto dowodzi w Roche-Bernard; albowiem z tysiąc żołnierzy republikańskich wkroczyło tam dzisiaj wieczorem około szóstej, w towarzystwie gilotyny i obywatela komisarza generała Tomasza Millière’a. Mając narzędzie, muszą mieć i kata.
— Mówisz, generale, że przybyłem do księdza Berniera?
— Tak; ksiądz Bernier ofiarował swoje pośrednictwo; ale zapomniał, że dzisiaj są dwie Wandeje; Wandeja na wybrzeżu lewem i Wandeja na wybrzeżu prawem; że, jeśli można prowadzić rokowania z d’Autichampem, Châtillonem i Suzannetem w Pouancé, trzeba jeszcze pertraktować z Frotté’m, Bourmontem i Cadoudalem... ale gdzie? Oto czego nikt powiedzieć nie może...
— Prócz ciebie, generale.
— Wobec tego, kierowany rycerskością, która stanowi grunt twego charakteru, pułkowniku, podjąłeś się wręczenia mi traktatu, podpisanego dnia 25-go. Ksiądz Bernier, d’Autichamp, Châtillon i Suzannet podpisali ci list żelazny i oto jesteś.
— Na honor! generale, muszę przyznać, że jesteś świetnie poinformowany; pierwszy konsul pragnie pokoju z całego serca; wie, że ma w panu przeciwnika dzielnego i lojalnego, i, nie mogąc się widzieć z panem, ponieważ pan nie przybędzie prawdopodobnie do Paryża, wysłał mnie do pana.
— To jest do księdza Berniera.
— Generale, mniejsza o to, czy zobowiążę się, że pierwszy konsul zatwierdzi to, co między sobą postanowimy. Jakie są wasze warunki pokoju?
— Bardzo proste, pułkowniku: niech pierwszy konsul zwróci tron Jego Królewskiej Mości Ludwikowi XVIII; niechaj zostanie jego generał-lejtnantem, wodzem jego armii na lądzie i na morzu, a wtedy ja stanę się jego pierwszym żołnierzem.
— Pierwszy konsul odpowiedział już na to żądanie.
— I oto dlaczego postanowiłem sam odpowiedzieć na tę odpowiedź.
— Kiedy?
— Nocy dzisiejszej nawet, jeśli nadarzy się sposobność.
— W jaki sposób?
— Podejmując na nowo wrogie kroki.
— Ale czy pan wie, że Châtillon, d’Autichamp i Suzannet złożyli broń?
— Oni są wodzami Wandęjczyków i w imieniu Wandejczyków mogą robić co im się tylko podoba; ja zaś jestem przywódcą szuanów i w imieniu szuanów czynić będę to, co uznam za stosowne.
— A zatem, generale, skazujesz ten kraj na wojnę, która mu przyniesie zagładę!
— To męczeństwo, do którego wzywam chrześcijan i rojalistów.
— Generał Brune jest w Nantes z ośmioma tysiącami jeńców, których nam zwrócili Anglicy, po porażce pod Alkmaarem.
— Ostatni to raz mieli taką dobrą sposobność; błękitni wprowadzili brzydki zwyczaj nie brania jeńców, co zaś do liczby naszych nieprzyjaciół, nie dbamy o nich, to drobny szczegół.
— Jeśli generał Brune i jego osiem tysięcy jeńców łącznie z dwudziestu tysiącami żołnierzy, których przejmie z rąk generała Hédouville’a, nie wystarczą, pierwszy konsul zdecydowany jest wyruszyć osobiście przeciw tobie, generale, i to na czele stu tysięcy ludzi.
Cadoudal uśmiechnął się.
— Postaramy się — rzekł — dowieść mu, żeśmy godni stanąć z nim do walki.
— Podpali wasze miasta!
— Schronimy się do naszych chat.
— Spali wasze chaty!
— Będziemy żyli w lasach naszych.
— Zastanowisz się jeszcze, generale.
— Zrób mi ten zaszczyt i pozostań ze mną jeszcze przez czterdzieści osiem godzin, pułkowniku, a przekonasz się, że się już zastanowiłem.
— Bierze mnie ochota przyjąć twoje zaproszenie, generale.
— Tylko, pułkowniku, nie żądaj ode mnie więcej, niż ci dać mogę: sen pod strzechą słomianą albo w płaszczu pod gałęźmi dębu; konia do jazdy i przewodnika, gdy mnie opuścisz.
— Przyjmuję.
— Słowo, pułkowniku, że w niczem nie będziesz się sprzeciwiał rozkazom, jakie wydawać będę, niczem nie przeszkodzisz niespodziankom, jakie zechcę ci zgotować?
— Jestem zbyt zaciekawiony, bym to miał uczynić; masz moje słowo, generale.
— Cokolwiek bądź się stanie w oczach twoich, pułkowniku?
— Cokolwiekbądź się stanie w moich oczach; zrzekam się roli aktora i zasklepiani się w roli widza; chcę módz powiedzieć pierwszemu konsulowi: „Widziałem“.
Cadoudal uśmiechnął się.
— A więc zobaczysz, pułkowniku — rzekł.
W tejże chwili drzwi otworzyły się i dwaj wieśniacy wnieśli stół nakryty, na którym dymił się kapuśniak i kawał słoniny; jabłecznik, świeżo ściągnięty z beczki, wylewał się, spieniony, z olbrzymiego garnka, który stał między dwoma kieliszkami.
Placki z mąki gryczanej przeznaczone były na wety tej skromnej wieczerzy.
Stół miał dwa nakrycia.
— Widzi pan, panie de Montrevel — rzekł Cadoudal — moi chłopcy spodziewają się, że pan zrobi im ten zaszczyt i spożyje ze mną wieczerzę.
— I, na honor, nie mylą się; zażądałbym jej od pana, gdyby mnie pan nie zaprosił, a usiłowałbym zabrać ci, generale, przemocą część swoją, gdybyś mi jej odmówił.
— A zatem, do stołu!
Młody pułkownik zasiadł wesoło.
— Przepraszam za tę wieczerzę, którą pana częstuję — rzekł Cadoudal — nie mam, jak wasi generałowie, odszkodowania wojennego, żywią mnie moi żołnierze. Cóż nam dasz jeszcze, Zabijako?
— Potrawkę z kury, generale.
— Takie jest menu pańskiej wieczerzy, panie de Montrevel.
— Ależ to uczta! Teraz mam tylko jedną obawę.
— Jaką?
— Dopóki będziemy jedli, nic nie zakłóci nam porozumienia, ale gdy przyjdzie do picia?...
— Pan nie lubi jabłecznika? Do dyabła! wprawia mnie pan w niemały kłopot. Jabłecznik albo woda stanowią moją piwnicę.
— Nie o to chodzi: za czyje zdrowie pić będziemy?
— Tylko o to, pułkowniku? — odparł Cadoudal z wielką godnością. — Będziemy pili za zdrowie naszej wspólnej matki, Francyi; służymy jej każdy odmiennym duchem, ale, mam nadzieję, jednakiem sercem. Za zdrowie Francyi! panie — dodał Cadoudal, napełniając oba kieliszki.
— Za zdrowie Francyi! generale — odrzekł Roland, trącając się kieliszkiem z Jerzym.
I zasiedli obaj wesoło do stołu, z sumieniem spokojnem, z apetytem ludzi, z których starszy nie miał lat trzydziestu.


XII.
Oko za oko.

— A teraz, generale, dotrzymaj słowa — rzekł Roland, gdy skończyła się wieczerza i dwaj młodzieńcy, oparłszy łokcie na stole, wyciągnęli się przed ogniem kominkowym i zaczęli odczuwać błogostan, stanowiący zwykły skutek jedzenia, którego przyprawą był apetyt i młodość. — Przyrzekłeś, że mi pokażesz rzeczy, z których będę mógł zdać raport pierwszemu konsulowi.
— A ty, pułkowniku, przyrzekłeś, że nic się sprzeciwiać nie będziesz?
— Tak; zastrzegam jednak, że jeśli to, co ujrzę, w zbyt wielkiej będzie niezgodzie z mojem sumieniem, wycofam się.
— Koń będzie zawsze do twego rozporządzenia, pułkowniku: osiodłają twojego lub mojego, jeśli twój zanadto się zmęczy, i będziesz wolny.
— Doskonale.
— Okoliczności składają się jak najlepiej dla pana — rzekł Cadoudal — jestem tutaj nietylko generałem, ale także i sędzią najwyższym a oddawna już powinienem w pewnym wypadku wymierzyć sprawiedliwość. Powiedziałeś mi, pułkowniku, że generał Brune jest w Nantes; wiedziałem o tem; powiedziałeś mi, że jego straż przednia jest o cztery mile stąd, w Roche-Bernard, i o tem wiedziałem również; ale pan nie wie może o tem, że tą strażą przednią nie dowodzi żołnierz, jak pan i ja: dowodzi nią obywatel Tomasz Millière, komisarz władzy wykonawczej. I jeszcze może nie wie pan tego, że obywatel Tomasz Millière nie bije się, jak my, przy pomocy dział, fuzyi, bagnetów, pistoletów i szabel, ale przy pomocy narzędzia, wynalezionego przez jednego z waszych filantropów republikańskich i nazwanego gilotyną.
— Niepodobna, panie — zawołał Roland — żeby za rządów pierwszego konsula prowadzono wojnę w ten sposób.
— Musimy się porozumieć, pułkowniku; nie mówię, że to pierwszy konsul prowadzi taką wojnę, mówię, że ją prowadzą w jego imieniu.
— I któż jest ten nędznik, który tak nadużywa władzy, jaką mu powierzono, i prowadzi wojnę przy pomocy sztabu katów?
— Powiedziałem panu, nazywa się obywatel Tomasz Millière; zasięgnij wiadomości, pułkowniku, a w całej Wandei i w całej Bretanii jeden tylko usłyszysz głos o tym człowieku. Od dnia pierwszego powstania wandejskiego i bretońskiego, to jest od lat sześciu, ten Millière był zawsze i wszędzie jednym z najczynniejszych krzewicieli Teroru; dla niego Teror nie skończył się wraz z Robespierre’m. Denuncyując przed władzami wyższemi albo każąc denuncyować przed sobą żołnierzy bretońskich lub wandejskich, ich krewnych, ich przyjaciół, ich braci, siostry, żony, córki nawet ranionych, nawet umierających, kazał rozstrzeliwać wszystkich, gilotynować wszystkich bez sądu. W Daumeray naprzykład pozostawił ślad krwi, który nie został jeszcze zatarty i nie będzie zatarty nigdy; przeszło osiemdziesięciu mieszkańców zamordowano w jego oczach; synów zabijano w objęciach matek, które dotąd daremnie, wołając o zemstę, wznosiły ku niebu ręce, krwią zbroczone. Stopniowe uspokojenie Wandei albo Bretanii nie ukoiło tego pragnienia morderstwa, które trawi jego wnętrzności. W roku 1800 jest taki sam, jaki był w rojku 1793. Otóż ten człowiek...
Roland spojrzał na generała.
— Otóż — ciągnął dalej Jerzy z największym Spokojem — widząc, że społeczeństwo nie potępia tego człowieka, ja wydałem na niego wyrok; ten człowiek umrze.
— Jakto! umrze w Roche-Bernard, śród republikanów, pomimo tej swojej gwardyi zabójców, pomimo orszaku z katów złożonego?
— Godzina jego wybiła, umrze.
Cadoudal wymówił te słowa z taką uroczystością, że w umyśle Rolanda nie pozostała najlżejsza wątpliwość nietylko co do tego, że wyrok jest wydany, ale i co do tego, że zostanie wykonany.
Przez chwilę siedział milczący i zadumany.
— I pan przypisuje sobie prawo sądzenia i skazania tego człowieka, który jest takim winowajcą?
— Tak; bo ten człowiek sądził i skazywał nie winowajców, ale niewinnych.
— Gdybym panu powiedział: Po powrocie do Paryża zażądam oskarżenia i osądzenia tego człowieka, czy nie uwierzyłby pan mojemu słowu?
— Uwierzyłbym słowu pana; ale odpowiedziałbym: Wściekłe zwierzę ucieka z klatki, morderca z więzienia; ludzie są ludźmi, istotami omylnemi. Skazywali niekiedy niewinnych, mogą oszczędzić winowajcę. Moja sprawiedliwość jest pewniejsza od twojej, pułkowniku, gdyż jest to sprawiedliwość Boga. Ten człowiek umrze!
— A jakiem prawem, generale, mówisz, że sprawiedliwość twoja, człowieka omylnego, jak inni ludzie, jest sprawiedliwością Boga?
— Bo Bóg osądził go wraz ze mną. I to już oddawna.
— Jakto?
— Śród burzy, kiedy piorun grzmiał bez przerwy a błyskawica rozpalała się co chwilę, wzniosłem ramiona ku niebu i rzekłem do Boga: „Boże! Ty, którego ta błyskawica jest spojrzeniem, Ty, którego ten piorun jest głosem, jeśli ten człowiek winien umrzeć, spraw, żeby przez dziesięć minut zagasły Twoje błyskawice i ucichły Twoje pioruny; cisza w powietrzu i mrok na niebie będą Twoją odpowiedzią!“ — i z zegarkiem w ręku przeliczyłem jedenaście minut bez błyskawic i piorunów... Śród straszliwego huraganu ujrzałem na wysokości skały łódź a w niej jednego tylko człowieka; fala porwała łódź, jak tchnienie dziecka porywa pióro, i cisnęła ją na skałę. Łódź zdruzgotana rozleciała się w kawałki, człowiek uczepił się skały; wszyscy krzyczeli: „Ten człowiek jest stracony!“ Był tam jego ojciec, byli i jego dwaj bracia; ani bracia ani ojciec nie śmieli podążyć mu z pomocą. Wzniosłem ręce ku Stwórcy i rzekłem: „Jeśli Millière jest skazany, o Panie, przez Ciebie tak samo, jak przeze mnie, ocalę tego człowieka i uratuję siebie z Twoją jedynie pomocą“. Zrzuciłem ubranie, przywiązałem sznur jednym końcem do swojej ręki i popłynąłem do skały. I rzekłbyś, że morze uspokoiło się pod moją piersią; dotarłem do człowieka. Jego ojciec i bracia jego trzymali drugi koniec sznura. Dopłynął do brzegu. A ja powróciłem jak on, przytwierdziwszy sznur do skały. Rzuciłem go daleko i poleciłem się Bogu i falom; fale poniosły mnie tak spokojnie i tak bezpiecznie, jak wody Nilu zaniosły kolebkę Mojżesza ku córce Faraonów. Szyldwach nieprzyjacielski stal pod wioską Saint-Nolf; ukrywałem się w lesie Grandchamp wraz z pięćdziesięciu ludźmi. Wyszedłem z lasu sam, polecając duszę Bogu i mówiąc: „Panie, jeśli postanowiłeś śmierć Millière’a, ten szyldwach strzeli do mnie i chybi, a ja powrócę do swoich, nie wyrządzając krzywdy temu szyldwachowi, albowiem Ty byłeś przy nim przez chwilę“. I poszedłem na republikanina; z odległości dwudziestu kroków strzelił do mnie i chybił. Oto dziura od kuli w moim kapeluszu, o cal od mojej głowy; ręka Boga kierowała bronią. Zdarzyło się to wczoraj. Mniemałem, że Millière jest w Nantes. Dzisiaj wieczorem zawiadomiono mnie, że Millière i jego gilotyna są w Roche-Bernard. Wówczas powiedziałem: „Bóg mi go sprowadza, umrze tedy!“
Roland z pewnym szacunkiem słuchał zabobonnego opowiadania przywódcy bretońskiego. Nie dziwił się bynajmniej tej wierze i tej poezyi w człowieku, przywykłym żyć w obliczu rozhukanego morza, śród dolmenów Karnacu. Zrozumiał, że Millière był istotnie skazany i że tylko Bóg, który niejako trzykrotnie potwierdził wyrok skazujący, mógłby go uratować.
Jedno jeszcze pytanie pozostało do zadania Rolandowi.
— W jaki sposób wymierzysz mu cios śmiertelny, generale? — zapytał.
— O! — odparł Jerzy — ja się tem nie zajmuję; cios będzie wymierzony.
W tejże chwili wszedł jeden z dwóch ludzi, którzy wnieśli stół z wieczerzą.
— Zabijako — rzekł Cadoudal — uprzedź Serce Królewskie, że mam mu powiedzieć słówko.
W dwie minuty później Bretończyk stanął wobec swojego generała.
— Serce Królewskie — zapytał Cadoudal — czy to ty powiedziałeś mi, że zabójca Tomasz Millière jest w Roche-Bernard?
— Widziałem, jak wjeżdżał ramię przy ramieniu z pułkownikiem republikańskim, któremu to sąsiedztwo niebardzo pochlebiało, jak mi się wydaje.
— Czy nie dodałeś, że za nim toczyła się gilotyna?
— Powiedziałem, że toczyła się za nim gilotyna między dwiema armatami i zdaje mi się, że, gdyby armaty mogły były odsunąć się od niej, pozwoliłyby jej toczyć się samej.
— Jakież ostrożności przedsiębierze Millière w miastach, w których mieszka?
— Otoczony jest strażą specyalną; każe barykadować ulice, prowadzące do jego domu; ma zawsze pod ręką parę pistoletów.
— Czy pomimo tej straży, pomimo tej barykady, pomimo tych pistoletów, podejmujesz się dotrzeć do niego?
— Podejmuję się, generale!
— Skazałem tego człowieka, z powodu jego zbrodni; musi umrzeć!
— A! — zawołał Serce Królewskie — a więc nadszedł dzień sprawiedliwości!
— Czy podejmujesz się wykonać mój wyrok, Serce Królewskie?
— Podejmuję się, generale.
— Idź, Serce Królewskie, weź tylu ludzi, ilu zechcesz... Obmyśl wybieg, jaki ci się spodoba... ale dotrzyj do niego i ugodź śmiertelnie.
— Jeśli umrę, generale...
— Bądź spokojny, proboszcz w Leguerno odprawi na twoją intencyę tyle mszy, że twoja biedna dusza pokutować nie będzie; ale ty nie umrzesz, Serce Królewskie.
— Dobrze, dobrze, generale! skoro tylko będą msze, niczego więcej nie żądam; mam swój plan.
— Kiedyż w drogę?
— Nocy dzisiejszej.
— Kiedy żyć przestanie?
— Jutro.
— Idź i niechaj trzystu ludzi będzie gotowych do wyruszenia ze mną za pół godziny.
Serce Królewskie wyszedł tak spokojnie, jak wszedł.
— Widzisz, pułkowniku — rzekł Cadoudal — takim to ludziom rozkazuję; czy twój pierwszy konsul, panie de Montrevel, jest równie dobrze obsłużony, jak ja?
— Przez niektórych ludzi niewątpliwie.
— A więc ja nietylko przez niektórych, ale przez wszystkich.
Pobożny wszedł i skierował na Jerzego pytające spojrzenie.
— Tak — odpowiedział Jerzy jednocześnie głosem i głową.
Pobożny wyszedł.
— Nie widział pan ani jednego człowieka, dążąc tutaj? — rzekł Jerzy.
— Ani jednego.
— Zażądałem trzystu ludzi w ciągu pół godziny i za pół godziny będą tutaj; gdybym zażądał pięciuset, tysiąca, dwóch tysięcy, byliby równie prędko gotowi.
— Ale — rzekł Roland — ma pan, pod względem liczby przynajmniej, granice, których pan przekroczyć nie może.
— Pan chce wiedzieć, jaka jest moja rzeczywista siła? nic prostszego; nie powiem panu tego sam, pan by mi nie uwierzył; ale chwilkę... każę panu powiedzieć.
Otworzył drzwi i zawołał:
— Złoty Sęk!
W dwie sekundy później ukazał się Złoty Sęk.
— To mój generał major — rzekł, śmiejąc się, Cadoudal — pełni przy mnie te same obowiązki, co generał Berthier przy pierwszym konsulu. Złoty Sęku...
— Generale!
— Ilu ludzi jest rozstawionych od Roche-Bernard aż tutaj, to jest na drodze, którą dążył ten pan, by się dostać do mnie?
— Sześciuset na stepach Arzalu, sześciuset w zaroślach Marzanu, trzystu w Péaule’u, trzystu w Billiersie.
— Ogółem tysiąc ośmiuset; a ilu między Noyalem i Muzillac’iem?
— Czterystu.
— Dwa tysiące dwustu; ilu stąd do Vannes?
— Pięćdziesięciu w Theix, trzystu w Trinité, sześciuset między Trinité i Muzillac’iem.
— Trzy tysiące dwustu; a z Ambonu do Leguerno?
— Dwustu.
— Cztery tysiące czterystu; a w samej wiosce, dokoła mnie, w domach, w ogrodach, w piwnicach?
— Pięciu, do sześciuset, generale.
— Dziękuję, Złoty Sęku.
Skinął głową, Złoty Sęk wyszedł.
— Słyszał pan — rzekł Cadoudal z prostotą — pięć tysięcy ludzi mniej więcej. Otóż z tymi pięciu tysiącami ludzi, którzy są wszyscy tutejsi i znają każde drzewo, każdy kamień, każdy krzak, mogę stanąć do walki ze stu tysiącami ludzi, których pierwszy konsul zamierza wysłać przeciw mnie.
Roland uśmiechnął się.
— Tak, to dziwne, — nieprawda?
— Zdaje mi się, że przechwalam się nieco, generale, albo raczej, że przechwalam swoich ludzi.
— Nie; bo mam pomoc w całej ludności; żaden z waszych generałów nie może wykonać ani jednego ruchu, żebym o tem nie wiedział; nie może wysłać ani jednego ordynansa, żebym go nie schwytał; nie może znaleźć schronienia, w którem go nie zaskoczę; tu ziemia sama nawet jest rojalistyczna i chrześcijańska! w braku mieszkańców, ona mówiłaby do mnie: „Błękitni przeszli tędy; mordercy ukryci są tutaj!“ Zresztą osądzisz sam, pułkowniku.
— W jaki sposób?
— Wyruszymy na wyprawę o sześć mil stąd. Która godzina?
Młodzieńcy wydobyli jednocześnie zegarki.
— Za kwadrans północ — rzekli.
— Doskonale! — dodał Jerzy — nasze zegarki oznaczają jedną i tę samą godzinę, to dobry znak; może nadejdzie dzień, kiedy serca nasze równie zgodnie bić będą, jak chodzą nasze zegarki.
— Więc, powiedziałeś, generale?...
— Powiedziałem, że za kwadrans jest północ, pułkowniku; o godzinie szóstej, o świcie, mamy być o siedem mil stąd; czy chcesz odpocząć?
— Ja?
— Tak, może się pan przespać z godzinę.
— Dziękuję; to niepotrzebne.
— W takim razie wyruszymy, kiedy pan zechce.
— A ludzie twoi, generale?
— O! moi ludzie stoją w pogotowiu.
— Gdzie?
— Wszędzie.
— Chciałbym ich widzieć.
— Zobaczysz ich.
— Kiedy?
— Kiedy zechcesz; moi ludzie są bardzo dyskretni i ukazują się tylko na dany znak przeze mnie.
— Tak, że gdy zechcę ich zobaczyć...?
— Powiesz mi, pułkowniku, dam znak i ukażą się.
— W drogę, generale!
— W drogę.
Młodzieńcy otulili się w płaszcze i wyszli.
We drzwiach Roland spotkał się z gromadką, z pięciu mężczyzn złożoną.
Pięciu mężczyzn w mundurach republikańskich; jeden z nich miał na rękawach galony sierżanta.
— Co to znaczy? — spytał Roland.
— Nic — odparł Cadoudal ze śmiechem.
— Ależ ci ludzie... co to za jedni?
— Serce Królewskie ze swymi druhami; wyruszają na wiadomą wyprawę.
— Liczą zatem, że przy pomocy tego munduru?...
— Dowiesz się o wszystkiem, pułkowniku, nie mam dla ciebie tajemnic.
I, zwracając się do gromadki:
— Serce Królewskie! — rzekł Cadoudal.
Mężczyzna, którego rękawy ozdobione były galonem podwójnym, zbliżył się do Cadoudala.
— Wezwałeś mnie, generale? — zapytał fałszywy sierżant.
— Tak, chcę wiedzieć, jaki jest twój plan.
— Bardzo prosty, generale.
— Zobaczymy, osądzę sam.
— Wsuwam ten oto papier pod stempel fuzyi...
Serce Królewskie pokazał wielką kopertę zapieczętowaną czerwonym lakiem, która niewątpliwie zawierała jaki rozkaz republikański, przejęty przez szuanów.
— Przedstawiam się szyldwachom, mówiąc: „Ordynans generała dywizyi!“ Zbliżam się do pierwszej warty, proszę, żeby mi wskazano dom obywatela komisarza, wskazują mi, dziękuję: trzeba zawsze być grzecznym; przybywam przed dom, tam stoi znów szyldwach, mówię mu to samo, co pierwszemu, idę na górę lub schodzę do obywatela Millière’a, stosownie do tego, czy mieszka na strychu czy też w piwnicy, wchodzę bez żadnych przeszkód; rozumiesz, generale: Rozkaz generała dywizyi! zastaję go w gabinecie lub gdzieindziej, przedstawiam mu swój papier i, gdy on odpieczętowuje kopertę, zabijani go tym oto sztyletem, ukrytym w rękawie.
— Tak, ale ty i twoi ludzie?
— O! oddajemy się pod opiekę Boga! bronimy Jego sprawy, niechże On się o nas niepokoi.
— No, widzisz, pułkowniku — rzekł Cadoudal — to wcale nie takie trudne. Na koń, pułkowniku! Szczęść Boże, Serce Królewskie!
— Którego konia mam dosiąść? — spytał Roland.
— Którego zechcesz; oba są równie dobre; a Każdy ima w olstrach parę świetnych pistoletów angielskich.
— Nabite?
— I dobrze nabite, pułkowniku; tej roboty nie powierzam nikomu.
— A zatem, na koń.
Młodzieńcy usadowili się na siodle i skierowali się na drogę, prowadzącą do Vannes. Cadoudal służył za przewodnika Rolandowi, a Złoty Sęk, generał major armii, jak go nazwał Jerzy, dążył o jakie dwadzieścia kroków w tyle.
Przybywszy na kraniec wioski, Roland utkwił wzrok przed siebie, wpatrując się bystro w drogę, która ciągnie się prosto, jak sznur, od Muzillac’u do Trinité.
Droga, zupełnie odsłonięta, wydawała się całkowicie pusta.
W ten sposób ujechali mniej więcej pół mili.
Poczem Roland spytał:
— Ale, u dyabła, gdzież są twoi ludzie, generale?
— Po naszej stronie prawej i po lewej, przed nami, za nami.
— Lubisz żartować, generale! — rzekł Roland.
— To wcale nie żart, pułkowniku; czy sądzisz, że jestem taki nierozważny, iż puściłbym się na wyprawę podobną bez służby wywiadowczej?
— Powiedział mi pan, jeśli się nie mylę, że jeżeli zechcę widzieć pańskich ludzi, wystarczy, bym powiedział.
— Tak jest.
— A więc pragnę ich widzieć.
— Wszystkich, czy część tylko?
— Powiedziałeś, generale, że zabierasz ze sobą?...
— Trzystu.
— A więc pragnę widzieć stu pięćdziesięciu.
— Stój! — zawołał Cadoudal.
I, zbliżając dłonie do ust, huknął jak puhacz, następnie zaś wydał krzyk puszczyka; tylko przeciągły wrzask puhacza rzucił w prawo a krzyk puszczyka w lewo.
W tejże niemal chwili, po obu stronach drogi zaczęły się poruszać postacie ludzkie, które, przeskoczywszy przez rów, oddzielający drogę od zarośli, ustawiały się szeregiem po bokach koni.
— Kto dowodzi na prawo? — spytał Cadoudal.
— Ja, Wąsacz — odparł jeden z chłopów, podchodząc bliżej.
— Kto dowodzi na lewo? — powtórzył generał.
— Ja, Śpiewak Zimowy — odparł, zbliżając się, inny wieśniak.
— Ilu masz ludzi ze sobą, Wąsaczu?
— Stu.
— A z tobą ilu jest ludzi, Śpiewaku Zimowy?
— Pięćdziesięciu.
— Ogółem stu pięćdziesięciu zatem? — spytał Jerzy.
— Tak — odparli obaj wodzowie bretońscy.
— Czy twój rachunek się zgadza, pułkowniku? — spytał Cadoudal ze miechem.
— Jesteś czarnoksiężnikiem, generale.
— E! nie, jam ubogi chłop, jak oni; tylko dowodzę armią, w której każdy mózg zdaje sobie sprawę z tego, co robi, w której każde serce bije dla dwóch wielkich podstawowych zasad tego świata: dla religii i władzy królewskiej.
Poczem, zwracając się do swoich ludzi:

I zbliżając dłonie do ust, huknął, jak puhacz.

— Kto dowodzi strażą przednią? — spytał Cadoudal.
— Scigły — odparli obaj szuanie.
— A strażą tylną?
— Ładownica.
Druga odpowiedź dana była równie jednogłośnie, jak pierwsza.
— W takim razie możemy spokojnie jechać dalej?
— Generale, jakgdybyś jechał na nabożeństwo do swojej parafii.
— A więc dalej w drogę, pułkowniku — rzekł Cadbudal do Rolanda.
Poczem, zwracając się do swoich ludzi:
— Zabawcie się, chłopcy — dodał.
W tejże chwili mężczyźni zaczęli przeskakiwać przez rów i znikali.
Przez kilka sekund słychać było tylko szelest gałęzi w zaroślach i odgłos kroków w gąszczu.
Poczem zaległa cisza.
— I cóż — spytał Cadoudal — czy sądzisz, pułkowniku, że, mając takich ludzi przy sobie, może mi co grozić ze strony twoich błękitnych, jakkolwiek są waleczni?
Roland westchnął; podzielał najzupełniej zdanie Cadoudala.
Jechali dalej.
O milę mniej więcej od Trinité ukazał się na drodze czarny punkt, który powiększał się szybko.
Gdy stał się wyraźniejszy, punkt ten nagle się zatrzymał.
— Co to jest? — spytał Roland.
— Wszak pan widzi — odparł Cadoudal — to człowiek.
— Niewątpliwie; ale kto to jest ten człowiek?
— Z szybkości jego biegu mógł pan odgadnąć, że to posłaniec.
— Dlaczego się zatrzymuje?
— Dlatego, że i on nas spostrzegł i nie wie, czy ma się cofnąć czy też iść naprzód.
— Cóż uczyni?
— Czeka, żeby postanowić.
— Na co?
— Na sygnał.
— I odpowie na ten sygnał?
— Nietylko odpowie, ale go usłucha. Czy chcesz, pułkowniku, żeby zbliżył się do nas? chcesz, żeby się cofnął? chcesz, żeby się rzucił w bok?
— Chcę, żeby zbliżył się do nas; w ten sposób dowiemy się nowiny, jaką przynosi.
Naraz odezwało się wołanie kukułki — to Cadoudal naśladował je tak doskonale, że Roland rozejrzał się dokoła.
— To ja — rzekł Cadoudal — niech pan nie szuka.
— A więc posłaniec przyjdzie tutaj?
— Nie przyjdzie, już idzie.
Istotnie posłaniec ruszył znów w drogę i zbliżał się szybko — w ciągu kilku sekund był przy swoim generale.
— A! — rzekł ten — to ty, Przodowniku!
Generał pochylił się; Przodownik powiedział mu coś do ucha.
— Byłem już uprzedzony przez Pobożnego — rzekł Jerzy.
Poczem, zwracając się ku Rolandowi:
— Za kwadrans — rzekł — dziać się będą w wiosce Trinité rzeczy ważne, które pan widzieć powinien; galopa!
I, dając przykład, ruszył z miejsca galopem.
Roland popędził za nim.
Przybywając do wioski, spostrzegli zdala tłum, poruszający się niespokojnie na rynku przy blasku pochodni smolnych.
Krzyki i ruchy tego tłumu zapowiadały istotnie wypadek ważny.
— Ostrogę! ostrogę! — zawołał Cadoudal.
Roland z całą gotowością wbił ostrogi w brzuch konia.
Na odgłos kopyt galopujących koni chłopi rozstąpili się; było ich co najmniej pięciu — albo sześciuset, a wszyscy uzbrojeni.
Cadoudal i Roland znaleźli się w kręgu świetlanym, śród ruchu i głośnego szmeru.
Tłum cisnął się zwłaszcza przy gościńcu, prowadzącym do wioski Tridon.
Gościńcem tym jechał dyliżans, eskortowany przez dwunastu szuanów — dwóch dążyło przy pocztylionie, dziesięciu strzegło drzwiczek.
Na środku rynku dyliżans stanął.
Wszyscy byli tacy zajęci dyliżansem, że nikt prawie nie zwrócił uwagi na Cadoudala.
— Hola! — krzyknął Jerzy — co się tu dzieje?
Na dźwięk tego głosu, dobrze znanego, każdy się odwrócił i głowy się odsłoniły.
— Wielki okrągły łeb! — szepnął każdy głos.
— Tak — odparł Cadoudal.
Człowiek jakiś zbliżył się do Jerzego.
— Czy nie byłeś, generale, uprzedzony przez Pobożnego i przez Przodownika? — spytał.
— Owszem; a więc to jest dyliżans z Ploermelu do Vannes?
— Tak, generale; został zatrzymany między Tréfléon i Saint-Nolf.
— Czy on jest w dyliżansie?
— Tak przypuszczamy.
— Uczyńcie, jak wam nakazuje sumienie; jeśli popełnicie zbrodnię wobec Boga, weźcie ją na siebie; ja biorę tylko odpowiedzialność wobec ludzi; będę obecny przy tem, co się stanie, ale nie wezmę żadnego udziału; niczem nie przeszkodzę, ani też dopomogę.
— No, co? — zapytało sto głosów — co powiedział, Rębaczu?
— Powiedział, że możemy uczynić, jak nam nakazuje sumienie, i że umywa ręce od wszystkiego.
— Niech żyje wielki okrągły łeb! — krzyknęli wszyscy obecni, rzucając się na dyliżans.
Cadoudal pozostał nieruchomy śród tego ludzkiego potoku.
Roland stał przy nim, jak on, nieruchomy, zdjęty ciekawością; nie wiedział bowiem zupełnie, o kogo i o co chodzi.
Ten, który rozmawiał z Cadoudalem i którego towarzysze nazwali Rębaczem, otworzył drzwiczki.
Wówczas ujrzano podróżnych, drżących, wciśniętych w głąb dyliżansu.
— Jeśli nie macie sobie nic do wyrzucenia przeciw królowi i religii — rzekł Rębacz głosem pełnym i dźwięcznym — wysiądźcie bez trwogi; nie jesteśmy zbójcy, jesteśmy chrześcijanie i rojaliści.
Oświadczenie to uspokoiło niewątpliwie podróżnych, albowiem mężczyzna zbliżył się do drzwiczek i wysiadł, poczem wysiadły dwie kobiety, potem matka, tuląca dziecko do łona a potem jeszcze jeden mężczyzna.
Szuanie przyjmowali ich, stojąc przy stopniu, przyglądali im się bacznie, poczem, nie poznając tego, którego szukali, mówili: „Dalej!“
Jeden mężczyzna tylko został w dyliżansie.
Jeden z szuanów oświetlił wnętrze płomieniem pochodni i ujrzano, że ów mężczyzna to ksiądz.
— Sługo Boży — rzekł Rębacz — dlaczego nie wysiadasz wraz z innymi? nie słyszałeś, że mówiłem, iż jesteśmy rojaliści i chrześcijanie?
Ksiądz nie poruszył się; tylko zęby mu szczękały.
— Dlaczego ta trwoga? — mówił dalej Rębacz — czyż twój strój nie przemawia na twoją korzyść?... Człowiek, noszący sutannę, nie mógł uczynić nic przeciw władzy królewskiej i przeciw religii.
Ksiądz opanował się o tyle, że zdołał szepnąć:
— Łaski! łaski!
— Dlaczego łaski? — spytał Rębacz — czujesz się zatem winnym, nędzniku!
— Oho! — rzekł Roland — panowie rojaliści i chrześcijanie, tak to przemawiacie do sług Bożych!
— Ten człowiek — odparł Cadoudal — nie jest sługą Bożym, lecz sługą szatana!
— Któż to taki?
— To jednocześnie ateista i królobójca; wyparł się swego Boga i głosował za śmiercią swego króla: to członek Konwentu Audrein.
Roland zadrżał.
— Co oni z nim zrobią? — spytał.
— Zabijał, będzie zabity — odparł Cadoudal.
Przez ten czas szuanie wyciągnęli Audreina z dyliżansu.
— A! więc to jednak ty, biskupie z Vannes! — rzekł Rębacz.
— Łaski! — zawołał biskup.
— Byliśmy uprzedzeni o twoim przejeździe i na ciebie to czekaliśmy.
— Łaski! — powtórzył biskup po raz trzeci.
— Czy masz ze sobą szaty pontyfikalne?
— Mam, przyjaciele.
— Przywdziej zatem strój prałata; dawno już nie widzieliśmy takiego dostojnika.
Szuanie zdjęli z dachu dyliżansu kuferek, oznaczony nazwiskiem prałata, otworzyli, wydobyli szaty biskupie i podali Audreinowi, który je przywdział.
Poczem, gdy był już zupełnie ubrany, chłopi ustawili się kołem a każdy trzymał w ręku fuzyę.
Blask pochodni odbijał się na lufach, które rzucały ponure błyskawice.
Dwaj wieśniacy wzięli biskupa pod ręce i wprowadzili go do tego koła.
Twarz jego okryła się bladością śmiertelną.
Przez chwilę panowała ponura cisza.
Przerwał ją głos Rębacza.
— Przystąpimy tu — rzekł szuan — do sądu nad tobą; kapłanie Boga, zdradziłeś kościół; synu Francyi, i skazałeś swego króla.
— Niestety! niestety! — wyjąkał ksiądz.
— Czy to prawda?
— Nie zaprzeczam.
— Bo zaprzeczyć temu niepodobna. Co możesz powiedzieć na swoje usprawiedliwienie?
— Obywatele...
— Nie jesteśmy obywatelami — odparł Rębacz grzmiącym głosem — jesteśmy rojalistami.
— Panowie...
— Nie jesteśmy panami, jesteśmy szuanami.
— Przyjaciele...
— Nie jesteśmy twoimi przyjaciółmi, jesteśmy twoimi sędziami; twoi sędziowie pytają cię, odpowiedz.
— Żałuję tego, com uczynił, i proszę o przebaczenie Boga i ludzi.
— Ludzie nie mogą ci przebaczyć — odparł ten sam głos nieubłagany — gdyż, uzyskawszy przebaczenie dzisiaj, zacząłbyś nanowo jutro; możesz zmienić skórę, serca nigdy. Od ludzi możesz tylko spodziewać się śmierci; co zaś do Boga, błagaj Go o miłosierdzie.
Królobójca pochylił głowę, renegat zgiął kolano.
Ale nagłe wyprostował się i rzekł:
— Uchwaliłem śmierć króla — rzekł — to prawda, ale z zastrzeżeniem...
— Z jakiem zastrzeżeniem?
— Co do czasu, w którym odbyć się miało wykonanie wyroku.
— Mniejsza o to, czy stracenie miało być blizkie czy dalekie, uchwaliłeś śmierć a król był niewinny.
— To prawda, to prawda — rzekł ksiądz — ale się bałem.
— A więc jesteś nietylko królobójcą, nietylko apostatą, ale jeszcze tchórzem! My nie jesteśmy księżmi; ale będziemy sprawiedliwsi od ciebie: uchwaliłeś śmierć niewinnego, my uchwalimy śmierć winowajcy. Masz dziesięć minut czasu na przygotowanie się, żeby stanąć w obliczu Boga.
Biskup wydał okrzyk trwogi i padł na kolana; rozbrzmiały dzwony kościelne, jakgdyby kołysały się same, a dwaj wieśniacy, przywykli do śpiewów kościelnych, zaczęli odmawiać modlitwy za umierających.

Biskup wydał okrzyk trwogi i padł na kolana.
Biskup przez kilka chwil nie mógł znaleźć słów odpowiedzi.

Wodził po swoich sędziach wzrokiem przerażonym, błagalnym; ale na żadnej twarzy nie dostrzegł pocieszającego, łagodnego wyrazu litości.
Płomień pochodni, drgając pod wiatru podmuchem, nadawał przeciwnie tym twarzom wyraz dziki i okrutny.
Biskup zdecydował się tedy połączyć głos swój z głosami tych, którzy modlili się za niego.
Sędziowie czekali, dopóki nie przebrzmiało ostatnie słowo modlitwy żałobnej.
Przez ten czas grono wieśniaków układało stos.
— Och! — zawołał ksiądz, który patrzył na te przygotowania ze wzrastającą trwogą — czy posunęlibyście się w okrucieństwie do tego stopnia, żeby mnie na taką śmierć skazać?
— Nie — odparł nieubłagany oskarżyciel — ogień jest śmiercią męczenników, a ty nie jesteś godzien śmierci takiej. Apostato, godzina twoja nadeszła.
— Boże mój! Boże! — wołał ksiądz, wznosząc ręce ku niebu.
— Na nogi! — krzyknął szuan.
Biskup próbował być posłuszny, ale zbrakło mu sił i padł ponownie na kolana.
— I ty, generale, pozwolisz, żeby to morderstwo spełniło się w twoich oczach? spytał Roland Cadoudala.
— Powiedziałem, że umywam ręce od wszystkiego — odparł zapytany.
— To słowa Piłata, a ręce Piłata pozostały zbroczone krwią Jezusa Chrystusa.
— Dlatego, że Jezus Chrystus był to sprawiedliwy; ale ten człowiek nie jest Jezusem Chrystusem, to Barabasz.
— Ucałuj swój krzyż, ucałuj swój krzyż! — krzyknął Rębacz.
Prałat spojrzał nań wylękłym wzrokiem, ale go nie usłuchał; widoczne było, że już nie widział, że już nie słyszał.
— Nie! — zawołał Roland, zabierając się do zejścia z konia — nie chcę, by ktokolwiek powiedział, że mordowali w mojej obecności człowieka i że nie pośpieszyłem mu z pomocą.
Groźny pomruk podniósł się dokoła Rolanda; usłyszano wyrazy, które wypowiedział.
Ten pomruk jeszcze tylko podniecił porywczego młodzieńca.
— A! to tak? — rzekł.
I poniósł prawą rękę do olster.
Ale ruchem szybkim, jak myśl, Cadoudal pochwycił za tę rękę i, gdy Roland usiłował napróżno wyswobodzić się z żelaznego uścisku:
— Pal! — krzyknął Jerzy.
Dwadzieścia strzałów z fuzyi rozległo się odrazu i, niby masa bezwładna, biskup runął na ziemię.
— Cóżeś pan uczynił? — zawołał Roland.
— Zmusiłem pana do dotrzymania przysięgi — odparł Cadoudal — przysiągłeś, pułkowniku, że będziesz patrzył na wszystko i słuchał wszystkiego, niczemu się nie sprzeciwiając...
— Tak to zginie każdy wróg Boga i króla — odezwał się Rębacz, głosem uroczystym.
Amen! — odpowiedzieli wszyscy obecni jednym głosem, jednym ponurym tonem.
Poczem zdjęli z trupa szaty kapłańskie i wrzucili je w płomienie stosu, podróżnym kazali wsiąść do dyliżansu, pocztylionowi na konia i, rozstępując się, by pojazd przepuścić, rzekli:
— Jedźcie z Bogiem!
Dyliżans oddalił się szybko.
— Dalej, dalej, w drogę! — zawołał Cadoudal. — Mamy jeszcze cztery mile przed sobą, a straciliśmy tutaj godzinę.
Następnie zwrócił się do wykonawców wyroku:
— Ten człowiek był winny, ten człowiek został ukarany; sprawiedliwości ludzkiej i sprawiedliwości boskiej, stało się zadość. Niechaj modlitwy za umarłych odprawione będą nad jego zwłokami i niechaj zostanie pogrzebion po chrześcijańsku; słyszycie?
Pewien, że go usłuchają, Cadoudal puścił konia galopem.
Roland zawahał się przez chwilę, poczem, jakgdyby postanowił spełnić obowiązek, rzekł:
— Idźmy do końca.
I, puszczając z kolei swego konia w kierunku, w którym udał się Cadoudal, dogonił go w kilku skokach.
Obaj znikli niebawem w ciemnościach, które potęgowały się, w miarę jak się oddalali od rynku, gdzie pochodnie rzucały blask na nieżywego prałata, gdzie ogień trawił jego szaty.


XIII.
Dyplomacya Jerzego Cadoudala.

Uczucie, jakiego doznawał Roland, dążąc za Jerzym Cadoudalem, podobne było do uczucia człowieka nawpół rozbudzonego, nad którym sen nie utracił jeszcze władzy i który zbliża się stopniowo do granicy, dzielącej dlań noc od dnia; usiłuje zdać sobie sprawę z tego, czy znajduje się w krainie urojonej, czy też wkroczył już w dziedzinę rzeczywistości, i im bardziej usiłuje przeniknąć ciemności mózgu swojego, tem bardziej zagłębia się w wątpliwość.
Istniał człowiek, dla którego Roland miał kult niemal boski; przyzwyczajony żyć w atmosferze chwały, jaka otaczała tego człowieka, przywykły widzieć, że inni słuchają jego rozkazów i że on sam jest im posłuszny z szybkością i abnegacyą niemal wschodnią, zadziwił się niepomału, spotykając na dwóch krańcach Francyi dwie zorganizowane potęgi, wrogie władzy tego człowieka i gotowe walczyć z tą władzą. Wyobraźcie sobie jednego z owych Żydów Judasza Machabeusza, wielbiciela Jehowy, który słyszał od dzieciństwa, że nazywają Go Królem królów, Bogiem mścicielem, Panem zastępów, Wiekuistym wreszcie, i który nagle zetknąłby się z tajemniczym Ozyrysem Egipcyan lub gromowładnym Jowiszem Greków.
Przygody w Awinionie i w Bourgu z Morganem i towarzyszami Jehudy, przygody w Muzillacu i w Trinité z Cadoudalem oraz szuanami wydawały się Rolandowi osobliwem wtajemniczeniem w jakąś nieznaną religię; ale, jak owi odważni neofici, którzy narażają się na śmierć, by poznać tajemnicę istoty religii, i on postanowił wytrwać do końca.
Zresztą przejęty był potrosze podziwem dla tych charakterów wyjątkowych; nie bez zdumienia mierzył siłę tych zbuntowanych Tytanów, walczących przeciw Bogu, i czuł, że ci, którzy zasztyletowali sir Johna w Chartreuse de Seillon i rozstrzelali biskupa z Vannes w wiosce Trinité, nie byli mężami pospolitymi.
A cóż teraz ujrzy jeszcze? Dowie się o tem, niebawem; są już w drodze od pięciu i pół godziny a świt był blizki.
Powyżej wioski Tridon jechali polami na przełaj; poczem, pozostawiając Vannes na lewo, dotarli do Tréfléonu. W Tréfléonie Cadoudal, któremu towarzyszył stale jego generał major Złoty Sęk, spotkał Przodownika i Śpiewaka Zimowego, wydał im rozkazy i podążył dalej, trzymając się lewej strony, ku skrajowi małego lasku, ciągnącego się od Grandchamp do Larré.
Tu Cadoudal zatrzymał się, huknął trzykrotnie, naśladując okrzyk sowy, i, po chwili, otoczony był trzystu swoimi ludźmi.
Brzask szarawy ukazywał się od strony Tréfléonu i Saint-Nolfu; były to nie pierwsze promienie słońca, lecz pierwsze blaski dnia.
Gęste opary unosiły się z ziemi, tak, że na pięćdziesiąt kroków przed sobą nikt nic nie widział.
Cadoudal, zanim zapuścił się dalej, czekał widocznie na nowiny.
Nagle, w odległości jakich pięciuset kroków, odezwało się pianie koguta.
Cadoudal nastawił uszu; ludzie jego spojrzeli po sobie ze śmiechem.
Pianie odezwało się powtórnie, lecz już bliżej.
— To on — rzekł Cadoudal — odpowiedzcie.
O trzy kroki od Rolanda odezwało się wycie psa, naśladowane z taką doskonałością, że młodzieniec, jakkolwiek uprzedzony, zaczął szukać wzrokiem zwierzęcia, które rzucało ponurą skargę.
W tejże samej chwili prawie śród mgły zaczął się poruszać człowiek, który zbliżał się szybko, a postać jego zarysowywała się coraz wyraźniej.
Idący spostrzegł dwóch jeźdźców i skierował się ku nim.
Cadoudal postąpił kilka kroków naprzód, kładąc palec na usta, na znak, że nadbiegający człowiek ma mówić pocichu.
— Stąd też ten zatrzymał się dopiero, gdy był tuż przy generale.
— I cóż, Kwiecie Cierniowy — zapytał Jerzy — trzymamy ich?
— Jak mysz w pułapce, i ani jeden nie wróci do Vannes, jeśli taka twoja wola, generale.
— Owszem, owszem. Ilu ich jest?
— Stu ludzi, pod wodzą samego generała.
— Ile wozów?
— Siedemnaście.
— Kiedy wyruszają w drogę?
— Powinni być o trzy czwarte mili stąd.
— Jaką drogą idą?
— Drogą z Grandchamp do Vannes.
— Tak, że rozstawiając się od Meucon do Plescop...
— Zagrodzisz im, generale, drogę.
— Doskonale.
Cadoudal wezwał czterech swoich poruczników: Śpiewaka, Zimowego, Przewodnika, Ścigłego i Ładownicę.
Poczem, gdy stanęli przy nim, wyznaczył każdemu jego oddział.
Każdy z kolei wydał krzyk puszczyka i znikł z pięćdziesięciu ludźmi.
Mgła była w dalszym ciągu taka gęsta, że pięćdziesięciu ludzi, którzy tworzyli każdy z tych oddziałów, w oddaleniu stu kroków znikali, jak cienie.
Cadoudal pozostał z pięćdziesięciu ludźmi, Złotym Sękiem i Kwiatem Cierniowym.
Powrócił do Rolanda.
— I cóż, generale — spytał Roland — czy wszystko idzie według twego życzenia?
— Wszystko albo mniej więcej, pułkowniku — odparł szuan — a za pół godziny osądzisz sam.
— Trudno będzie coś osądzić śród tej mgły.
Cadoudal powiódł wzrokiem dokoła.
— Za pół godziny — rzekł — mgła się rozproszy. Czy zechcesz, pułkowniku, zużytkować to półgodziny na posilenie się jadłem i napitkiem?
— Co prawda — odparł młodzieniec — przyznaję, że jazda wygłodziła mnie porządnie.
— A ja — rzekł Jerzy — mam zwyczaj przed każdą bitwą zjeść jak najlepsze śniadanie.
— A więc stajesz do bitwy, generale?
— Naturalnie.
— Ale z republikanami, a ponieważ mamy do czynienia z generałem Hatry’m we własnej osobie, wątpię, czy zechce się poddać bez zaciętego oporu.
— A czy republikanie wiedzą, że będą się bili z panem?
— Nie domyślają się nawet.
— Tak, że to niespodzianka?
— Niezupełnie, wobec tego, że mgła się rozproszy i oni ujrzą nas w tej samej chwili, kiedy my ich zobaczymy.
Wówczas, zwracając się do tego, który widocznie zawiadywał prowiantami:
— Zabijako — spytał — czy masz co dla nas na śniadanie?
Zabijaka skinął głową potwierdzająco, wsunął się do lasu i po chwili ukazał się, wlokąc za sobą osła, objuczonego dwoma koszykami.
W jednej chwili rozpostarto na ziemi płaszcz a na tym płaszczu rozłożono pieczone kurczę, kawałek zimnej peklowiny, chleb i placki z mąki gryczanej.
Tym razem Zabijaka wystąpił zbytkownie: postawił butelkę wina i kieliszek.
Cadoudal wskazał Rolandowi stół nakryty i improwizowaną ucztę.
Roland zeskoczył z konia i oddał cugle jednemu z szuanów.
Cadoudal poszedł za jego przykładem.
— Teraz — rzekł, zwracając się do swoich ludzi — macie, jak my, pół godziny czasu na śniadanie; uprzedzam tych, którzy za pół godziny nie będą gotowi, że, będą się bili o pustym żołądku.
Zaproszenie to równało się widocznie rozkazowi, albowiem wykonane było z taką szybkością i dokładnością. Każdy wydobył kawałek chleba albo placek gryczany z sakwy lub z kieszeni i poszedł za przykładem generała, który poćwiertował już kurę dla siebie i dla Rolanda.
Ponieważ był tylko jeden kieliszek, przeto obaj pili z jednego.
Gdy tak jedli śniadanie razem, niby dwaj przyjaciele podczas odpoczynku na polowaniu, dzień wstawał i, jak przepowiedział Cadoudal, mgła rozpraszała się coraz bardziej.
Niebawem można już było rozpoznać najbliższe drzewa, następnie linię lasu, ciągnącego się na prawo z Meucon do Grandchamp, na lewo zaś równina Plescopu, przecięta przez strumyk, szła pochyło aż do Vannes.
Czuć tam było ten naturalny spadek właściwy ziemi, w miarę jak się zbliża do oceanu.
Na drodze z Grandchamp do Plescopu ukazała się niebawem linia wozów, której koniec ginął w lesie.
Ta linia wozów była nieruchoma; nietrudno było zrozumieć, że przeszkoda nieprzewidziana powstrzymała ją w biegu.
Istotnie, na pół ćwierci mili przed pierwszym wozem można było rozróżnić dwustu ludzi Przodownika, Śpiewaka Zimowego, Scigłego, Zabijaki i Ładownicy, którzy zagrodzili drogę.
Republikanie, słabsi liczebnie — powiedzieliśmy, że było ich tylko stu — zatrzymali się i czekali zupełnego rozproszenia się mgły, by się upewnić co do liczby nieprzyjaciela i ludzi, z którymi mieli do czynienia.
Ludzie i konie ustawieni byli w trójkąt, którego kraniec stanowił Cadoudal ze swymi stu żołnierzami.
Na widok tej niewielkiej gromadki ludzi, okolonej przez potrójne siły, na widok tego munduru, którego barwa sprawiła, że, nadano nazwę błękitnych republikanom, Roland zerwał się z pośpiechem.
Co do Cadoudala, pozostał niedbale wyciągnięty, kończąc śniadanie.
Ze stu łudzi, otaczających generała, ani jeden, jak się zdawało, nie był zajęty widowiskiem, jakie miał przed oczyma; rzecby można, iż czekali na rozkaz Cadoudala, by zwrócić na nie uwagę.
Rolandowi wystarczył jeden rzut oka, by się przekonać, że republikanie są straceni.
Cadoudal śledził na obliczu młodzieńca różne uczucia, jakie się na niem kolejno odbijały.
— I cóż — spytał szuan po chwili milczenia, — czy uważasz, pułkowniku, że rozkazy moje zostały należycie wydane?
— Mógłbyś nawet powiedzieć, generale, że byłeś bardzo ostrożny — odparł Roland z drwiącym uśmiechem.
— Czyż pierwszy konsul nie korzysta z każdej sposobności, która mu się nadarzy? — zapytał Cadoudal.
Roland zagryzł usta i, zamiast odpowiedzieć na pytanie przywódcy rojalistów, rzekł:
— Generale, chcę cię prosić o pewną łaskę i mam nadzieję, że, mi jej nie odmówisz.
— Jaką?
— Pozwól mi pójść zginąć wraz z mymi towarzyszami.
Cadoudal wstał.
— Spodziewałem się tej prośby — rzekł.
— A więc uwzględniasz ją — rzekł Roland, a oczy jego roziskrzyły się radością.
— Tak; ale przedtem żądam od pana przysługi — rzekł wódz rojalistów z wielką godnością.
— Proszę, niech pan mówi.
— Żebyś zechciał, pułkowniku, być moim parlamentarzem wobec generała Hatry’ego.
— W jakim celu?
— Chciałbym przedstawić mu pewne propozycye przed rozpoczęciem bitwy.
— Przypuszczam, że do tych propozycyi, które chcesz mi powierzyć, generale, nie zaliczasz propozycyi złożenia broni?
— Rozumiesz dobrze, pułkowniku, że, przeciwnie, ta propozycya jest na czele wszystkich innych.
— Generał Hatry odmówi.
— To prawdopodobne.
— A wtedy?
— Wtedy pozostawię mu wybór między dwiema innemi propozycyami, które będzie mógł, sądzę, przyjąć, nie uchybiając honorowi.
— Jakiemi?
— Powiem je panu w swoim czasie; niech pan zacznie od pierwszej.
— Proszę ją sformułować, generale.
— A więc: generał Hatry i jego ludzie otoczeni są przez siły potrójne; ofiarowuję się darować im życie, ale złożą broń i przysięgną, że przez pięć lat najbliższych nie będą odbywali służby wojskowej w Wandei.
Roland potrząsnął głową przecząco.
— Przecież to lepiej, niż pozwolić wyrżnąć swoich ludzi.
— Zgoda; ale on będzie wolał pozwolić ich wyrżnąć i zginąć wraz z nimi.
— Czy nie sądzisz, pułkowniku — rzekł, śmiejąc się, Cadoudal, że przedewszystkiem należałoby go o to spytać?
— To słuszne — odparł Roland.
— Koń pułkownika — rzekł Cadoudal do szuana, który go pilnował.
Przyprowadzono konia Rolandowi.
Młodzieniec wskoczył na konia i niebawem pędził ku zatrzymanemu konwojowi.
Na bokach konwoju tego utworzyła się gromadka, utworzona najwidoczniej z generała Hatry’ego i jego oficerów.
Do tej gromadki skierował się Roland, oddalony od szuanów o trzy strzały karabinowe zaledwie.
Wielkie było zdziwienie generała Hatry’ego na widok dążącego ku niemu oficera w mundurze pułkownika republikańskiego.
Wysunął się z gromadki i postąpił trzy kroki naprzeciw posłańca.
Roland dał się poznać, opowiedział, w jaki sposób znalazł się śród białych, i przedstawił generałowi Hatry’emu propozycyę Cadoudala.
Jak przewidział, generał odmówił.
Roland z sercem radością i dumą wezbranem powrócił do Cadoudala.
— Odmawia! — krzyknął z takiej odległości, na jaką głos jego mógł być usłyszany.
Cadoudal skinął głowią na znak, że nie jest bynajmniej zdziwiony tą odmową.
— A więc, w takim razie — rzekł — przedstaw mu, pułkowniku, moją drugą propozycyę; nie chcę sobie mieć nic do wyrzucenia, wobec takiego sędziego polubownego, jak pan.
Roland złożył ukłon.
— Jakaż jest ta druga propozycya? — zapytał.
— Oto generał Hatry przybędzie ku mnie na przestrzeni, która jest wolna między naszemi wojskami; będzie miał taką samą broń, jak ja: to jest szablę i dwa pistolety, i sprawa rozstrzygnie się między nami dwoma; jeśli ja jego zabiję, jego żołnierze poddadzą się warunkom, o jakich wspominałem, albowiem jeńców brać do niewoli nie możemy; jeśli on mnie zabije, jego ludzie zostaną tędy przepuszczeni aż do Vannes i nikt ich przez całą drogę niepokoić nie będzie. Mam nadzieję, że jest to propozycya, którą przyjąłbyś, pułkowniku!
— To też przyjmuję ją dla siebie — odparł Roland.
— Tak — rzekł Cadoudal — ale pan nie jest generałem Hatry; niech-że więc pan zadowoli się narazie rolą jego parlamentarza, a jeśli ta propozycya, której nie zlekceważyłbym na jego miejscu, jeszcze mu nie dogadza, w takim razie jestem łaskawy! wrócisz, pułkowniku, i uczynię mu propozycyę trzecią.
Roland oddalił się po raz drugi; oczekiwany był przez republikanów z widoczną niecierpliwością.
Oznajmił poselstwo swoje generałowi Hatry’emu.
— Obywatelu — odparł generał — winienem zdać sprawę ze swego postępowania pierwszemu konsulowi, wy jesteście jego adjutantem i wam polecam, abyście, za powrotem z Paryża, byli moim świadkiem wobec niego. Co uczynilibyście na mojem miejscu? Postąpię tak, jakbyście wy postąpili.
Roland zadrżał; twarz jego przybrała poważny wyraz twarzy człowieka, który rozważa sam ze sobą sprawę honorową.
Poczem, po kilku sekundach:
— Generale — rzekł — odmówiłbym.
— Z jakich powodów, obywatelu? — spytał generał.
— Dlatego, że przypadek kieruje pojedynkiem; dlatego, że nie możesz, generale, życia stu walecznych oddawać na los tego przypadku; dlatego, że w sprawie takiej, jak niniejsza, w którą każdy wplątany jest na swój rachunek, każdy powinien bronić swojej skóry, jak tylko zdoła najlepiej.
— Takie twoje zdanie, pułkowniku?
— Klnę się honorem!
— I moje również; zanieście moją odpowiedź generałowi rojalistycznemu.
Roland powrócił galopem do Cadoudala i powtórzył mu odpowiedź generała Hatry’ego.
Cadoudal uśmiechnął się.
— Spodziewałem się tego — rzekł.
— Nie mógł pan spodziewać się tego, skoro to ja dałem mu tę radę.
— A przecież przed chwilą był pan odmiennego zdania?
— Tak; ale pan sam zwrócił mi uwagę, że nie jestem generałem Hatry... Jakaż jest więc trzecia propozycya pańska! — zapytał Roland niecierpliwie; zaczynał bowiem spostrzegać, a raczej spostrzegł już od początku, że generałowi rojalistycznemu przypadła w udziale rola szlachetniejsza.
— Moja trzecia propozycya — rzekł Cadoudal — to rozkaz: rozkaz, na mocy którego dwustu moich ludzi wycofa się stąd. Generał Hatry ma stu żołnierzy i ja zatrzymuję stu; moi przodkowie, Bretończycy, przyzwyczajeni byli bić się ręka na rękę, pierś na pierś, człowiek przeciw człowiekowi i raczej jeden przeciw trzem, niż w trzech na jednego; jeśli generał Hatry pozostanie zwycięzcą, przejdzie po naszych zwłokach i powróci spokojnie do Vannes; jeśli będzie zwyciężony, nie powie, że stało się tak dzięki przewadze liczebnej... Panie de Montrevel, niech pan idzie do swoich przyjaciół i pozostanie z nimi; ja z kolei daję im przewagę liczebną: pan sam wart jest dziesięciu ludzi.
Roland uchylił kapelusza.
— Co to znaczy, panie? — spytał Cadoudal.
— Mam zwyczaj składać pokłon wszystkiemu, co mi się wydaje wielkie, więc też składam pokłon panu...
— Pułkowniku — rzekł Cadoudal — ostatni kieliszek wina! Każdy z nas wychyli go na cześć tego, co kocha, czego mu żal opuścić na ziemi, co spodziewa się ujrzeć znów w niebie.
Poczem, biorąc butelkę i jedyny kieliszek, napełnił go do połowy i podał Rolandowi.
— Mamy tylko jeden kieliszek, panie de Montrevel, niech pan pije pierwszy.
— Dlaczego pierwszy?
— Najpierw dlatego, żeś pan moim gościem; następnie dlatego, że jest przysłowie, które mówi, że, pijąc po kimś, poznajemy jego myśli.
Poczem dodał ze śmiechem:
— Chcę wiedzieć, co pan myśli, panie de Montrevel.
Roland wychylił kieliszek i oddał pusty Cadoudalowi.
Cadoudal napełnił znów kieliszek do połowy dla siebie i wychylił go z kolei.
— I cóż, generale — zapytał Roland — wiesz teraz, co myślę?!
— Nie — odparł Jerzy — przysłowie kłamie.
— A więc — rzekł Roland ze swoją zwykłą szczerością, myślę, generale, że jesteś człowiekiem dzielnym, i za zaszczyt uważać sobie będę, jeśli w chwili, w której mamy stanąć do walki, zechcesz mi podać rękę.
Młodzieńcy wyciągnęli dłonie i połączyli je uściskiem, raczej jak dwaj przyjaciele, którzy rozstają się na długo, niż jak dwaj wrogowie, którzy spotkają się na polu bitwy.
W tym prostym czynie była pełna majestatu wzniosłość.
Obaj młodzieńcy uchylili kapelusza.
— Szczęść Boże! — rzekł Roland do Cadoudala — pozwól mi jednak, generale, wątpić o spełnieniu się mego życzenia. Wyznam ci, że, co prawda, życzenie to płynie z ust a nie z serca.
— Niechaj Pan Bóg strzeże! — rzekł Cadoudal do Rolanda — a mam nadzieję, że moje życzenie się spełni, jest bowiem szczerym wyrazem mojej myśli.
— Jakim sygnałem dasz znać, generale, że jesteś gotów? — zapytał Roland.
— Strzałem w powietrze, na który ty, pułkowniku, również odpowiesz strzałem.
— Dobrze, generale — odparł Roland.
I, puszczając konia galopem, przebył po raz trzeci przestrzeń, dzielącą generała rojalistycznego od generała republikańskiego.
Cadoudal zaś, wyciągając rękę ku Rolandowi, rzekł:
— Przyjaciele, widzicie tego młodzieńca?
Wszystkie spojrzenia skierowały się ku Rolandowi, wszystkie usta szepnęły wyraz tak.
— A więc polecili nam go nasi bracia z Południa; niechaj życie jego będzie dla was święte; możecie go schwytać, ale żywego i żeby mu włos z głowy nie spadł, słyszycie?
— Dobrze, generale — odparli szuanie.
— A teraz, przyjaciele, pamiętajcie, że jesteście synami owych trzydziestu Bretończyków, którzy walczyli z trzydziestu Anglikami między Ploermelem i Josselinem, o dziesięć mil stąd, i którzy pozostali zwycięzcami.
Poczem, wzdychając, dodał półgłosem:
— Na nieszczęście nie mamy tym razem do czynienia z Anglikami.
Mgła rozproszyła się zupełnie i, jak zawsze prawie zdarza się w wypadku podobnym, blade promienie słońca zimowego zabarwiły żółtawym blaskiem płaszczyznę Plescopu.
Można było zatem rozróżnić wszystkie ruchy obu oddziałów.
W tym samym czasie, kiedy Roland powracał do republikanów, Złoty Sęk pędził galopem ku swoim dwustu ludziom, którzy mu przecinali drogę.
Zaledwie Złoty Sęk rozmówił się z czterema porucznikami Cadoudala, stu ludzi odłączyło się i półobrotem skierowało się na prawo, stu innych zaś, ze strony przeciwnej, również półobrotem skierowało się na lewo.
Oba oddziały ruszyły z miejsca każdy w swoją stronę: jeden szedł ku Plumergatowi, drugi ku Saint-Avé, zostawiając drogę wolną.
Oba zatrzymały się o ćwierć mili od gościńca, opuściły karabiny do nogi i stały bez ruchu. Złoty Sęk powrócił do Cadoudala.
— Czy masz jakie specyalne rozkazy dla mnie, generale? — rzekł.
— Jeden tylko — odparł Cadoudal. — Weź ośmiu ludzi i idź za mną; gdy zobaczysz, że młodzieniec, z którym jadłem śniadanie, upadł pod swego konia, rzucisz się na niego wraz ze swymi ośmioma ludźmi, zanim zdąży się wyswobodzić, i weźmiesz go jako jeńca.
— Słucham, generale.
— Wiesz, że chcę go odnaleźć zdrowego i całego.
— Rozumiem, generale.
— Wybierz sobie ośmiu ludzi, a gdy pan de Montrevel będzie już jeńcem i da słowo honoru, możecie już rozporządzać sobą dowoli.
— A jeśli nie zechce dać słowa?
— Otoczycie go tak, żeby nie mógł uciekać, i będziecie go strzegli do końca walki.
— Niech i tak będzie! — rzekł Złoty Sęk, wzdychając. — Tylko, że smutno będzie stać z założonemi rękoma, gdy inni weselić się będą.
— Ba! kto wie? — rzekł Cadoudal — będzie dosyć roboty dla wszystkich.
Poczem, rzucając spojrzenie na równinę i widząc swoich ludzi na boku a republikanów stłoczonych, gotowych do boju, rzekł:
— Broń!
Przyniesiono mu karabin.
Cadoudal uniósł go nad głowę i dał strzał w powietrze.
W tej samej prawie chwili strzał, dany w tych samych warunkach, po stronie republikanów, odpowiedział jak echo na strzał Cadoudala.
Poczem rozległ się głos dwóch bębnów i trąbki.
Cadoudal stanął w strzemionach.
— Dzieci! — zapytał — czy wszyscy odmówili modlitwę poranną?
— Tak! tak! — odparły wszystkie prawie głosy.
— Jeśli którykolwiek z was zapomniał lub nie miał czasu modlitwy odmówić, niechaj odmówi ją teraz.
Pięciu czy sześciu wieśniaków uklękło i zaczęło się modlić.
Odgłos bębnów i trąbki zbliżał się coraz bardziej.
— Generale! generale! — odezwało się kilka niecierpliwych głosów — widzisz, że nadchodzą.
Generał wskazał ruchem klęczących szuanów.
— Słusznie — rzekli niecierpliwi.
Ci, którzy się modlili, powstawali kolejno, stosownie do tego, czy modlitwa ich była dłuższa czy krótsza.
Gdy powstał ostatni, republikanie przebyli już mniej więcej trzecią część drogi.
Szli z nastawionymi bagnetami w trzech szeregach a każdy szereg był potrójny.
Roland dążył na czele szeregu pierwszego; generał Hatry między pierwszym a drugim.
Łatwo było poznać ich obu, albowiem oni jedni jechali konno.
Pomiędzy szuanami jedynym jeźdźcem był Cadoudal.
Złoty Sęk zeszedł z konia, obejmując komendę nad ośmiu ludźmi, którzy mieli stanowić eskortę Jerzego.
— Generale — odezwał się jeden z głosów — modlitwa skończona, wszyscy powstali.
Cadoudal upewnił się, czy słowa te zgodne są z prawdą.
Poczem silnym głosem krzyknął:
— Dalej, rozweselcie się, chłopcy!
Zaledwie pozwolenie to, które dla szuanów i Wandejczyków równało się wezwaniu bębna czy trąbki do ataku — zostało wypowiedziane, już szuanie rozbiegli się po równinie z okrzykiem: „Niech żyje króli“ i wymachując kapeluszem w jednej ręce a karabinem w drugiej.
Zamiast dążyć zwartym szeregiem, jak republikanie, rozsypali się w tyralierkę, tworząc olbrzymi półksiężyc, którego środkiem był Jerzy i jego koń.
Wszyscy prawie ludzie Cadoudala byli kłusownikami, to znaczy świetnymi strzelcami, uzbrojonymi w dalekonośne karabiny angielskie.
W jednej chwili republikanie zostali okrążeni i rozpoczęła się strzelanina.
Już po pierwszych strzałach wtargnęło kilku wysłańców śmierci do szeregów republikańskich i czterech żołnierzy padło.
— Naprzód! — krzyknął generał.
Żołnierze szli w dalszym ciągu na bagnety.
Ale w ciągu kilku sekund nie mieli już nic przed sobą.
Setka wieśniaków Cadoudala zamieniła się w tyralierów i znikła jako oddział wojska.
Pięćdziesięciu ludzi rozproszyło się na każdem skrzydle.
Generał Hatry rozkazał stanąć frontem na prawo i stanąć frontem na lewo.
Poczem rozległ się rozkaz:
— Ognia!

Generał Hatry rozkazał stanąć frontem na prawo i na lewo.

Dwie salwy zagrzmiały ze zgodnością i ścisłością armii doskonale wyćwiczonej; ale nie przyniosły żadnego prawie wyniku, ponieważ republikanie strzelali do ludzi odosobnionych.
Szuanie natomiast strzelali do gromady, to też każdy ich strzał był celny.
Roland widział dobrze, jak dalece niekorzystna była pozycya republikanów.
Rozejrzał się dokoła i, śród obłoków dymu, dostrzegł Cadoudala, który stał nieruchomy, jak posąg konny.
Zrozumiał, że wódz rojalistów czeka na niego.
Roland rzucił okrzyk i popędził prosto na Jerzego.
Cadoudal ze swojej strony, chcąc mu oszczędzić część drogi, puścił konia galopem.
Ale o sto kroków od Rolanda zatrzymał się.
— Baczność! — rzekł do Złotego Sęka i jego ludzi.
— Bądź spokojny, generale, jesteśmy na stanowisku — rzekł Złoty Sęk.
Cadoudal wydobył pistolet i nabił go.
Roland pochwycił szablę do ręki i szarżował, leżąc na szyi koni.
Cadoudal, zbliżywszy się na dwadzieścia kroków do Rolanda, podniósł zwolna rękę w jego kierunku.
Z oddalenia kroków dziesięciu strzelił.
Koń, którego dosiadał Roland, miał białą gwiazdę na środku czoła.
Kula trafiła w środek gwiazdy.
Koń, ugodzony śmiertelnie, zwalił się wraz z jeźdźcem do stóp Cadoudala.
Cadoudal spiął ostrogami swego wierzchowca i przeskoczył przez konia i jeźdźca.
Złoty Sęk i jego ludzie, będąc w pogotowiu, rzucili się jak gromada jaguarów na Rolanda, uwięzionego pod zwłokami swego konia.
Młodzieniec puścił szablę i chciał pochwycić pistolety; ale zanim zdążył wsunąć rękę do olster, dwaj ludzie pochwycili go w ramiona a czterej wyciągali mu konia z pomiędzy nóg.
Wszystko to odbyło się tak składnie, iż nietrudno było poznać, że to manewr z góry ułożony.
Roland wył z wściekłości.
Złoty Sęk zbliżył się do niego i podał mu kapelusz.
— Ja się nie poddaję! — krzyknął Roland.
— Bo to też zbyteczne, panie de Montrevel — odparł Złoty Sęk z wyszukaną grzecznością.
— A to dlaczego? — spytał Roland, wyczerpując siły w walce równie rozpaczliwej jak niepotrzebnej.
— Bo pan jest jeńcem.
Fakt był taki oczywisty, że nie było co odpowiedzieć.
— W takim razie zabijcie mnie! — krzyknął Roland.
— My pana zabić nie chcemy — odparł Złoty Sęk.
— Czegóż więc chcecie?
— Żeby nam pan dał słowo, iż nie weźmie już udziału w bitwie; za tę cenę puścimy pana i będzie pan wolny.
— Nigdy! — rzekł Roland.
— Przepraszam, panie de Montrevel — rzekł Złoty Sęk — ale pan postępuje nielojalnie.
— Jakto! — krzyknął Roland, nie posiadając się z gniewu — nielojalnie? Lżysz mnie, nędzniku, bo wiesz, że nie mogę ani się bronić ani ciebie ukarać.
— Nie jestem nędznikiem i nie lżę pana, panie de Montrevel; tylko mówię, że, nie chcąc nam dać słowa, pozbawia pan generała pomocy dziewięciu ludzi, którzy mogą mu być użyteczni a będą zmuszeni pozostać tutaj, by pana pilnować; nie tak to postąpił wobec was wielki łeb okrągły; miał dwustu ludzi więcej, niż wy, i odesłał ich; teraz zaś jest nas tylko dziewięćdziesięciu jeden przeciw stu.
Płomień przemknął po twarzy Rolanda; poczem okryła się bladością śmiertelną.
— Masz słuszność, Złoty Sęku — odparł Roland — poddaję się; możesz iść bić się z towarzyszami.
Szuanie wydali okrzyk radości, puścili Rolanda i rzucili się na republikanów, wymachując kapeluszami i karabinami i wołając:
— Niech żyje król!
Roland, wyzwolony z ich uścisku, ale rozbrojony materyalnie przez swój upadek a moralnie przez dane słowo, poszedł na małe wzgórze i usiadł na płaszczu, jeszcze rozpostartym, który służył za obrus do śniadania.
Stamtąd widział bitwę z najdrobniejszymi szczegółami.
Cadoudal stał w strzemionach, śród ognia i dymu, podobny do szatana wojny, jak on nietykalny i nieprzejednany.
Tu i owdzie widać było zwłoki kilkunastu szuanów, rozproszone na ziemi.
Ale republikanie, ciągle zwarci w jedną gromadę, utracili już dwa razy więcej ludzi.
Ranni wlekli się po pustej przestrzeni, łączyli się, powstawali, niby połamane węże, i walczyli — republikanie na bagnety a szuanie na noże.
Ci ranni szuanie, którzy byli za daleko, by pójść w zapasy z rannymi, jak oni republikanami, nabijali nanowo karabiny, powstawali na kolano, dawali ognia i padali na ziemię.
Z obu stron walka była bezlitośna, nieustająca, zacięta; czuć było, że wojna domowa, to jest wojna bez łaski i miłosierdzia, otrząsała na pole bitwy zarzewie ze swojej pochodni.
Cadoudal okrążał na swoim koniu tę żywą redutę, strzelał z odległości dwudziestu kroków, to z pistoletów, to z karabinu, który ciskał po strzale, podnosząc znów nabity za powrotem.
Po każdym jego strzale padał człowiek.
Gdy po raz trzeci powtarzał ten manewr, przyjął go ogień plutonowy; generał Hatry przyjmował go z takimi honorami.
Jerzy znikł w płomieniu i w dymie, a Roland widział, jak padał wraz z koniem — jakgdyby runęli, rażeni piorunem.
Dziesięciu czy dwunastu republikanów wyłamało się z szeregów, stając przeciw tyluż szuanom.
Walka była straszna, ręka na rękę, a szuanie ze swymi nożami wzięli w niej górę.
Nagle Cadoudal powstał, trzymając w każdej ręce pistolet; był to wyrok śmierci na dwóch ludzi; i dwaj ludzie polegli.
Poczem przez ten wyłom śród dziesięciu czy dwunastu ludzi Jerzy rzucił się z trzydziestu wieśniakami.
Podniósł z ziemi karabin, posługiwał się nim, jak maczugą, i za każdem uderzeniem zabijał człowieka.
Przebił batalion i ukazał się po stronie przeciwnej.
Poczem, jak dzik, który powraca do przewróconego myśliwego i wyrywa mu wnętrzności, tak i on wtargnął do rany otwartej, powiększając ją jeszcze.
Teraz nastąpił koniec.
Generał Hatry zgromadził dokoła siebie z dwudziestu żołnierzy i, z nastawionym bagnetem, rzucił się na koło, które go otaczało; szedł na czele swoich ludzi, koń jego padł z rozprutym brzuchem.
Dziesięciu żołnierzy poległo, zanim przerwali to koło.
Generał stanął poza niem z przeciwnej strony.
Szuanie chcieli go ścigać.
Ale Cadoudal krzyknął grzmiącym głosem:
— Nie trzeba było go przepuszczać; ale z chwilą, kiedy się przedostał, niech odejdzie wolny.
Szuanie usłuchali z tą czcią, jaką mieli dla słów wodza swego.
— A teraz — zawołał Cadoudal — niechaj ogień ustanie; dosyć umarłych, brać jeńców!
Szuanie zbliżyli się, otaczając wzgórze umarłych i kilku żywych, ciężej lub lżej rannych, którzy poruszali się śród trupów.
Poddanie się było jeszcze walką w tej wojnie, w której z obu stron rozstrzeliwano jeńców; z jednej strony dlatego, że uważano szuanów i Wandejczyków za bandytów; z drugiej dlatego, że nie wiedziano, gdzie ich podziać.
Republikanie rzucali daleko broń, by jej nie oddawać.
Szuanie, zbliżywszy się do nich, zastali wszystkie ładownice otwarte.
Spalili wszystkie naboje, do ostatniego.
Cadoudal udał się do Rolanda.
Podczas tej całej ostatniej walki młodzieniec siedział ze wzrokiem w walczących utkwionym i z włosem potem oblanym, z piersią dyszącą czekał.
Potem, gdy los odwrócił się ostatecznie od republikanów, Roland objął oburącz głowę i pochylił czoło ku ziemi.
Nie słyszał odgłosu kroków zbliżającego się Cadoudala, a gdy ten dotknął jego ramienia, młodzieniec podniósł zwolna głowę, nie usiłując nawet ukryć dwóch łez, które spływały z jego policzków.
— Generale! — rzekł Roland — rozporządzaj mną, jestem twoim jeńcem.
— Poseł pierwszego konsula nie może stać się jeńcem — odparł Cadoudal ze śmiechem — ale można go prosić o oddanie przysługi.
— Rozkazuj, generale!
— Brak mi ambulansu dla rannych, brak mi więzienia dla jeńców; czy podejmie się pan odprowadzić do Vannes żołnierzy republikańskich, jeńców lub rannych?
— Jakto, generale? — zawołał Roland.
— Oddaję, a raczej powierzam ich tobie, pułkowniku; żałuję, że twój koń nieżywy, żałuję, że mi mego zabito; zostaje ci jednak koń Złotego Sęka, przyjmij go.
Młodzieniec poruszył się.
— Dopóki nie zdołasz zaopatrzyć się w innego, oczywiście — rzekł Cadoudal, składając ukłon.
Roland zrozumiał, że, przez prostotę przynajmniej, należało być przynajmniej na wysokości tego, z którym miał do czynienia.
— Czy zobaczę cię jeszcze, generale? — spytał, wstając.
— Wątpię; moje operacye wojenne wzywają mnie na wybrzeże Port-Louis, pana zaś wzywa obowiązek do Luksemburgu.
— Cóż powiem pierwszemu konsulowi, generale?
— To, co pan widział; sam osądzi różnicę między dyplomacyą księdza Berniera a dyplomacyą Jerzego Cadoudala.
— Sądząc z tego, co widziałem, wątpię, żeby pan mnie kiedy potrzebował — rzekł Roland — ale w każdym razie proszę pamiętać, że pan ma przyjaciela przy pierwszym konsulu.
I wyciągnął rękę do Cadoudala.
Wódz rojalistów pochwycił ją z tą samą szczerością i swobodą, z jaką ją uścisnął przed walką.
— Żegnam pana, panie de Montrevel — rzekł — nie mam potrzeby polecić panu, żeby pan usprawiedliwił generala Hatry’ego, nieprawda? podobna porażka przynosi taką samą chwalę, jak zwycięstwo.
Przez ten czas przyprowadzono pułkownikowi republikańskiemu konia Złotego Sęka.
Roland wskoczył na siodło.
— Ale, ale — rzekł doń Cadoudal — niech się pan dowie, przejeżdżając przez Roche-Bernard, co się stało z obywatelem Tomaszem Millière’m.
— Nie żyje — odparł głos jakiś.
Serce Królewskie i jego czterej ludzie, okryci potem, zabłoceni, przybyli w tejże chwili, za późno, by uczestniczyć w bitwie.
Roland powiódł ostatni raz okiem po polu bitwy, westchnął i, rzucając pożegnanie Cadoudalowi, ruszył galopem przez pola, ku drodze wiodącej do Vannes, gdzie miał czekać na wóz z rannymi i jeńcami, których miał odstawić do generała Hatry’ego.
Cadoudal kazał dać każdemu ze swoich ludzi dukata sześcioliwrowego.
Roland nie mógł się powstrzymać od myśli, że wódz rojalistów był szczodry za pieniądze Dyrektoryatu, skierowane na Zachód przez Morgana i jego towarzyszów.


XIV.
Oświadczyny.

Roland, przybywszy do Paryża, przedewzystkiem złożył wizytę pierwszemu konsulowi; przynosił mu dwie nowiny o uspokojeniu Wandei i o zaciętszem niż kiedykolwiek powstaniu w Bretanii.
Bonaparte znał Rolanda; to też potrójna opowieść o zabójstwie Tomasza Millière’a, o sądzie biskupa Audrein’a i o bitwie pod Grandchamp, wywarła na nim głębokie wrażenie; zresztą w opowiadaniu młodzieńca była ponura rozpacz, która tchnęła szczerą prawdą.
Roland rozpaczał, że znowu ominęła go śmierć; zdawało mu się, że jakaś nieznana siła opiekuje się nim, skoro zawsze wychodził cało z niebezpieczeństw, gdy inni ginęli. Toć tam, gdzie sir John natknął się na dwunastu sędziów, którzy go skazali na śmierć, on widział tylko widmo nieszkodliwe. I żałował gorzko, że szukał specyalnie walki z Jerzym Cadoudalem, zamiast rzucić się w wir walki, w której mógłby może znaleźć śmierć.
Pierwszy konsul patrzał nań z niepokojem; widział bowiem, że Rolanda trawi wciąż żądza śmierci, z której, jak sądził, wyleczy się po powrocie do kraju i w otoczeniu rodziny.
Roland oskarżał siebie, aby zmniejszyć winę generała Hatry’ego, lecz sprawiedliwość i prawość żołnierska kazała mu oddać należne pochwały dla odwagi i wspaniałomyślności Cadoudala.
Bonaparte słuchał go uważnie, lecz ze smutkiem. O ile bowiem zapalał się do wojny z obcymi, o tyle wstrętem przejmowała go wojna domowa, w której kraj przelewał własną krew. Dlatego też sądził, że układy powinny były zastąpić wojnę. Lecz jakżeż prowadzić układy z takim człowiekiem, jak Cadoudal?
Bonaparte zdawał sobie sprawę z uroku, jaki wywierał swą osobą, zwłaszcza gdy mu o to chodziło. To też powziął myśl spotkania się z Cadoudalem. Lecz nic na razie nie wspomniał o tem Rolandowi, licząc jednak nań w chwili stanowczej.
Na razie chciał tylko wiedzieć, czy Brune, którego zdolnościom wojskowym ufał, będzie szczęśliwszy od swych poprzedników.
Pożegnał wreszcie Rolanda, zawiadomiwszy go o przybyciu jego matki i o tem, że zamieszkała w małym domku przy ulicy Zwycięstwa.
Roland dorożką udał się do wskazanego domu.
Tam znalazł panią de Montrevel, dumną i szczęśliwą, jak tylko nią być może kobieta i matka.
Edward od dnia poprzedniego umieszczony był w Prytaneum francuskiem.
Pani de Montrevel chciała wyjeżdżać z Paryża i wracać do Amelii, niepokojąc się o stan jej zdrowia.
Sir John blizki już był zupełnego wyzdrowienia; bawił w Paryżu, złożył był wizytę pani de Montrevel, lecz nie zastał, gdyż odprowadzała Edwarda do Prytaneum. Zostawił tylko kartę, na której podał swój adres: hotel Mirabeau, ulica de Richelieu.
Była jedenasta, godzina zwykła śniadania sir Johna. Roland, mając wszelkie szanse zastania go w domu, pojechał do hotelu Mirabeau.
Zastał istotnie sir Johna przy stole, spożywającego śniadanie angielskie, złożone z kotletów prawie surowych i z herbaty.
Ujrzawszy Rolanda, sir John z okrzykiem radości zerwał się od stołu i pośpieszył na spotkanie.
Roland żywił dla sir Johna, człowieka wyjątkowego pod tym względem, że dobroć serca usiłował pokryć ekscentrycznością, uczucie głębokiego przywiązania.
Sir John był blady i nieco schudł; zresztą czuł się doskonale.
Rana zagoiła się — zupełnie, odczuwał jeszcze pewne bóle, ale już coraz słabsze, ostatecznie jednak odzyskiwał już zdrowie.
Sir John ze swej strony przyjął Rolanda bardzo serdecznie, co było niespodziewane ze strony tak skrytego człowieka, i twierdził, że radość z powodu widzenia przyjaciela powróci go ostatecznie do zdrowia.
Poprosił Rolanda do stołu, ofiarowując mu śniadanie francuskie.
Roland przyjął zaproszenie. Lecz jak każdy żołnierz, który odbył uciążliwe kampanie w okresie Rewolucyi, podczas których niejednokrotnie brakowało chleba, Roland smakoszem nie był, a mógł jeść byle co. To też uprzejmość sir Johna, który chciał podać śniadanie francuskie, przeszła niepostrzeżenie.
Natomiast dostrzegł Roland, że sir John jest jakiś zakłopotany, że ma na ustach jakiś sekret, którym chciałby się podzielić.
Roland postanowił dopomódz przyjacielowi.
Po skończonem śniadaniu z właściwą sobie otwartością zwrócił się do sir Johna:
— Cóż, kochany lordzie? Masz mi coś do powiedzenia, coś, czego jednak nie odważasz się powiedzieć?
Sir John zadrżał i poczerwieniał.
— Tam do licha! — ciągnął dalej Roland — widocznie jest to rzecz trudna do wypowiedzenia. Jeśli masz jednak do mnie jaką prośbę, to wiedz, że chyba jest mało takich, którym mógłbym odmówić. Mów więc, słucham.
I Roland zamknął oczy, aby uważniej słuchać.
Lecz, widocznie, dla lorda Tanlay’a sprawa była trudna do wypowiedzenia, bo Roland po jakich dziesięciu sekundach otworzył oczy, nie mogąc doczekać się jego słów.
Sir John był blady, bledszy, niż przedtem.
Roland wyciągnął doń rękę ze słowami:
— Chyba chcesz się poskarżyć przede mną na sposób, w jaki cię traktowano w zamku Noires-Fontaines.
— Tak, przyjacielu. Od pobytu mego w tym zamku rozpoczyna się szczęście lub nieszczęście mego życia.
Roland popatrzał uważnie na sir Johna:
— Ależ, czy nareszcie?...
I zatrzymał się, spostrzegłszy, że może popełnić niedelikatność.
— Nie, kończ, Rolandzie!
— Czy chcesz?
— Proszę cię.
— A jeśli się mylę, jeśli powiem coś nie mądrego?
— Kończ, mój kochany!
— No to chciałem powiedzieć, że będę bardzo szczęśliwy, jeśli Wasza Wielmożność zaszczyci mą siostrę swą miłością.
Sir John krzyknął z radości i z szybkością, nie licującą z tak flegmatycznym człowiekiem, rzucił się w ramiona Rolanda.
— Siostra twoja, Rolandzie, to anioł. Kocham ją zmalej duszy!
— Czyś wolny zupełnie, milordzie?
— Zupełnie. Mówiłem ci już, że od dwunastu lat posiadam majątek, który mi daje dwadzieścia pięć tysięcy funtów rocznie.
— To za dużo dla kobiety, która ci wniesie w posagu zaledwie pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Ach! — zawołał Anglik z akcentem właściwym swej narodowości, który powracał mu w chwilach silnych wzruszeń — jeśli trzeba postradać część majątku, to go postradam.
— Nie o to chodzi — odparł ze śmiechem Roland. — To niepotrzebne. Jesteś bogaty, to nieszczęście. Ale cóż robić?... Nie o to chodzi. Czy kochasz moją siostrę?
— Och, uwielbiam!
— Ale czy ona — zapytał Roland — kocha ciebie?
— Zrozum, żem się jej o to nie pytał. — Musiałem przedtem zapytać się ciebie, kochany Rolandzie, czy nic nie masz przeciw temu, i prosić cię o wstawienie się za mnie u matki. Mając przyzwolenie was obojga, oświadczę się... Albo nie, ty się oświadczysz za mnie, bo ja się na to nie odważę.
— Więc ja miałem twe pierwsze zwierzenia?
— I słusznie! Jesteś moim najlepszym przyjacielem.
— No to, mój drogi, u mnie oczywiście sprawę wygrałeś.
— A matka i siostra...
— To jedna osoba. Rozumiesz, że matka pozostawi Amelii zupełnie wolny wybór. Jeśli jednak matka wybierze ciebie, Amelia będzie zupełnie szczęśliwa. Ale pozostaje jeszcze ktoś.
— Któż taki?
— Pierwszy konsul — odpowiedział Roland.
God!... — wyrwało się Anglikowi, który jednak urwał w połowie przekleństwo narodowe.
— Przed moim wyjazdem do Wandei — ciągnął dalej Roland — wspomniał o małżeństwie mej siostry, i oświadczył mi, że jest to sprawa, która obchodzi nie mnie i nie matkę, lecz jego.
— No, to jestem zgubiony! — zawołał sir John.
— Dlaczego?
— Pierwszy konsul nie lubi Anglików.
— Chyba Anglicy nie lubią pierwszego konsula.
— A któż powie pierwszemu konsulowi o moich zamiarach?
— Ja.
— I przedstawisz mu moje zamiary, jak rzecz, która ci jest miłą?
— Zrobię z ciebie gołębia pokoju pomiędzy dwoma narodami — rzekł Roland, wstając.
— Dzięki — zawołał Anglik, ściskając dłoń Rolanda; poczem ze smutkiem w głosie zapytał:
— Już odchodzisz?
— Mój drogi! mam urlop tylko na kilka godzin. Godzinę spędziłem u matki, dwie u ciebie, jedną godzinę poświęcę przyjacielowi twemu Edwardowi i następnie wracam do Luksemburgu.
— Pozdrów Edwarda ode mnie i powiedz mu, że zamówiłem już parę pistoletów, żeby nie był zmuszony strzelać z pistoletów konduktora, jeśli napadną go rozbójnicy.
Roland popatrzał na sir Johna.
— Cóż to za nowa historya? — zapytał.
— Nie znasz jej?
— Nie; jakiej to historyi nie znam?
— Zdarzenie, które o mało nie przyprawiło o śmierć naszej biednej Amelii.
— Jakie zdarzenie?
— Napad na dyliżans.
— Co za dyliżans?
— Ten, w którym jechała twoja matka.
— Dyliżans, w którym była moja matka?
— No, tak.
— Na dyliżans, w którym była moja matka, napadnięto?
— Widziałeś się z matką. Czy nic ci nie opowiadała?
— O tem ani słówka.
— Otóż Edward spisał się po bohatersku. Ponieważ nikt się nie bronił, on zaczął się bronić. Wyrwał pistolety konduktorowi i dał ognia.
— Dzielny dzieciak! — zawołał Roland.
— Tak, dzielny. Ale na szczęście, czy na nieszczęście, konduktor wyjął był kule. Towarzysze Jehudy wypieścili Edwarda za odwagę, lecz nikt nie został ani raniony, ani zabity.
— Czy to wszystko pewne, co mi mówisz?
— Powtarzam ci, że siostra twoja o mało nie umarła z przerażenia.
— Dobrze — rzekł Roland.
— Co — dobrze?
— Tak; tembardziej muszę się widzieć z Edwardem.
— Cóż zamyślasz?
— Mam projekt...
— Powiedz mi.
— No, nie. Moje projekty nie wychodzą ci na dobre.
— Ale, kochany Rolandzie, jeśliby chodziło o jakiś odwet...
— No, to dam go w imieniu nas obu. Jesteś »zakochany, żyj więc w miłości.
— Ale mam twoje poparcie?
— Oczywiście; chciałbym bardzo nazywać cię bratem.
— Czy masz mię dość, jako przyjaciela?
— O tak; to trochę za mało.
— Dziękuję.
I uścisnęli sobie ręce.
W kwadrans potem Roland był już w Prytaneum, które stało tam, gdzie dziś stoi liceum Ludwika Wielkiego, poza Sorboną.
Zawołano Edwarda, który rzucił się w objęcia brata.
Po pierwszych czułościach Roland skierował rozmowę na napad na dyliżans.
O ile sir John był skąpy w udzieleniu szczegółów o tem wydarzeniu, o tyle Edward opowiedział wszystko z najdokładniejszymi szczegółami, a więc o konszachtach Hieronima, z bandytami, o pistoletach nabitych tylko prochem, o zemdleniu matki, o pomocy udzielonej matce przez napadających, o tem, że napastnicy wiedzieli jego imię, wreszcie o tem, że w pewnej chwili jednemu z napastników, który cucił matkę, spadła maska z twarzy i że matka musiała widzieć jego twarz.
Rolanda uderzył ten ostatni szczegół.
Następnie chłopak opowiedział o posłuchaniu u pierwszego konsula.
Dowiedziawszy się o wszystkiem, o co mu chodziło, Roland powrócił do Luksemburgu.


XV.
Rzeźba i malarstwo.

Było piętnaście minut po pierwszej, kiedy Roland powrócił do Luksemburgu.
Pierwszy konsul pracował z Bourriennem.
Bonaparte wstawał pomiędzy siódmą a ósmą i zaraz wzywał jednego z sekretarzy — najczęściej Bourrienne’a i pracował z nim do godziny dziesiątej. O dziesiątej następowało śniadanie, po którem Napoleon godzinę spędzał na rozmowie ze współbiesiadnikami i z gośćmi. Koło południa przychodził Cambacérès. Z tym Bonaparte rozmawiał jakie pół godziny; rozmowę z nim przerywał zazwyczaj stałym zwrotem:
— Do widzenia, Józefino, do widzenia, Hortensyo... Chodźmy pracować, Bourrienne.
Z temi słowy Bonaparte wychodził z salonu i powracał do gabinetu.
Tam praca odbywała się bez żadnej metody. Albo Bonaparte dyktował, albo Bourrienne czytał. Potem pierwszy konsul udawał się do senatu.
W pierwszych czasach, aby dojść do senatu, musiał przechodzić przez dziedziniec Luksemburgu. Przechodzenie to, zwłaszcza w dni dżdżyste, wprawiało go w zły humor. Ale w końcu grudnia pierwszy konsul kazał pokryć dziedziniec dachem. Od tego czasu powracał do gabinetu prawie zawsze podśpiewując.
Bonaparte śpiewał prawie równie fałszywie, jak Ludwik XV.
Po powrocie do siebie, przeglądał polecone roboty, podpisywał kilka listów, wyciągał się następnie w fotelu i, rozmawiając, strugał scyzorykiem jedną z jego poręczy. Jeśli nie rozmawiał, to odczytywał listy z dnia poprzedniego, albo ulotne broszurki ostatnie, śmiejąc się od czasu do czasu dobrodusznie, jak wielki dzieciak. Potem niespodziewanie, jakby zbudzony ze snu, zrywał się na równe nogi, mówiąc:
— Bourrienne! pisz!
I wówczas albo dawał plan jakiego pomnika, który należało postawić, albo dyktował jeden z tych projektów olbrzymich, które dziwiły, powiedzmy lepiej, niekiedy przestraszały cały świat.
O piątej podawano obiad. Po obiedzie pierwszy konsul szedł do apartamentów Józefiny i tam przyjmował zazwyczaj wizyty ministrów, a zwłaszcza ministra spraw zagranicznych, p. de Talleyranda.
O północy, niekiedy wcześniej, ale nigdy później, dawał znak do rozejścia się, mówiąc raptem:
— Chodźmy spać.
Nazajutrz o siódmej rano rozpoczynało się takie same życie, zamącane tylko przez nieprzewidziane wypadki.
Po tych szczegółach co do przyzwyczajeń, właściwych temu geniuszowi potężnemu, który usiłujemy tu odmalować, należałoby, naszem zdaniem, naszkicować jego portret.
Bonaparte, pierwszy konsul, zostawił mniej pomników swej osoby, niż Napoleon-cesarz. Ponieważ cesarz z r. 1812 jest mało podobny do konsula z r. 1800, naszkicujmy, jeśli jest to możliwe, piórem jego rysy, których oddać nie może pędzel, jego fizyonomię, której nie może utrwalić ani bronz, ani marmur.
Większa część malarzy i rzeźbiarzy, którymi szczycił się ten okres czasu, a w którym rozkwitali tacy artyści, jak: Gros, David, Prud’hon, Girodet i Bosio, usiłowali zachować dla potomności rysy tego człowieka przeznaczenia w różnych chwilach, w których ujawniały się wielkie cele Opatrzności, do których był on powołany. To też mamy portrety Bonapartego, jako głównodowodzącego, jako pierwszego konsula i Napoleona-cesarza. I chociaż malarze i rzeźbiarze uchwycili mniej lub więcej szczęśliwie typ jego twarzy, jednak można twierdzić, że niema ani portretu, ani popiersia generała, pierwszego konsula i cesarza zupełnie podobnego.
Nawet geniusz nie mógł przemódz niemożliwości. Bo można było w pierwszym okresie życia Bonapartego namalować lub wyrzeźbić jego wydatną czaszkę, jego czoło przecięte wspaniałemi zmarszczkami myśli, jego twarz bladą podłużną, jego cerę śniadą i zamyślony wyraz twarzy; można było w drugim okresie jego życia namalować lub wyrzeźbić jego szerokie czoło, przecudnie zarysowane brwi, prosty nos, jego zaciśnięte wargi, jego brodę doskonale zarysowaną, wreszcie twarz całą jakby z medalu Augusta zdjętą. Ale ani portret, ani biust nie mógł oddać tego, co leżało poza naśladownictwem, mianowicie: żywości jego spojrzenia, które u człowieka jest tem, czem błyskawica u Boga, to znaczy dowodem jego boskości.
U Bonapartego spojrzenia posłuszne były jego woli z szybkością błyskawicy. W ciągu jednej minuty rzucał on spojrzenia to żywe i przenikające, jak ostrze sztyletu wyrwanego gwałtownie z pochwy, to łagodne, jak promień lub pieszczota, to surowe jak pytanie, albo straszne jak groźba.
Bonaparte miał spojrzenia przystosowane do myśli, która w danej chwili porzucała jego duszę.
Napoleon już nie ma, chyba w wielkich wypadkach życia, tego ruchliwego spojrzenia, które staje się już uporczywe i przenikliwe. Lecz i takie jest ono trudne do oddania: jest to ostrze, które przenika do serca tego, na kogo pada, i które, zdawałoby się, chce przeniknąć do najgłębszych i najtajniejszych myśli.
Otóż marmur i malowidło mogły oddać tę przenikliwość wzroku, ale ani marmur, ani malowidło nie mogły oddać życia, to znaczy siły przenikającej i magnetycznej tego spojrzenia.
Serca słabe mają wzrok zamglony.
Bonaparte, nawet gdy był chudy, miał piękne ręce; lubił nawet pokazywać je. Gdy utył, ręce jego stały się wspaniałe. To też troskliwie je pielęgnował i, rozprawiając, oglądał je z przyjemnością.
Takie same pretensye miał co do zębów. Zęby istotnie miał piękne, ale nie tak wspaniałe, jak ręce.
Jeśli przechadzał się, bądź sam, bądź z kimkolwiek, czy to w ogrodzie, czy po apartamentach, prawie zawsze chodził nieco pochylony, jakgdyby ciężko mu było nosić głowę. Ręce zakładał z tyłu, często podnosił mimowolnie prawe ramię, jakgdyby jakiś dreszcz nerwowy przez nie przechodził. Jednocześnie poruszał ustami z lewa na prawo, jakgdyby te dwa odruchy były od siebie zależne. Ruchy te, zresztą, nie miały nic, choć tak twierdzono, konwulsyjnego: były to poprostu przyzwyczajenia, coś w rodzaju bezwładu mózgu. To też odruchy powtarzały się najczęściej wtedy, gdy generał, czy też pierwszy konsul, czy wreszcie cesarz snuł szerokie projekty. Po takich właściwie spacerach, którym towarzyszyły te podwójne odruchy ust

Ręce zakładał z tyłu, często podnosił mimowolnie prawe ramię.
i ramienia, dyktował on swe najważniejsze uwagi. W pochodzie, przy armii na koniu nie znał zmęczenia. Taki sam był i w życiu zwykłem — mógł niekiedy, nie spostrzegając tego, chodzić przez pięć albo sześć godzin z rzędu.

Na przechadzkach z kimś bliższym brał pod rękę swego rozmówcę i tak opierał się na nim.
Chociaż był szczupły i chudy w epoce, w której go rysujemy przed oczyma naszych czytelników, często myślał o tem, że kiedyś utyje. Zwykle zwierzał się z temi myślami przed Bourriennem.
— Czy widzisz, Bourrienne, jaki jestem szczupły i chudy. Ale nikt mi nie wybije z głowy, że w czterdziestym roku życia będę lubił dobrze jeść i utyję. Przewiduję, że zmienię się, chociaż używam dość ruchu. Cóż robić! Takie mam przeczucia, i tak będzie niewątpliwie.
Wiadomo, do jakiego stopnia otyłości doszedł więzień z wyspy Świętej Heleny.
Lubił namiętnie kąpiel, co być może niemało przyczyniło się do jego otyłości. Kąpał się co dwa dni, pozostawał w wannie dwie godziny, podczas czego czytano mu gazety lub pamflety. Podczas tego czytania co minuta otwierał kran z wodą gorącą, tak, że w łazience temperatura dochodziła do takiej wysokości, że lektor nie mógł jej znieść i poprzez parę nie widział liter.
Wtedy dopiero Bonaparte pozwalał otwierać drzwi.
Mówiono, że miewał ataki epileptyczne, które wystąpiły po raz pierwszy po pierwszej wyprawie do Włoch. Bourrienne przez jedenaście lat był przy nim, jednak choroby tej nie zauważył.
Nie znając w ciągu dnia zmęczenia, lubił w nocy sypiać dobrze, zwłaszcza w okresie, w którym go widzimy. Bonaparte-generał, czy też pierwszy konsul kazał innym czuwać, ale sam wysypiał się dobrze. Kładł się spać o północy, czasem wcześniej, ale gdy o siódmej rano przychodziło się, by go obudzić, zawsze jeszcze drzemał. Najczęściej budził się na pierwsze wezwanie; niekiedy jednak, przez sen, mruczał:
— Proszę cię Bourrienne, jeszcze chwilkę...
Jeśli nie było nic pilnego, Bourrienne powracał o ósmej; w przeciwnym razie nie odchodził, a Bonaparte, gniewając się, wstawał.
Sypiał siedem godzin na dobę, czasem osiem, po obiedzie odbywał krótką siestę.
Wydawał specyalne instrukcye na noc.
— W nocy — mówił — wchodzić do mego pokoju wogóle jak najrzadziej. Nie budzić mię nigdy, jeśli są dobre nowiny — te mogą poczekać. Lecz jeśli chodzi o złe wiadomości, budzić mię zawsze, bo niema czasu do stracenia, aby powziąć odpowiednią decyzyę.
Wstawszy ze snu, Bonaparte od samego rana ubierał się zupełnie; wtedy wchodził lokaj, golił mu brodę i czesał go. Podczas golenia jeden z sekretarzy lub adjutant odczytywał dzienniki, zaczynając zawsze od „Monitora“. Bonaparte naprawdę interesował się tylko dziennikami angielskimi i niemieckimi.
— Dalej, dalej — mawiał przy czytaniu dzienników francuskich — wiem już, co piszą, ponieważ piszą to, co ja chcę.
Po skończonej tualecie Bonaparte z sypialni przechodził do gabinetu. Wiemy już co tam robił.
O dziesiątej, jak mówiliśmy, podawano śniadanie, które anonsował marszałek słowami:
— Generale, śniadanie podane.
Nie używano, jak widać, żadnego tytułu, nawet tytułu pierwszego konsula.
Posiłek bywał obfity. Codzień podawano Bonapartemu jego ulubione danie, które jadał co rano. Było to kurczę smażone na oliwie, które od tego czasu figuruje na kartach restauracyjnych jako kurczę à la Marengo.
Bonaparte pijał mało; tylko wino Bordeaux lub burgundzkie, to ostatnie najchętniej.
Po śniadaniu, jak i po obiedzie, wypijał filiżankę kawy czarnej; nigdy nie pijał jej przed jedzeniem.
Jeśli zdarzyło mu się pracować późno w nocy, przynoszono mu czekoladę; sekretarz, który pracował z nim, otrzymywał taką samą filiżankę.
Większość historyków i kronikarzy, zaznaczywszy, że pijał dużo kawy, dodaje, że nieumiarkowanie zażywał tabakę.
Jest to błąd podwójny. Od 24 roku życia Bonaparte zaczął zażywać tabakę, ale w miarę — tyle tylko, aby się orzeźwić. Nie brał tabaki z kieszeni kamizelki, jak przypuszczano, ale z tabakierek, które zmieniał prawie codzień; pod tym względem, jako zbieracz tabakierek, był do pewnego stopnia podobny do Wielkiego Fryderyka. Jeśli przypadkiem brał tabakę z kieszeni kamizelki, to tylko w dniu bitwy, gdyż trudno mu było trzymać jednocześnie, mknąc galopem poprzez strzały, cugle konia i tabakierkę. Na takie dni miewał kamizelki z kieszenią prawą, podbitą uperfumowaną skórą. A ponieważ wycięcie surduta pozwalało mu wsunąć dwa palce do kieszeni, bez odpinania surduta, mógł w każdej okoliczności i przy każdem tempie jazdy zażywać do woli.
Jako generał i jako pierwszy konsul, Bonaparte nie kładł rękawiczek, trzymał je i miął w lewej ręce. Jako cesarz nosił już jedną rękawiczkę. A ponieważ zmieniał rękawiczki nietylko co dzień, ale kilka razy na dzień, przeto kamerdyner jego wpadł na myśl i odświeżał mu tylko jedną, którą dodawał do tej, której Napoleon nie używał.
Bonaparte miał dwie namiętności, które odziedziczył Napoleon: wojnę i budynki monumentalne.
Wesoły i prawie rozbawiony w obozie, stawał się ponury i zamyślony w czasie pokoju. Wtedy to, aby się otrząsnąć z tego smutku, zwracał się do sztuki i obmyślał te budowle, których wiele rozpoczął, ale z których kilka dokończył. Wiedział, że pomniki stanowią część życia narodów, że są one ich historyą, wypisaną wielkiemi zgłoskami, że długo jeszcze po przejściu i zniknięciu pokoleń z oblicza ziemi pozostają te zabytki wieków; wiedział, że Rzym żyje w swych ruinach, że Grecya przemawia przez swe pomniki, że przez nie wynurza się na progu cywilizacyi Egipt, widmo wspaniałe i tajemnicze.
Lecz ponad wszystko miłował jedno: rozgłos i sławę. Stąd wynikała owa potrzeba wojen, owa żądza chwały.
Mawiał też często:
— Im więcej mówią, tem więcej rozgłosu. Im więcej rozgłosu, tem dalej go słychać. Prawa, urządzenia, pomniki i narody giną. Ale rozgłos pozostaje i przechodzi do następnych pokoleń. Upadły Babilon i Aleksandrya, ale Semiramida i Aleksander żyją, być może więksi, dzięki odgłosom chwały, powtarzającym się i potęgującym się ze stulecia do stulecia, niż byli w rzeczywistości.
A nawiązując tę myśl do siebie, mawiał:
— Władza moja opiera się na mej sławie, a sława moja na bitwach, które wygrałem. Zwycięstwa zrobiły ze mnie to, czem jestem, tylko zwycięstwa mogą mnie utrzymać. Nowonarodzony rząd musi zadziwiać i oślepiać. Gdy przestaje jasno płonąć, gaśnie; gdy przestaje rosnąć — upada.
Przez długi czas był Korsykaninem, z niecierpliwością znoszącym podbój swej ojczyzny. Ale gdy minął 13 vendémiaire’a, stał się naprawdę Francuzem i pokochał Francyę gorąco. Marzeniem jego było widzieć Francyę wielką, szczęśliwą, potężną na czele narodów. Prawda, że, robiąc Francyę wielką, sam z nią rósł i że łączył swe imię z jej wielkością. Dla niego, który nieustannie żył tą myślą, chwila bieżąca znikała w przyszłości. Wszędzie, gdzie go pędził huragan wojny, przedewszystkiem miał w myśli Francyę. „Co pomyślą Ateńczycy“ — mówił Aleksander po bitwie pod Issą i Arbellą. „Sądzę, że Francuzi będą ze mnie zadowoleni“ — mówił Bonaparte po bitwie pod Rivoli i pod Piramidami.
Przed bitwą, ten Aleksander nowożytny myślał o tem, co zrobi nie w razie wygranej, lecz w razie niepowodzenia. Więcej niż ktokolwiek był przekonany o tem, że jakaś drobnostka rozstrzyga o wielkich wydarzeniach. To też starał się raczej przewidywać te wydarzenia, niż je wywoływać. Widział, jak się rodziły i jak przemijały. Ale, uchwyciwszy moment, zjawiał się, opanowywał je i kierował niemi tak samo, jak zręczny jeździec opanowuje i kieruje ognistym wierzchowcem.
Dzięki temu, że doszedł tak szybko do potęgi wśród wstrząśnień, że wywołał zmiany polityczne lub widział tyle wydarzeń, nad któremi zapanował, dzięki temu wszystkiemu nabrał pewnej pogardy dla ludzi. Zresztą, z natury już nie był skłonny do zbytniego ich poważania. To też często wypowiadał zdanie, tem bardziej rozpaczliwe, że przekonał się o jego prawdziwości:
— Są dwie dźwignie, które mogą poruszyć ludzi — strach i zysk.
Z takiem przekonaniem Bonaparte nie mógł wierzyć i nie wierzył w przyjaźń.
— Ileż to razy — powiada Bourrienne — mówił do mnie: „Przyjaźń, to puste słowo. Nikogo nie kocham, nawet braci... może trochę Józefa i to przez przyzwyczajenie i dlatego, że jest starszy... No, tak, Duroc’a lubię, ale za co? Bo podoba mi się jego charakter: jest zimny, surowy, oschły, a przytem Duroc nigdy nie płacze... Zresztą, po cóż miałbym go lubić? Czy myślisz, że mam prawdziwych przyjaciół? Dopóki będę tem, czem jestem, będę ich miał, ale tylko na pozór. Ale niech tylko powinie mi się noga, wtedy zobaczysz! Drzewa w zimie nie mają liści... Uważasz, Bourrienne. Niech tam kwilą kobiety, to im przystoi. Ale nie dla mnie czułostkowość. Trzeba mieć mocną rękę i twarde serce. Bez tego nie można ani iść w bój, ani rządzić...“
W stosunkach codziennych Bonaparte był, jak mówią, w szkołach przekorą. Ale jego przekomarzania się nie miały cienia złośliwości a prawie nigdy nie były bolesne. Złość, którą łatwo było spowodować, mijała, jak chmura przez wiatr pędzona, i kończyła się wybuchem słów. Jednak, gdy chodziło o sprawy publiczne, o jakiś błąd którego z lejtenantów lub ministrów, unosił się w gniewie ogromnie. Wymówki jego były wówczas ostre i surowe zawsze, niekiedy zaś upokarzające. Wówczas zadawał jakby razy maczugą, pod którą każdy, czy chciał, czy nie chciał, musiał schylić głowę. Takie było zajście z Jominim i z księciem de Bellune.
Bonaparte miał nieprzyjaciół dwu kategoryi: jakobinów i rojalistów. Nienawidził pierwszych, obawiał się drugich. Mówiąc o jakobinach, nazywał ich zawsze mordercami Ludwika XVI. Inaczej wyrażał się o rojalistach, jakgdyby przewidywał Restauracyę.
Miał przy sobie dwu ludzi, którzy głosowali za śmiercią króla: Fouche’ego i Cambacérès’a.
Pozbył się ministra Fouche’go, ale zatrzymał Cambacérès’a, a to ze względu na usługi, jakie mógł mu oddać ten wybitny legitymista. Ale niekiedy nie mógł wytrzymać i, biorąc swego kolegę, drugiego konsula, za ucho, mawiał:
— Biedny mój Cambacérès! Przykro mi, ale twoja sprawa jest jasna: jeśli kiedykolwiek Bourbonowie powrócą, będziesz wisiał!
Pewnego dnia Cambacérès zniecierpliwił się i ruchem głowy, wyzwoliwszy ucho z żywych szczypców, które je trzymały, zawołał:
— No, zostaw już swe niemądre żarty!
Ilekroć Bonaparte uniknął jakiegoś niebezpieczeństwa, tylekroć przez przyzwyczajenie korsykańskie lub przyzwyczajenie z czasów dzieciństwa robił na piersiach znak krzyża. Gdy zdarzyło mu się coś nie pomyśli, lub gdy oblegały go myśli nieprzyjemne, nucił — ale jaką melodyę?... jakąś swoją własną, która nawet nie była melodyą, której nikt nie mógł poznać, ponieważ miał głos fałszywy. Wówczas, ciągle podśpiewując, siadał za biurkiem, kołysząc się na fotelu i pochylając się w tył, tak, że omal nie wywracał się, a jednocześnie, jakeśmy to już mówili, nacinał poręcz scyzorykiem, z którego innego użytku nie robił, ponieważ nigdy nie ostrzył sam pióra: funkcyę te spełniał jego sekretarz, który starał się temperować pióra jak najlepiej, gdyż chodziło mu o to,; aby to okropne pismo Bonapartego nie było już zupełnie nieczytelne.
Znane jest wrażenie, jakie na Bonapartem robił dźwięk dzwonów. Tylko tę muzykę rozumiał i tylko ona przemawiała mu do serca. Jeśli siedział, a rozlegał się wówczas głos dzwonów, dawał znak ręką, nakazując ciszę, i pochylał się w stronę, skąd szły głosy. Jeśli przechadzał się — stawał, pochylał głowę i słuchał i trwał bez ruchu, dopóki dzwon rozbrzmiewał. Z chwilą, gdy ostatnie fale rozpływały się w przestrzeni, powracał do pracy, a na pytania tych, którzy prosili o wyjaśnienie takiego zamiłowania dźwięku dzwonów, odpowiadał:
— Przypomina mi to pierwsze lata spędzone w Brienne; byłem podówczas szczęśliwy!
W tych czasach, które opisujemy, Bonaparte zajęty był głównie dopiero co kupionym majątkiem Malmaison. Co sobota wyjeżdżał do tej posiadłości, spędzał tam, jak uczeń na wakacyach, niedzielę a niekiedy i poniedziałek. Tam zaniedbywał pracę dla spacerów, podczas których doglądał sam robót, które zarządził. Niekiedy, zwłaszcza z początku, wyruszał poza granicę posiadłości. Kres tym wycieczkom położyły raporty policyi po spisku Areny i po wypadku z maszyną piekielną.
Dochody z Malmaison, obliczone przez samego Bonapartego, w przypuszczeniu, że sprzedawałby owoce i jarzyny, mogły dojść do sześciu tysięcy franków.
— To nieźle — mawiał do Bourrienne’a. — Ale — dodawał z westchnieniem, trzebaby mieć jeszcze ze trzydzieści tysięcy renty, aby módz tu wyżyć.
W upodobaniach Bonapartego do wsi było trochę pezyi. Lubił widzieć w ciemnych alejach parku spacerujące kobiety o wysmukłej i wiotkiej kibici w białych sukniach. Nie znosił sukien kolorów ciemnych i miał wstręt do kobiet grubych. Do kobiet brzemiennych odczuwał taki wstręt, że rzadko kiedy zapraszał je na swe wieczory lub na zabawy. Zresztą mało uprzejmy z natury, zbyt imponujący, aby mógł pociągać, zaledwie grzeczny dla kobiet, rzadko kiedy mówił im, nawet najładniejszym, coś miłego. Często bardzo otoczenie jego było zdumione niegrzecznościami, które robił najlepszym przyjaciółkom Józefiny. Niejednej powiedział: „Jakie pani ma czerwone ręce“, albo: „Cóż za brzydkie uczesanie!“, albo: „Ma pani brudną suknię; już widziałem panią w niej ze dwadzieścia razy“, albo wreszcie: „Mogłaby pani zmienić krawcową, dziwnie suknia zmiętoszona!“.
Pewnego dnia zwrócił się do księżnej de Chevreuse, pięknej blondynki, której włosy wszyscy podziwiali, z takiemi słowami:
— Dziwna rzecz. Jaka pani ruda!
— Być może — odparła księżna. — Lecz nikt mi tego jeszcze nie mówił.
Bonaparte nie lubił gry. Grywał czasem w dwadzieścia jeden, przy tem tak samo, jak Henryk IV, szachrował. Po skończonej grze wszakże zostawiał na stole wszystko, co wygrywał, złoto i bilety, mówiąc:
— Jesteście ciamajdy! Szachrowałem ciągle i nie spostrzegliście tego. Niech odbiorą sobie ci, co przegrali.
Urodzony i wychowany w katolicyzmie, Bonaparte nie przywiązywał znaczenia do dogmatów jakichkolwiek. Przywracając kult, spełniał akt polityczny, a nie religijny. Lubił jednak rozmowy na tematy religijne, lecz sam z góry określał swe stanowisko, mówiąc:
— Rozum utrzymuje mię w niewierze co do wielu rzeczy, ale wrażenia z czasów dzieciństwa i porywy pierwszej młodości podtrzymują we mnie zwątpienie.
Jednak nie chciał słyszeć o materyalizmie. Mało go obchodził dogmat, byle tylko uznawał Stwórcę. Pewnego pięknego wieczoru w miesiącu messidor, gdy statek jego płynął pomiędzy podwójnym błękitem morza i nieba, matematycy dowodzili, że Boga niema, że jest tylko materya ożywiona. Bonaparte spojrzał na sklepienie nieba, sto razy wspanialsze koło Malty i Aleksandryi, niż jest ono w Europie, i w chwili, gdy przypuszczano, że daleko myślą był od rozmowy, wtrącił, pokazując na gwiazdy:
— Możecie sobie gadać! To wszystko stworzył Bóg.
Bardzo ścisły w wypłacaniu w swych prywatnych wydatkach, Bonaparte nie lubił wydatków publicznych. Był on przekonany, że jeśli w interesach, dokonywanych pomiędzy ministrami a dostawcami, minister, który umowę zawarł nie był oszukany, to skarb państwa był napewno okradziony. Dlatego też odraczał możliwie najdłużej termin wypłat, wynajdywał przytem różne trudności i szykany, czepiał się wszelkich powodów, byle nie płacić. Było to u niego zasadą, że każdy dostawca jest oszustem.
Pewnego dnia przedstawiono mu jakiegoś dostawcę.
— Jak się pan nazywasz? — zapytał szorstko.
— Voilant, obywatelu pierwszy konsulu.
— Doskonałe nazwisko dla dostawcy.
— Ja, obywatelu, piszę się przez dwa[2].
— Tem lepiej kradniesz, pan, — odpowiedział Bonaparte i odwrócił się tyłem.
Rzadko kiedy zmieniał swe postanowienia, chociaż nawet uznał niesłuszność ich. Nigdy nie słyszano, aby powiedział: „Myliłem się“; przeciwnie, ulubionem jego powiedzeniem było: „Zawsze zaczynam od tego, że źle myślę“.
Mimo to, czuło się, że Bonaparte raczej świadomie przybierał pozory pogardy dla ludzi, niż pogardzał nimi w rzeczywistości. Nie żywił nienawiści do nikogo i nie był mściwy, tylko niekiedy wierzył w Konieczność — boginię o kleszczach żelaznych. Poza obozem i polityką był to człowiek wrażliwy, dobry, dostępny dla litości, lubił dzieci, co było dowodem serca łagodnego i litościwego; miewał w życiu prywatnem wyrozumiałość dla słabostek ludzkich. Bywały też niekiedy chwile prostoty, tej, którą ujawniał naprzykład Henryk IV, bawiący się z dziećmi wobec poselstwa hiszpańskiego.
Gdybyśmy pisali historyę, moglibyśmy dużo jeszcze opowiedzieć o Bonapartem, załatwiwszy się z Bonapartem, pozostałoby jeszcze dużo do opowiedzenia o Napoleonie.
Lecz piszemy tylko kronikę, w której Bonaparte odgrywa swą rolę. Niestety, jednak gdy Bonaparte ukażuje się choćby na chwilę, staje się, wbrew woli opowiadającego, główną osobą.
Niech więc czytelnik daruje nam to zboczenie od opowieści: ten człowiek, który był sam dla siebie całym światem, porwał nas, wbrew naszej woli, w swój wir.
Powróćmy do Rolanda, a więc do naszej opowieści.


XVI.
Poseł.

Mówiliśmy, że Roland, powróciwszy do Luksemburgu, zapytał o pierwszego konsula. Odpowiedziano mu, że pierwszy konsul pracuje z ministrem policyi.
Ale Roland był na stopie domownika. Wracając z podróży lub z miasta, zwykle uchylał drzwi gabinetu i wysuwał głowę, bez względu na to, z kim pracował Bonaparte.
Często bardzo pierwszy konsul był tak zajęty, że nie zwracał uwagi na tę głowę. Wówczas Roland wymawiał jedno słowo: „Generale!“ W ich tej poufnej mowie miało to znaczyć: „Generale, jestem tu. Czy jestem potrzebny? Jestem na rozkazy“. Jeśli pierwszy konsul nie potrzebował Rolanda, odpowiadał: „Dobrze!“ Jeśli zaś miał co do niego, to wymawiał to jedno słowo: „Wejdź“.
Roland wówczas wchodził i czekał we wnęce okna, aż generał powiedział mu, dlaczego kazał mu wejść.
I tym razem, jak zwykle, Roland wsunął głowę, mówiąc:
— Generale!
— Wejdź — odparł pierwszy konsul z widocznem zadowoleniem. — Wejdź, wejdź!
Roland wszedł.
Bonaparte, jak mu powiedziano, pracował z ministrem policyi.
Sprawa, którą się zajmował pierwszy konsul i która widocznie zajmowała go bardzo, i Rolanda obchodziła z pewnych względów.
Chodziło bowiem o nowe zatrzymanie dyliżansu przez towarzyszów Jehudy.
Na stole leżały trzy protokóły, stwierdzające zatrzymanie dyliżansu i dwu karetek pocztowych.
W jednej z nich jechał kasyer armii włoskiej, Triber.
Jeden napad zdarzył się na gościńcu, idącym od Meximieux do Montluel, na terytoryum gminy Belignieux, drugi — przy końcu jeziora Silans od strony Nantui, trzeci — na gościńcu, idącym od Saint-Etienne do Bourgu, w miejscu, zwanem Carronnières.
Jednemu z tych napadów towarzyszył fakt szczególny.
Czterdzieści tysięcy franków i skrzynkę z biżuteryą przez nieostrożność napadający pomieszali z sakwami z piniędzmi rządowymi i odebrali je podróżnym. Ci uważali swe rzeczy za stracone. Tymczasem sędzia pokoju w Nantui otrzymał list bezimienny, który wskazywał miejsce, gdzie zabrane rzeczy były zakopane, z prośbą o oddanie ich właścicielom, gdyż towarzysze Jehudy walczą z rządem a nie z osobami prywatnemi.
Przy napadzie pod Carronnières znowu złoczyńcy, chcąc zatrzymać karetkę, która pędziła pomimo rozkazu zatrzymania się, musieli zastrzelić jednego konia. Jednak towarzysze Jehudy uważali się widać za zobowiązanych do odszkodowania, gdyż właściciel poczty otrzymał pięćset franków za zabitego konia. Była to akurat taka sama suma, zapłacono osiem dni przedtem, za konia. Widocznie napadający znali się na wartości koni.
Do protokółu, spisanego przez władze miejscowe, dołączone były zeznania podróżnych.
Bonaparte nucił tę nieznaną melodyę, o której wspominaliśmy. Było to oznaką, iż jest wściekły.
To też ponieważ spodziewano się od Rolanda nowych informacyi, dlatego właśnie trzy razy powtórzył rozkaz wejścia.
— Stanowczo twój departament zbuntował się przeciw mnie. Masz, czytaj!
Roland rzucił okiem na papiery i zrozumiał.
— Właśnie, generale, przychodzę, aby pomówić o tem.
— No to mów. Ale najpierw weź od Bourrienne’a mój atlas departamentów.
Roland przyniósł atlas, a odgadując o co chodzi Bonapartemu, otworzył mapę departamentu Ain.
— Dobrze — powiedział Bonaparte. — Pokaż mi, gdzie się odbyły wypadki.
Roland wskazał palcem na brzeg mapy od strony Lugdunu.
— Oto, generale, dokładne miejsce pierwszego napadu, nawproost wsi Bellignieux.
— A drugi?
— Tutaj — mówił Roland, przenosząc palec na kraniec przeciwny departamentu w kierunku Genewy; — oto jezioro Nantua, a to jezioro Silans.
— A teraz trzeci?
Roland wskazał na środek mapy.
— Tutaj; ale miejscowość Curronnières nie oznaczona na mapie.
— A co to znaczy Carronnières? — zapytał pierwszy konsul.
— Tak nazywają u nas, generale, fabryki dachówek; należą one do obywatela Terriera; powinnyby być oznaczone na mapie ot tutaj.
I Roland wskazał końcem ołówka dokładnie miejsce, w którem musiał nastąpić napad.
— Jakto — zapytał Bonaparte — napad o pół mili zaledwie od Bourgu!
— Tak, zaledwie, generale. Tem się tłómaczy, jak mógł koń raniony dojść do Bourgu i dlaczego zdechł dopiero w Belle-Alliance.
— Czy pan wszystkie te szczegóły słyszy? — zwrócił się Bonaparte do ministra policyi.
— Słyszę, obywatelu pierwszy konsulu.
— Wiesz pan, że chcę, aby te rozboje ustały.
— Zrobię wszystko, co będę mógł.
— Nie chodzi o to, co pan możesz; chodzi o to, aby tak było.
Minister skłonił się.
— Tylko z tym warunkiem — ciągnął Napoleon — przyznam, że jesteś pan rzeczywiście człowiekiem zręcznym, za jakiego się masz.
— Pomogę ci, obywatelu, — powiedział Roland.
— Nie śmiałem pana prosić o pomoc — odpowiedział minister.
— Tak. Lecz ja sam ją ofiarowuję. Proszę nic nie robić bez porozumienia ze mną.
Minister spojrzał na Bonapartego.
— Dobrze — rzekł Bonaparte. — Do widzenia. Roland wstąpi do ministeryum.
Minister ukłonił się i wyszedł.
— W istocie — mówił dalej Bonaparte — powinieneś sobie wziąć za punkt honoru, aby wytępić tych bandytów, ponieważ awantura zdarzyła się w twoim departamencie i ponieważ oni, zdaje się, mają pretensye specyalnie do ciebie i do twej rodziny.
— Przeciwnie. Właśnie wścieka mię to, iż oszczędzają mnie i moją rodzinę.
— Powróćmy do wypadków. Każdy szczegół jest tu ważny. Rozpoczynamy znowu wojnę z Beduinami.
— Zważ tylko, generale: spędzam noc w klasztorze Kartuzów w Seillon, ponieważ, jak mnie zapewniano, ukazują się tam duchy. W istocie ukazuje mi się duch, ale zupełnie niegroźny. Strzelam doń dwa razy, a ten nawet się nie odwraca. Matka moja jedzie dyliżansem, na który napadają, i mdleje. Jeden z rabusiów udziela Jej troskliwej pomocy, naciera skronie octem i daje sole do wąchania. Brat mój, Edward, broni się, jak może: biorą go, całują, chwalą na wszelki sposób jego odwagę, brakuje tylko, żeby mu dali cukierków za piękny postępek. A tymczasem, gdy mój przyjaciel, sir John, robi to samo, co ja, traktują go jak szpiega i sztyletują.
— Ale nie umarł?
— Przeciwnie; ma się tak doskonale, że chce ożenić się z moją siostrą.
— Tak? Czy prosił o jej rękę?
— Uroczyście.
— Coś odpowiedział?...
— Odpowiedziałem, że siostra moja zależy od dwu osób.
— Od matki i od ciebie. Zupełnie słusznie.
— Nie! Od siebie i od ciebie, generale.
— Od siebie — to rozumiem. Ale ode mnie?...
— Wszak mówiłeś, generale, że chcesz ją wydać za mąż.
Bonaparte przeszedł się kilka razy zamyślony z rękami założonemi. Poczem raptem zatrzymał się przed Rolandem.
— Jakiż jest ten twój Anglik?
— Widziałeś go, generale.
— Nie pytam o stronę fizyczną. Wszyscy Anglicy są do siebie podobni: jasne oczy, rude włosy, bladzi, szczęka wysunięta.
— To wskutek „the“ — odparł poważnie Roland.
— Jakto, przez „the“?
— No tak. Uczyłeś się, generale, po angielsku.
— Właściwie próbowałem się nauczyć.
— Nauczyciel twój, generale, musiał ci mówić, że „the“ wymawia się, przyciskając język do zębów. Otóż, wymawiając ciągle „tlie“ i odpychając językiem zęby, Anglicy dochodzą do tego, że mają taką wysuniętą szczękę, która, jak sam powiedziałeś, jest rysem charakterystycznym ich fizyonomii.
Bonaparte patrzał na Rolanda, nie wiedząc, czy żartowniś ten żartuje, czy też mówi poważnie.
Roland zachowywał się poważnie.
— To twoje zdanie? — rzekł Bonaparte:
— Tak, generale. Zdaje mi się, że z punktu widzenia fizyologicznego jest ono tak samo dobre, jak i wszelkie inne. Mam masę takich zdań, które wypowiadam przy nadarzającej się okazyi.
— Wróćmy do twego Anglika.
— Bardzo chętnie, generale.
— Pytałem cię, jaki on jest.
— Prawdziwy gentleman i bardzo odważny, bardzo spokojny, bardzo chłodny, bardzo szlachetny, bardzo bogaty, a co najważniejsze — a co dla ciebie, generale, prawdopodobnie nie jest zaletą — jest on siostrzeńcem lorda Grenville, pierwszego ministra J. K. M., króla Anglii.
— Jak mówisz?
— Mówię: pierwszego ministra J. K. M., króla angielskiego.
Bonaparte zaczął znowu swój spacer, a powróciwszy do Rolanda, zapytał:
— Czy mogę zobaczyć twego Anglika?
— Wiesz, generale, że możesz wszystko.
— Gdzież jest?
— W Paryżu.
— Idź po niego i przyprowadź go tutaj.
Roland miał zwyczaj słuchać bez oporu; to też wziął kapelusz i skierował się do drzwi.
— Przyślij mi tu Bourrienne’a — zawołał za nim pierwszy konsul w chwili, gdy Roland wchodził do gabinetu sekretarza. W pięć minut po wyjściu Rolanda Bourrienne zjawił się.
— Siadaj tam, Bourrienne — rzekł pierwszy konsul.
Bourrienne siadł, przygotował papier, umoczył pióro i czekał.
— Gotów jesteś? — zapytał Bonaparte, siadając na biurku, na którym pisał Bourrienne. Było to jeszcze jedno jego przyzwyczajenie, które doprowadzało sekretarza do rozpaczy, gdyż Bonaparte przez cały czas dyktowania nie przestawał się kołysać i trząsł biurkiem tak, jakgdyby rzucały niem w zburzone fale Oceanu.
— Jestem gotów — odpowiedział Bourrienne, który przyzwyczaił się pomału do wszystkich wybryków pierwszego konsula.
— No to pisz.
I zaczął dyktować:
„Bonaparte, pierwszy konsul Rzeczypospolitej, do J. K. M., Króla Wielkiej Brytanii i Irlandyi.
„Powołany wolą narodu francuskiego do piastowania najpierwszej godności w Rzeczypospolitej, uważam za stosowne donieść o tem wprost Waszej Królewskiej Mości.
„Czyż wojna, która od ośmiu lat pustoszy cztery części świata, ma trwać wiecznie? Czyż niema możności porozumienia się?
„Jak mogą dwa najbardziej oświecone narody w Europie, silne i potężne więcej niż trzeba dla ich bezpieczeństwa i niezależności, poświęcać dla mrzonek czczej wielkości lub dla nieuzasadnionych antypatyi, dobro handlu, dobrobyt wewnętrzny, szczęście rodzin? Czyż nie odczuwają one, że pokój jest najpierwszą potrzebą i największą chwałą?
„Uczucia te nie mogą być obce sercu Waszej Królewskiej Mości, która rządzi narodem wolnym i tylko dla jego szczęścia.
„Niech W. K. M. nie dopatruje w mym kroku nic innego, jak szczere z mej strony pragnienie skutecznego przyczynienia się, po raz drugi, do ogólnego pokoju. Przez ten krok, pełen zaufania i pozbawiony form, które, choć być może niezbędne dla zamaskowania zależności słabych państw, zdradzają ze strony państw silnych chęć wzajemnego oszukania się.
„Francya i Anglia, nadużywając swych sił, mogą jeszcze długo, na nieszczęście wszystkich ludów, unikać ich wyczerpania. Lecz śmiem to twierdzić, los wszystkich narodów cywilizowanych zależy od ukończenia wojny, która obejmuje świat cały“.
Bonaparte zatrzymał się.
— Zdaje mi się, że tak będzie dobrze — rzekł. — Przeczytaj, mi to, Bourrienne.
Bourrienne zaczął czytać.
Po każdym ustępie pierwszy konsul potakiwał głową, mówiąc:
— Dalej!
Nie czekając na odczytanie ostatnich słów, wziął list i rąk Bourrienne’a i podpisał go nowem piórem.
Miał zwyczaj używać pióro raz tylko; nie znosił bowiem plam od atramentu na palcach.
— Dobrze — rzekł — zapieczętuj i zaadresuj: Do lorda Grenville’a.
Bourrienne wykonał rozkaz. W tejże chwili rozległ się turkot powozu, który zatrzymał się na dziedzińcu Luksemburgu.
W chwilę potem we drzwiach ukazał się Roland.
— No i cóż? — zapytał Bonaparte.
— Mówiłem, generale, że możesz wszystko, co zechcesz.
— Sprowadziłeś twego Anglika?
— Spotkałem go na placu de Buci, a wiedząc, że nie lubisz czekać, generale, zabrałem go przez siłę do powozu. Była chwila, żem myślał, iż będę musiał przyprowadzić go tu przy pomocy warty z ulicy Mazarine.
— Niech wejdzie — rzekł Bonaparte.
— Wejdź, milordzie — zawołał Roland, odwracając się.
Lord Tanlay stanął w progu.
Rzut oka wystarczył Bonapartemu, aby się przekonać, iż ma przed, sobą zupełnego gentlemana.
Nieco mizerny, trochę blady, sir John miał wygląd bardzo dystyngowany.
Skłonił się i, jak na prawdziwego Anglika przystało, czekał na przedstawienie.
— Generale — odezwał się Eoland — mam zaszczyt przedstawić ci sir Johna Tanlay’a, który chciał dojść aż do trzeciej katarakty, aby mieć zaszczyt poznać cię, a którego musiałem dziś ciągnąć prawie za uszy, aby go sprowadzić do Luksemburgu.
— Proszę, milordzie, proszę — odezwał się Bonaparte. — Nie pierwszy raz się widzimy i nie raz już wyraziłem życzenie poznania pana. Niewdzięcznością więc było ze strony pana poniekąd, żeś opierał się memu pragnieniu.
— Jeżelim się wahał, generale — odparł sir John w doskonałej francuszczyźnie, to dlatego, żem nie mógł wierzyć, iż robisz mi ten zaszczyt.
— No, i, naturalnie, przez uczucie narodowe. Nienawidzisz mnie, prawda? jak wszyscy twoi współrodacy?
— Muszę przyznać, generale — odparł sir John z uśmiechem, że moi współrodacy dopiero cię podziwiają.
— Czy podzielasz pan ten bezsensowny przesąd, iż honor narodowy wymaga, aby nienawidzieć dzisiejszego wroga, który jutro może być naszym przyjacielem?
— Francya była dla mnie prawie drugą ojczyzną, a mój przyjaciel Roland powiedzieć ci może, generale, że tęsknię do tej chwili, kiedy z tych dwu ojczyzn tą, której będę najwięcej obowiązany, będzie Francya.
— Więc bez wstrętu widziałbyś, jak Francya i Anglia podałyby sobie ręce dla szczęścia świata?
— Byłby to dla mnie dzień szczęśliwy.
— A gdybyś mógł pomódz do osiągnięcia tego celu, czy przyczyniłbyś się do tego?
— Naraziłbym swe życie!
— Mówił mi Roland, że jesteś krewnym lorda Grenville’a.
— Jestem jego siostrzeńcem.
— Czy jesteś z nim w dobrych stosunkach?
— Kochał bardzo moją matkę, a swoją siostrę starszą.
— Czyś odziedziczył po matce jego sympatye?
— Tak. Sądzę tylko, że ujawni je dopiero po moim powrocie do Anglii.
— Czy podejmiesz się wręczyć mu list ode mnie?
— Do kogo?
— Do króla Jerzego III.
— Będzie to dla mnie zaszczyt.
— Czy zechcesz żywem słowem wyrazić wujowi to, czego nie można napisać w liście?
— Nie zmieniając ani słowa: słowa generała Bonapartego należą do historyi.
— No to, powiedz mu...
I tu przerwał, zwracając się do Bourrienne’a:
— Bourrienne, poszukaj mi ostatniego listu cesarza rosyjskiego.
Bourrienne otworzył tekę i, nie szukając, wyjął list i podał go Bonapartemu.
Bonaparte rzucił okiem na list, a dając go lordowi Tanlay’owi, rzekł:
— Powiedz mu najpierw i przedewszystkiem, żeś czytał ten list.
Sir John skłonił się i czytał:
„Obywatelu pierwszy konsulu!
„Otrzymałem na nowo uzbrojonych i ubranych w mundury odpowiednich pułków dziewięć tysięcy Rosyan, wziętych do niewoli w Holandyi, których mi odesłałeś bez okupu, nic nie żądając wzamian, bez żadnych warunków.
„Jest to krok wysoce rycerski, a ja uważam cię za rycerza.
„Za ten wspaniały dar mogę ci, obywatelu pierwszy konsulu, ofiarować najwyżej moją przyjaźń.
„Czy chcesz jej?
„Jako zadatek tej przyjaźni, posyłam paszport dla lorda Whitworth, ambasadora angielskiego w Petersburgu.
„Oprócz tego, jeśli chcesz być, nie mówię już sekundantem, ale moim świadkiem, wyzywam na pojedynek osobisty wszystkich królów, którzy nie staną przeciw Anglii i którzy nie zamkną przed nią swych portów.
„Zaczynam od mego sąsiada, króla Danii, i możesz przeczytać w Gazecie Dworskiej wyzwanie, które mu posyłam.
„Czyż mam ci jeszcze co mówić?
„Nie.
„Chyba to, że we dwóch możemy dyktować światu prawa.
„I to jeszcze, że jestem twoim wielbicielem i szczerym przyjacielem.

Paweł“.

Lord Tanlay odwrócił się do pierwszego konsula.
— Wiesz, generale, że cesarz rosyjski jest chory?
— Czy wnioskujesz to z tego listu? — zapytał Bonaparte.
— Nie; list ten potwierdza moje przypuszczenia.
— Od waryata przecież Henryk IV otrzymał koronę Św. Ludwika, i lilie francuskie zdobią jeszcze herb Anglii, dopóki nie wyskrobię ich moim mieczem.
Sir John uśmiechnął się; jego duma narodowa buntowała się przeciw tym zakusom zwycięzcy z pod Piramid.
— Lecz nie o to — mówił dalej Bonaparte — dziś chodzi; na wszystko przyjdzie czas.
— Tak — wycedził sir John — jeszcze jesteśmy za blizko Abukiru.
— Nie na morzu was pobiję, ale tam!...
I wskazał ręką na Wschód.
— Tymczasem, powtarzam, nie chodzi o wojnę, lecz o pokój. Potrzebuję pokoju, aby ziścić moje marzenie, a zwłaszcza pokoju z Anglią. Widzisz, gram w otwarte karty: jestem dość silny, abym mógł być szczery. Dyplomata, który pewnego dnia powie prawdę, będzie największym dyplomatą na świecie; ponieważ zaś nikt mu nie uwierzy, dojdzie on do zamierzonego celu bez przeszkód.
— Mam więc powiedzieć wujowi, że pragniesz, generale, pokoju?
— Ale powiesz zarazem, że się wojny nie obawiam. Tak, jak nie postępuję z królem Jerzym, mogę postępować z cesarzem Pawłem. Ale Rosya nie stoi na tym stopniu cywilazycyi, na którym chciałbym, żeby stała, abym mógł ją zrobić swą sojuszniczką.
— Narzędzie niekiedy lepsze jest od sojusznika.
— Tak; ale, jak sam powiedziałeś, cesarz jest...; zaś lepiej chorych rozbrajać, niż uzbrajać. Dwa takie narody, jak Francya i Anglia, mogą być albo przyjaciółmi nierozłącznymi, albo wrogami zawziętymi: w pierwszym wypadku będą jako dwa bieguny ziemi, regulujące jej ruch przez równy ciężar; w drugim — jeden musi zniszczyć drugiego, aby zostać osią świata.
— A jeśli lord Grenville, nie wątpiąc w twój geniusz, generale, wątpi w twą potęgę; jeśli jest zdania naszego poety Goleridge’a, że Ocean groźnie szumiący chroni swą wyspę i jest dla niej osłoną, to co mam mu wtedy powiedzieć?
— Rozwiń-no, Bourrienne, mapę całego świata — rzekł Bonaparte.
Bourrienne rozwinął mapę; Bonaparte zbliżył się.
— Czy widzisz pan — zapytał te dwie rzeki?
I wskazał sir Johnowi Wołgę i Dunaj.
— Oto droga do Indyi — dodał.
— Sądziłem, generale, że droga do Indyi to Egipt.
— I ja tak myślałem, jak pan, a właściwie wybrałem tamtą drogę dlatego, że nie miałem innej. Cesarz otwiera mi tę. Niech rząd wasz nie zmusza mnie do wejścia na nią. Czy pan podążasz za mną?
— Tak, obywatelu. Idźmy naprzód.
— Otóż, jeśli Anglia zmusi mię do tego, że ją będę zwalczał, będę musiał przyjąć sojusz następcy Katarzyny, a wtedy — wysyłam Wołgą do Astrachania 40.000 Rosyan, którzy przepłyną przez morze Kaspijskie i zaczekają na mnie pod Asterabadem.
Sir John nachylił się, chcąc pokazać, że uważa pilnie.
Bonaparte ciągnął dalej:
— Dunajem wysyłam 40.000 Francuzów.
— Przepraszam, generale, ale Dunaj jest rzeką austryacką.
— Zdobędę Wiedeń.
Sir John spojrzał na Bonapartego.
— Zdobędę Wiedeń — mówił dalej Bonaparte. — Wysyłam Dunajem 40.000 wojska. U ujścia jego znajduję statki rosyjskie, które je przywożą aż do Taganrogu; stamtąd lądem Francuzi idą w górę Donu aż do Pratisbianskoje, a stamtąd do Carycyna. Tam wsiadają oni na te same statki, które przewiozły 40.000 Rosyan do Astrachania. W piętnaście dni potem mam 80.000 wojska w Persy i zachodniej. Z Asterabadu obie armie połączone ruszają nad Indus. Persya, wróg Anglii, jest naszą z natury rzeczy sojuszniczką.
— Tak. Ale już w Pendżabie nie będzie pomocy Persyi, a 80-tysięczna armia z trudnością może wieźć za sobą zapasy żywności.
— Zapominasz pan o jednem — mówił dalej Bonaparte — jak o rzeczy dokonanej, że zostawiłem bankierów w Teheranie i Kabulu. Otóż przypomniej pan sobie, co się zdarzyło dziewięć lat temu podczas wyprawy lorda Cornwallisa na Tippo-Saib: generał głównodowodzący nie miał żywności. Prosty kapitan... zapomniałem, jak się nazywa...
— Kapitan Malcolm — wtrącił lord Tanlay.
— A tak — zawołał Bonaparte. — Widzę, że znasz pan tę historyę! Otóż kapitan Malcolm zwrócił się do kasty Cyganów, których obozy rozrzucone są po półwyspie indostańskim, a którzy prowadzą wyłącznie handel zbożem. Cyganie ci są wierni co do grosza względem tych, co im płacą. Oni to będą mnie żywili.
— Trzeba będzie przejść przez Indus.
— Doskonale! — odparł Bonaparte. — Od Dera-Ismael-Khan do Attok jest sześćdziesiąt mil. Znam Indus, jak Sekwanę. Jest to rzeka spokojna, płynąca z szybkością mili na godzinę. Średnia jej głębokość w tem miejscu, o którem mówię, wynosi od dwunastu do piętnastu stóp; a na linii moich działań ma prawdopodobnie z dziesięć brodów.
— Więc już wytknięta jest linia operacyi wojennych? — zapytał z uśmiechem sir John.
— Tak. Oczywista, że rozwinie się ona na przestrzeni prowincyi żyznych i dobrze nawodnionych; oczywiście ominę piaszczystą pustynię, która oddziela dolną nizinę Indusu od Radżeputanu. Zresztą tędy odbywały się wszystkie na Indye udatne najazdy od czasów Mahmeda z Ghizni w r. 1000, aż do Nadir-Szacha w r. 1739. A iluż to w tej epoce przebyło tę drogę, którą zamierzam przebyć! Po Mahmedzie z Ghizni, Mahomet-Guri w r. 1184 z 120.000 tysiącami; potem Timur-Lung, albo Timur Chromy, któregośmy nazwali Tamerlanem, z 60.000 wojska; potem Babur; po nim Humajun i t. d. Czyż Indye nie wpadają w ręce tych, którzy tylko chcą je mieć?
— Zapominasz, obywatelu pierwszy konsulu, że wszyscy wymienieni zdobywcy mieli do czynienia tylko z plemionami miejscowemi; ty zaś, generale, będziesz miał do czynienia z Anglikami. W Indyach mamy...
— 20 do 22 tysięcy wojska.
— I sto tysięcy sipajów.
— Wiem o tych i o tamtych. Dla Anglii mam szacunek, dla Indyi pogardę, na którą zasługują. Tam, gdzie mam przed sobą piechotę europejską, tam stawiam drugą, trzecią i czwartą, jeśli trzeba, linię rezerw, w przewidywaniu, że pierwsze trzy mogą się zachwiać pod bagnetami angielskimi. Ale tam, gdzie mam przed sobą sipajów, wystarczają mi baty pocztylionów na tę hołotę. Czy chcesz o co jeszcze zapytać, milordzie?
— Tylko o jedno, obywatelu pierwszy konsulu: czy naprawdę pragniesz pokoju?
— Oto list, w którym proszę waszego króla o pokój. Dlatego właśnie proszę siostrzeńca lorda Grenville, aby był moim posłem, bo sądzę, że list ten faktycznie dojdzie do rąk Jego Królewskiej Mości.
— Stanie się podług twej woli, obywatelu. I gdybym był nie siostrzeńcem, ale wujem, obiecałbym więcej.
— Kiedy możesz odjechać?
— Za godzinę wyjadę.
— Czy nie masz żadnego życzenia?
— Żadnego. Na wszelki wypadek jednak w ręce przyjaciela Rolanda składam zupełne pełnomocnictwo.
— Podaj mi rękę, milordzie. Będzie to dobra wróżba, bo ty reprezentujesz Anglię, a ja Francyę.
Sir John przyjął ofiarowany mu przez Bonapartego zaszczyt z właściwym umiarem, który podkreślał jego sympatye dla Francyi, a zarazem nie uwłaczał honorowi narodowemu.
Potem, uścisnąwszy po bratersku rękę Rolandowi, skłonił się po raz ostatni pierwszemu konsulowi i wyszedł.
Bonaparte odprowadził go wzrokiem, zamyślił się, a po chwili rzekł:
— Rolandzie. Nietylko zgadzam się na małżeństwo twej siostry z lordem Tanlayem, ale nawet pragnę tego. Rozmiesz? — pragnę!
I ten wyraz wymówił z takim naciskiem, że każdy, kto znał pierwszego konsula, zrozumiałby, że to „pragnę“ znaczy „chcę“.
Przymus ten był miły dla Rolanda, który też poddał mu się z wdzięcznością.


XVII.
Dwa sygnały.

Opowiemy teraz, co się działo w zamku Noires-Fontaines w trzy dni po wydarzeniach, które zaszły w Paryżu.
Od chwili, gdy kolejno Roland, następnie pani de Montrevel z synem i wreszcie sir John wyjechali do Paryża: Roland, aby stanąć przy boku swego generała; pani de Montrevel, aby odwieźć Edwarda do szkoły, a sir John, aby oświadczyć się Rolandowi — od tej chwili Amelia pozostała w zamku sama z Karoliną.
Mówimy sama, gdyż Michał z synem właściwie nie mieszkali w zamku, lecz w małej oficynie koło bramy! Michał wskutek tego, oprócz funkcyi ogrodnika, spełniał funkcye oddźwiernego.
To też wieczorami wszystkie trzy rzędy okien zamku, oprócz okien w pokoju Amelii napierwszem piętrze i okna w pokoju Karoliny na poddaszu, były pogrążone w ciemnościach.
Pani de Montrevel zabrała z sobą drugą pokojówkę.
Obie młode dziewczyny były bardzo osamotnione w tej części gmachu, złożonej z dwunastu pokoi na trzech piętrach, zwłaszcza w czasie, kiedy mówiono tyle o napadach na drogach. To też Michał zaproponował swej młodej pani, że będzie sypiał w ganku, aby w razie potrzeby mógł przyjść z pomocą. Amelia jednak stanowczo oświadczyła, że się niczego nie obawia i że nie chce żadnych zmian w dotychczasowym trybie życia w zamku.
Michał nie nalegał zresztą i oświadczył, że panienka może spać spokojnie, gdyż on i Jakób będą obchodzili zamek w nocy.
To potwierdzenie Michała zaniepokoiło narazie Amelię. Wkrótce jednak przekonała się, że Michał z Jakóbem wychodzili tylko do polany w lesie Seillon. Często podawane na obiad zające i sarny dowodziły, że Michał dotrzymywał obietnicy, i że nie chodził w tym kierunku, którego sobie nie życzyła. To też wkrótce przestała się o to niepokoić.
W trzy dni po wydarzeniach, któreśmy opisali, a ściślej mówiąc, w nocy na trzeci dzień, ci, którzy przywykli do tego, że w zamku Noires-Fontaines oświetlone były tylko dwa okna, a mianowicie w pokoju Amelii na pierwszem piętrze i w pokoju Karoliny na drugiem piętrze, mogli byli zauważyć ze zdziwieniem, że oświetlone były od jedenastej do północy cztery okna na pierwszem piętrze.
Co prawda, w każdem oknie paliła się tylko jedna świeca.
Można też było dojrzeć w oknie sylwetkę młodej dziewczyny, która poprzez firanki wpatrywała się w kierunku wioski Ceyzeriat.
Była to Amelia, która jakgdyby z niepokojem oczekiwała na jakiś sygnał.
Po kilku minutach otarła czoło i westchnęła prawie z radością.
W kierunku, w którym gubił się jej wzrok, błyszczał ogień.
Momentalnie przeszła przez wszystkie pokoje, gasząc jedną po drugiej pozostałe świece, zostawiwszy tylko palącą się świecę w swoim pokoju.
Po chwili zgasł ów ogień-sygnał, jakby tylko czekał na te ciemności.
Amelia usiadła koło okna i nieruchomo wpatrywała się w ogród.
Noc była ciemna, bez gwiazd, bez księżyca. Mimo to dojrzała po jakichś piętnastu minutach, a raczej wyczuła, cień, który przechodził przez gazon i zbliżał się do zamku.
Amelia postawiła świecę w najodleglejszym kącie swego pokoju, poczem otworzyła okno.
Ten, kogo oczekiwała, był już na balkonie.
Tak samo, jak i w pierwszą noc, kiedy wdrapał się nasz przybysz, i tym razem objął w pół dziewczynę i pociągnął ją do pokoju.
Dziewczyna jednak stawiła pewien opór; szukała ręką sznura od zaluzyi. Odwiązała sznur z gwoździa i zaluzya opadła z hałasem nieco większym, niż nakazywała ostrożność.
Następnie zaniknęła okno i poszła po ukrytą w kącie świecę.
Świeca oświeciła jej twarz.
Młody człowiek krzyknął z przerażenia, gdyż Amelia zalana była łzami.
— Co się stało? — zapytał.
— Wielkie nieszczęście! — odpowiedziała.
— Byłem tego pewien, widząc znaki, którymi mnie wzywałaś, chociaż byłem tu ostatnią nocą. Ale powiedz, czy nieszczęście to jest nieodwołalne?
— Prawie — odpowiedziała Amelia.
— Ale mam nadzieję, że grozi ono tylko mnie?
— Nam obojgu.
Młodzieniec obtarł ręką pot z czoła.
— Mów — wyrzekł. — Jestem mężny.
— Jeśli ty masz siły tyle, aby wysłuchać wszystko, mnie brak jej, abym mogła wszystko powiedzieć.
I, biorąc list z kominka, rzekła:
— Przeczytaj. Odebrałam to z dzisiejszej poczty wieczornej.
Młodzieniec wziął list, otworzył go i szukał podpisu.
— To od pani de Montrevel?
— Tak, z post-scriptum Rolanda.
Młodzieniec przeczytał:

„Kochana córko moja!

„Pragnę, aby wiadomość, którą ci donoszę, sprawiła ci taką samą radość, jaką sprawiła mnie i naszemu kochanemu Rolandowi. Sir John, któremu odmawiałaś serca i którego uważałaś za maszyneryę, zrobioną w warsztatach w Vaucanson, przyznaje, że mieli słuszność ci, którzy go tak sądzili, ale do chwili tylko, kiedy Cię poznał; twierdzi jednak, że od tego dnia ma naprawdę serce, które ciebie uwielbia.
„Czy przypuszczałaś to, kochana Amelio, skoro nawet matka twoja nie dojrzała żadnych żywszych uczuć w jego arystokratycznie uprzejmem obejściu?
„Przy śniadaniu, na którem był twój brat, prosił go o twą rękę. Brat twój przyjął tę deklaracyę z radością, ale narazie nic nie obiecał. Pierwszy konsul przed odjazdem Rolanda do Wandei mówił już, że się zajmie twym losem. Tymczasem pierwszy konsul chciał widzieć lorda Tanlay’a i widział się z nim. I wyobraź sobie, że lord Tanlay odrazu zjednał sobie przychylność pierwszego konsula, który mu odrazu powierzył pewną misyę wobec jego wuja, lorda Grenville. Lord Tanlay natychmiast wyjechał do Anglii.
„Nie wiem, jak długo lord Tanlay zabawi w Anglii. Z pewnością jednak po powrocie poprosi o pozwolenie na przedstawienie się tobie w charakterze narzeczonego.
„Lord Tanlay jest jeszcze młody, sympatyczny i bardzo bogaty. Jest on świetnie skoligacony w Anglii. Jest przyjacielem Rolanda. Nie znam człowieka, któryby miał więcej, niż on, praw do twej nie powiem — miłości, ale do twego szacunku.
„Teraz kończę w dwu słowach.
„Pierwszy konsul jest zawsze bardzo łaskawy dla mnie i dla twoich dwu braci... Pani Bonaparte dała mi do zrozumienia, że jak tylko wyjdziesz zamąż, przywoła cię do swego boku.
„Mówią o przeniesieniu się z Luksemburgu do Tuileries. Chyba rozumiesz całą doniosłość tej zmiany mieszkania.
„Kochająca cię matka

„Klotylda de Montrevel“.

Nie zatrzymując się, młodzieniec odczytał następujący dopisek Rolanda:
„Przeczytałaś, kochana siostrzyczko, co ci pisze matka. Małżeństwo to jest pod każdym wzglądem dobre. Nie rób z siebie małego dziewczątka; pierwszy konsul pragnie, abyś została lady Tanlay, a więc chce tego.
„Opuszczam Paryż na kilka dni; jeśli mnie nie zobaczysz, to usłyszysz o mnie.
„Całuję cię.

„Roland“.

— No i cóż, Karolu? — zapytała Amelia, gdy młodzieniec skończył czytanie. — Cóż ty na to?
— Jakkolwiek jest to sprawa, której powinniśmy się byli, aniele mój, spodziewać, niemniej jest ona straszna.
— Co robić?
— Są trzy drogi wyjścia z tej sytuacyi.
— Mów.
— Przedewszystkiem opieraj się, jeśli masz siły. Jest to najprostsza i najpewniejsza droga.
Amelia schyliła głowę.
— Nie ośmielisz się, co?
— Nigdy.
— A jednak, Amelio, jesteś moją żoną. Ksiądz pobłogosławił nasz związek.
— Ale mówią, że takie małżeństwo jest nieważne wobec prawa, ponieważ pobłogosławił je tylko ksiądz.
— Czyż tobie to nie wystarcza? tobie — żonie wygnańca? I przy słowach tych głos, mu drżał. — Ależ matka moja! — rzekła Amelia. — Nie mamy błogosławieństwa matki.
— Przecież było to niebezpieczne, a chcieliśmy tylko sami narażać się.
— A zwłaszcza ten człowiek... Słyszałeś przecie, że mój brat pisze, iż on chce tego?
— Gdybyś mnie kochała, Amelio, to ten człowiek zrozumiałby, że może zmieniać formę państwa, że może rozniecać ogień wojny od jednego do drugiego krańca świata, tworzyć prawa, budować trony, lecz że nie może zmusić ust do mówienia tak, kiedy serce mówi nie!
— Gdybym kochała cię! — odparła Amelia z łagodnym wyrzutem w głosie. — Wszak jest północ, a ty jesteś w moim pokoju; wszak ja płaczę w twych ramionach, ja — córka generała de Montrevel, siostra Rolanda! A ty mi mówisz: „gdybyś mnie kochała!“
— Wybacz, wybacz, moja ubóstwiana. Amelio. Wiem, że wychowano cię w uwielbieniu dla tego człowieka; nie możesz zrozumieć, jak można mu się oprzeć. A kto mu się opiera, jest w twych oczach buntownikiem.
— Karolu! Mówiłeś, że są trzy rzeczy do zrobienia. Jakaż jest ta druga?
— Przyjąć pozornie poroponowany ci związek, ale wygrywać na czasie, odwlekając go pod wszelkimi pozorami. Człowiek jest śmiertelny.
— Nie! On jeszcze dość młody. Na jego śmierć liczyć nie możemy. A trzecia rzecz do zrobienia?
— Uciekać... ale tej ostateczności stoją dwie rzeczy na przeszkodzie: twoje niechęci najpierw.
— Jestem twoja, Karolu; zwalczę te niechęci.
— A następnie — dodał młodzieniec — moje obowiązki.
— Twoje obowiązki?
— Moi towarzysze są ze mną związani, a ja a nimi. My zależni jesteśmy od kogoś, komu przysięgliśmy posłuszeństwo. Tym człowiekiem jest przyszły król Francyi. Jeśli rozumiesz przywiązanie twego brata do Bonapartego, zrozum nasze przywiązanie do Ludwika XVIII.
Amelia ukryła twarz w dłoniach i zapłakała.
— No, to jesteśmy zgubieni.
— Dlaczego? Pod rozmaitymi pozorami, najpierw pod pozorem twego zdrowia, możesz odwlec sprawę na rok. A w ciągu roku on będzie musiał rozpocząć nanowo wojnę we Włoszech prawdopodobnie. Pierwsza klęska pozbawi go całego uroku. Zresztą przez rok może zajść dużo rzeczy.
— Czyś nie przeczytał dopisku Rolanda?
— Owszem. Lecz nie znalazłem w nim nic ponad to, co pisze twoja matka.
— Odczytaj raz jeszcze pierwsze zdanie.
I Amelia podsunęła mu list.
Przeczytał: „Opuszczam Paryż na kilka dni. Jeśli mnie nie zobaczysz, to usłyszysz o mnie“.
— No, więc cóż?
— A wiesz, co to ma znaczyć?
— Nie.
— To znaczy, że Roland ściga ciebie.
— To drobiazg. Przecież nie może zginąć z mej ręki, ani z ręki żadnego z nas.
— Ależ ty, nieszczęśliwy, możesz zginąć z jego ręki.
— Czy myślisz, że będę miał do niego żal, Amelio, jeśli mnie zabije?
— Och, tegom nie przypuszczała nawet wśród najgorszych obaw.
— Więc sądzisz, że twój brat ściga mnie?
— Jestem tego pewna.
— Na jakiej zasadzie jesteś tego pewna?
— Ponieważ sir John jest umierający, a Roland, który myśli, że on umarł, zaprzysiągł zemstę.
— Gdyby on zmarł, a nie był umierający — odparł młodzieniec z goryczą — nie bylibyśmy w obecnem położeniu.
— Bóg go uratował, Karolu. Widać potrzebne było, że nie umarł.
— Potrzebne? Może dla nas?
— Nie przenikam w plany Boga. Mówię ci, kochany mój, strzeż się Rolanda. Roland jest tak blizko.
Karol uśmiechnął się z powątpiewaniem.
— Mówię ci, że jest nietylko blizko, ale że już jest tu. Widziano go.
— Widziano go! Gdzie? Kto?
— Kto go widział?
— Tak.
— Karolina, pokojówka, córka stróża więziennego. Prosiła mnie o pozwolenie pójścia do rodziny wczoraj, w niedzielę. Ponieważ miałam się widzieć z tobą, zwolniłam ją do dziś rana.
— Więc cóż?
— Więc spędziła noc u rodziców. O godzinie jedenastej przybył do więzienia kapitan żandarmeryi, który przyprowadził aresztowanych. Gdy ich umieszczono w celach, przyszedł jakiś człowiek, otulony w płaszcz, i zapytał o kapitana. Karolinie zdaje się, że poznała głos nowoprzybyłego. Przyjrzała mu się uważnie w chwili, gdy płaszcz otworzył się i odsłonił twarz, i poznała mego brata.
Młodzieniec poruszył się.
— Rzumiesz więc, Karolu? Mój brat przyjeżdża tutaj, do Bourgu, przyjeżdża w tajemnicy, nie zawiadamiając mnie o swym powrocie. Mój brat pyta o kapitana żandarmeryi, szuka go aż w więzieniu, mówi tylko z nim i znika. Czyż nie jest to fatalna groźba dla mej miłości? Powiedzże.
W istocie, w miarę jak Amelia mówiła, czoło jej kochanka chmurzyło się coraz bardziej.
— Amelio, gdyśmy robili to, co robimy, zdawaliśmy sobie wyraźnie sprawę z niebezpieczeństwa.
— Czy przynajmniej — zapytała Amelia — zmieniliście ukrycie? opuściliście klasztor Kartuzów w Bilion?
— Tam zostali tylko zmarli.
— A czy grota w Ceyzeriat jest pewnem schroniskiem?
— Najpewniejszem, gdyż ma dwa wyjścia.
— Klasztor Kartuzów miał również dwa wyjścia, a jednak, jak mówisz, zostawiliście tam tylko zmarłych.
— Zmarli są bezpieczniejsi od żywych. Oni nie umrą na szafocie.
Amelia poczuła dreszcz przebiegający po całem ciele.
— Karolu! — wyszeptała.
— Słuchaj — rzekł młodzieniec. — Bóg świadkiem i ty takoż, żem zawsze podczas naszych schadzek przedzielał twoje smutne przeczucia i moje obawy uśmiechem i wesołością. Ale dziś postać rzeczy się zmienia. Jesteśmy w przededniu walki, zbliżamy się do chwili stanowczej. Nie proszę cię, Amelio, o to, czego szaleni i samolubni kochankowie w chwilach wielkich niebezpieczeństw żądają od swych kochanek; nie proszę cię, abyś w sercu swem zachowała zmarłego, abyś kochała trupa...
— Kochany — rzekła dziewczyna — kładąc rękę na jego ramieniu uważaj: zaczynasz wątpić we mnie.
— Nie. Oddaję ci największą cześć, — wszak pozostawiam ci swobodę spełnienia poświęcenia w całej rozciągłości. Ale nie chcę, abyś była związana jakąkolwiek przysięga lub skrępowana jakimiś więzami.
— Tak. To dobrze — odpowiedziała Amelia.
— O jedno cię proszę — mówił dalej młodzieniec. — Przysięgniesz mi na naszą, niestety tak nieszczęsną dla ciebie miłość, że, jeśli mnie aresztują, rozbroją, wtrącą do więzienia lub skażą na śmierć, ty — i tego żądam od ciebie, Amelio — wszelkimi sposobami postarasz się dostarczyć broń nie tylko dla mnie, lecz i dla mych towarzyszy, abyśmy mogli być zawsze panami swego życia.
— Ależ Karolu! Czy nie pozwolisz, abym wówczas wszystko wyjawiła, abym się odwołała do uczuć mego brata i do wspaniałomyślności pierwszego konsula?
Nie zdążyła dokończyć, gdyż kochanek chwycił ją porywczo za rękę, mówiąc:
— Amelio! musisz mi złożyć dwie przysięgi. Najpierw przysięgnij, że nie będziesz zabiegała o moje ułaskawienie. Przysięgnij, przysięgnij, Amelio!
— Pocóż mam przysięgać, ukochany? — odparła dziewczyna z płaczem. — Obiecuję ci.
— Czy obiecujesz, na tę chwilę, kiedym ci powiedział, że cię kocham, i kiedyś mi odpowiedziała, że mnie nie kochasz?
— Przysięgam na twe i swoje życie, na naszą przeszłość i przyszłość, na nasze uśmiechy i na nasze łzy!
— Bez tego, rozumiesz Amelio, muszę umrzeć, chociażbym miał roztrzaskać sobie głowę o ścianę, lecz umrę zbezczeszczony.
— Obiecuję ci, Karolu.
— A teraz druga prośba, Ameelio. Jeśli nas schwytają i skażą — dostarcz nam broni lub trucizny, albo cokolwiek, bylebyśmy mogli zakończyć życie. Śmierć z twych rąk będzie jeszcze dla mnie szczęściem.
— Zblizka czy zdaleka, wolny czy uwięziony, żywy czy umarły — zawsze będziesz moim panem, a ja twą niewolnicą. Rozkazuj, a usłucham.
— Już wszystko, Amelio. Widzisz, jakie to jasne, i proste. Nie chcę łaski, chcę broni.
— Proste i jasne, ale okropne.
— Ale tak będzie, nieprawdaż?
— Chcesz tego?
— Błagam o to.
— Wola twoja, kochany Karolu, będzie spełniona, bez względu na to, czy prosisz, czy rozkazujesz.
Młodzieniec podtrzymywał lewem ramieniem dziewczynę, która prawie była omdlała, i zbliżył swe usta do jej warg.
Lecz w chwili, gdy ich usta miały się zewrzeć, rozległ się krzyk sowy tak blizko od okna, że Amelia drgnęła, a Karol podniósł głowę.
Krzyk rozległ się po raz drugi, a po chwili i po raz trzeci.
— Czy słyszysz — wyszeptała Amelia — głos złowróżbnego ptaka? Jesteśmy zgubieni, mój ukochany!
Lecz Karol potrząsnął głową.
— To nie krzyk sowy, Amelio. To wezwanie jednego z moich towarzyszy. Zgaś świecę.
Amelia zdmuchnęła świecę, a przez ten czas kochanek jej otworzył okno.
— Och, aż tu — wyszeptała — aż tu cię szukają!
— To nasz przyjaciel we wszystko wtajemniczony, hrabia de Jayat. On jeden wie, gdzie jestem.
Po chwili z balkonu zapytał:
— Czy to ty, Montbar?
— Tak. To ty, Morganie?
— Tak.
Jakiś człowiek wysunął się z pośród drzew.
— Nowiny z Paryża. Niema chwili do stracenia: chodzi o nasze życie.
— Czy słyszysz, Amelio?
I, biorąc dziewczynę w objęcia, przycisnął ją gorączkowo do serca.
— Idź — rzekła głosem zamierającym. — Wszak słyszałeś, że chodzi o życie was wszystkich!
— Żegnaj, Amelio, żegnaj, moja ukochana!
— Nie mów żegnaj.
— Nie, nie, do widzenia!
— Morganie! Morganie! — rozległ się głos czekającego pod balkonem.
Młodzieniec ostatni raz dotknął ustami warg Amelii, poczem jednym skokiem przez okno znalazł się koło towarzysza.
Amelia krzyknęła i podążyła do balustrady; ale dojrzała tylko dwa cienie ginące w mroku, który potęgowało sąsiedztwo wielkich drzew parku zamkowego.

KONIEC TOMU II-go.


I.
Jaskinia w Ceyzeriat.

Obaj młodzieńcy skryli się w cieniu wielkich drzew; Morgan prowadził swego towarzysza, mniej obeznanego z zakątkami parku. Tak doszli do miejsca, w którem Morgan zwykle przeskakiwał przez mur.
W kilka sekund obaj byli już za murem.
Wnet potem znaleźli się na brzegu rzeki Reyssouse.
Tam czekała pod wierzbą łódź.
Wskoczyli do niej jednocześnie i trzema uderzeniami wioseł dobili do przeciwnego brzegu.
Równolegle do koryta rzeki biegł wąwóz, który prowadził do lasku, leżącego pomiędzy Ceyzeriat i Etrez, więc na przestrzeni trzech mil wzdłuż. Las ten był niejako po tej stronie rzeki dalszym ciągiem lasu Seillon.
Doszedłszy do skraju lasu, zatrzymali się, gdyż dotychczas szli z możliwą szybkością, byle nie biegnąć. Żaden nie wymówił jednego słowa.
Droga, którą przebyli, była pusta; prawdopodobnie, a nawet z pewnością nikt ich nie widział. Można więc było wytchnąć.
— Gdzie są towarzysze? — zapytał Morgan.
— W grocie — odparł Montbar.
— Dlaczegóż więc nie idziemy tam zaraz?
— Bo pod tym bukiem mamy spotkać jednego z naszych, który nam powie, czy możemy bezpiecznie iść dalej.
— Kogo?
— D’Assasa.
Jakiś cień ukazał się za wskazanem drzewem.
— Oto jestem — odezwał się cień.
— Ach! to ty? — zawołali obaj młodzieńcy.
— Cóż nowego? — zapytał Montbar.
— Nic; czekają na was, aby powziąć decyzyę.
— Kiedy tak, to idźmy.
I we trzech poszli dalej. Gdy przeszli z jakie trzysta kroków, Montbar znowu się zatrzymał.
— Armandzie! — zawołał półgłosem.
Na to wezwanie dał się słyszeć szelest liści suchych i wynurzył się czwarty cień, który zbliżył się do trzech towarzyszy.
— Nic nowego? — zapytał Montbar.
— Owszem: jest wysłaniec Cadoudala.
— Ten gam, co już raz przychodził?
— Tak.
— Gdzież on?
— Z braćmi, w grocie.
— Idźmy! Pierwszy ruszył Montbar. Parów był tak wązki, że musieli iść jeden za drugim.
Droga szła w górę łagodnie, lecz kręto.
Gdy doszli do polanki, Montbar stanął i trzykrotnie wydal ten sam okrzyk puhacza, którym oznajmił swą obecność Morganowi.
Odpowiedziała mu zaś sowa.
Potem z pośród gałęzi dębu jakiś człowiek ześliznął się na ziemię. Była to straż, czuwająca nad wejściem do groty. Wejście to było o dziesięć kroków od dębu.
Szyldwach zamienił kilka słów po cichu z Montbarem, poczem powrócił na dąb i zniknął w jego gałęziach, tak, że ci, którym zginął z oczu, nie mogli go dojrzeć w tym napowietrznym bastyonie.
Droga, w miarę tego jak się zbliżali do wejścia groty, była coraz węższa.
Pierwszy wszedł Montbar. W wiadomem mu miejscu podniósł kamień, z pod którego wydostał krzesiwo, hubkę, zapałki i pochodnię.
Błysnęła iskra, hubka się zatliła, zapałka roztoczyła niepewne niebieskawe światło, poczem wybuchnęła płomieniem pochodnia.
Ujrzano trzy — cztery drogi. Montbar bez wahania wybrał jedną z nich.
Droga ta wiła się spiralnie i szła w głąb ziemi.
Widoczne było, że szli przez labirynt dawnego kamieniołomu, z którego być może powstały przed 1900 laty trzy miasta rzymskie, dziś będące tylko wioskami, nad któremi panuje obóz Cezara.
Kiedy niekiedy drogę podziemną przecinały wszerz szerokie rowy; można je było przebyć tylko po kładce, a tę jednem pchnięciem nogi rzucić w głąb rowu.
Tu i owdzie spotykano wyniosłości, za któremi można było zacząć strzelać, nie wystawiając się wcale na ogień nieprzyjaciela.
Wreszcie o pięćset kroków od wejścia barykada na wysokość człowieka zamykała drogę tym, którzyby chcieli dotrzeć do skalistej pieczary, w której znajdowało się w tej chwili z dziesięciu ludzi, zajętych czytaniem lub graniem.
Nikt z czytających lub grających nie poruszył się na odgłos kroków, ani na blaski ognia, skaczące po ścianach podziemi, tak byli pewni, że tylko przyjaciele mogą dotrzeć do nich w takiem ukryciu.
Widok obozowiska był bardzo malowniczy. Świece, obficie pozapalane, migotały na broni wszelkiego rodzaju, wśród której strzelby dwustrzałowe i pistolety zajmowały pierwsze miejsce; florety i maski pojedynkowe były porozwieszane na ścianach; tu i owdzie stały instrumenty muzyczne; wreszcie jedno, czy dwa lustra w złotych ramach wskazywały, że mieszkańcy tego podziemia nie zaniedbywali toalety.
Wszyscy byli tak spokojni, jakgdyby wiadomość, która wyrwała Morgana z objęć Amelii, była im nieznana lub bez znaczenia.
Jednak, gdy podczas zbliżania się grupki czterech towarzyszy rozległ się głos: „Kapitan! kapitan!“ — wszyscy powstali z uszanowaniem.
Morgan wówczas skłonił się, podniósł głowę i przeszedł przed Montbarem w środek koła, które utworzyli obecni na jego widok.
— Przyjaciele, podobno są wiadomości?
— Tak, kapitanie — odezwał się jeden głos — mówią, że policya pierwszego konsula raczyła zająć się nami.
— Gdzie jest zwiastun tego faktu? — zapytał Morgan.
— Oto jestem — odezwał się młody człowiek, ubrany w liberyę kuryera gabinetowego, jeszcze pokryty błotem i kurzem.
— Czy masz depesze?
— Pisanych nie. Mam ustne.
— Skąd pochodzą?
— Z gabinetu osobistego ministra.
— Więc można im wierzyć?
— Ręczę za to. Wiadomość jak najbardziej urzędowa.
— Dobrze jest mieć wszędzie przyjaciół — wtrącił Montbar nawiasem.
— A zwłaszcza w otoczeniu pana Fouche’go — dorzucił Morgan. — Ale jakież to wiadomości?
— Czy mam je mówić głośno, czy tylko dla ciebie, kapitanie?
— Ponieważ sądzę, że interesują one nas wszystkich, mów więc głośno.
— Otóż pierwszy konsul wezwał obywatela Fouché’go do Luksemburgu i zmył mu głowę z powodu nas.
— Dobrze. Cóż dalej?
— Obywatel Fouché odpowiedział, że jesteśmy bardzo zręczni wisusi, których trudno doścignąć, a jeszcze trudniej schwytać, gdy się doścignie. Słowem, wychwalał nas nadzwyczajnie.
— Bardzo łaskawie z jego strony! Cóż dalej?
— Potem pierwszy konsul powiedział mu, że go to nic nie wzrusza, że jesteśmy rozbójnikami, i że to my przez nasze rozboje podtrzymujemy walkę w Wandei; że gdy przestaniemy przesyłać pieniądze do Bretanii, szuanerya upadnie.
— Prześliczne rozumowanie!
— Zadawać cios Zachodowi na Wschodzie i na Południu!
— Tak jak zadawać cios Anglii w Indyach.
— W rezultacie pierwszy konsul dał zupełną swobodę działania obywatelowi Fouché’mu i musi mieć nasze głowy, chociażby trzeba było wydać milion i stracić pięciuset ludzi.
— Przecież wie on, czyich głów chce. Chodzi jednak jeszcze o to, czy my je mu oddamy.
— Otóż obywatel Fouché powrócił wściekły i oświadczył, że w ciągu tygodnia nie powinien zostać we Francyi ani jeden towarzysz Jehudy.
— Termin krótki.
— Tegoż dnia pomknęli kuryerzy do Lugdunu, Maçon, Lons-le-Saulnier, do Besançon i do Genewy z rozkazami do naczelników załóg, aby osobiście starali się nas wytępić, a nadto, aby bezwzględnie posłuszni byli p. Rolandowi de Montrevel, adjutantowi pierwszego konsula, i aby oddali do jego rozkazów wszystkie wojska, jeśliby mu były potrzebne.
— I mogę dodać — rzekł Morgan — że p. Roland de Montrevel już rozpoczął kampanię. Wczoraj naradzał się w więzieniu w Bourgu z kapitanem żandarmeryi.
— Czy wiadomo, w jakim celu? — zapytał jakiś głos.
— W tym celu, do licha, aby zamówić dla nas numery.
— Czy teraz będziesz go bronił? — zapytał d’Assas.
— Więcej, niż kiedykolwiek.
— Tego już za dużo — zaszemrał ktoś.
— Dlaczego? — zapytał Morgan tonem wyniosłym. — Czyż to prawo nie przysługuje mi, jako towarzyszowi?
— Naturalnie! — odparły inne głosy.
— Więc korzystam z niego, jako prosty towarzysz i jako wasz kapitan.
— A jeśli w zamieszaniu zabłąka się jaka kula! — zawołał jeden z towarzyszów.
— A więc nie domagam się swego prawa, nie rozkazuję, lecz proszę. Przyjaciele, przyrzeknijcie mi na wasz honor, że życie Rolanda de Montrevel będzie dla was świętem.
Wszyscy jednym głosem odpowiedzieli, podnosząc ręce:
— Słowo honoru! Przysięgamy!
— A teraz zaczął znowu Morgan — musimy rozpatrzyć nasze położenie jasno i trzeźwo. Gdy policya i inteligencya zacznie nas ścigać i rozpocznie z nami walkę, nie będziemy mogli oprzeć się: — choćbyśmy byli chytrzy jak lisy, obrotni jak dziki, zawsze opierać się będziemy do czasu tylko. Oto moje przynajmniej zdanie.
Morgan wzrokiem pytał towarzyszów; jednomyślnie się z nim zgodzili, ale przyznawali z uśmiechem na ustach, że ich zguba była nieunikniona.
Dziwna bo to była epoka; przyjmowano śmierć bez bojaźni, a zadawano ją bez wzruszenia.
— Czy nie masz nic do powiedzenia więcej? — zapytał Montbar.
— Mam — odparł Morgan. — Muszę zaznaczyć, że możemy łatwo zdobyć konie lub pójść pieszo. Jesteśmy wszyscy jeźdźcy i potrosze górale. Konno w sześć godzin możemy być poza granicami Francyi, a pieszo — w dwanaście godzin. Skoro dotrzemy do Szwajcaryi, możemy dbać o obywatela Fouché’go tyle, co pies o piątą nogę. Oto, co chciałem powiedzieć jeszcze.
— Przyjemnieby było drwić sobie z obywatela Fouché’go — rzekł Adler — ale niemiło jest opuszczać Francyę.
— To też poddam pod głosowanie tę ostateczność, ale po wysłuchaniu wysłańca Cadoudala.
— Słusznie! — zawołały dwa, czy trzy głosy. — Gdzie Bretończyk?
— Spał, gdym odchodził — rzekł Morgan.
— I śpi dotychczas — wtrącił Adler, wskazując palcem człowieka, leżącego na posłaniu ze słomy w niszy.
Zbudzili Bretończyka, który, przecierając oczy ze snu jedną ręką, drugą przez przyzwyczajenie szukał karabina.
— Jesteś wśród swoich — odezwał się któryś. — Nie bój się.
— Nie boję się! — odparł Bretończyk. — Któż to przypuszcza, że ja się mogę bać?
— Ktoś, kto nie zna zapewne Złotego Sęka — odezwał się Morgan (gdyż poznał on, że wysłannik Cadoudala był już raz w klasztorze Kartuzów); przepraszam cię w jego imieniu.
Złoty Sęk popatrzał na gromadkę młodych ludzi z taką miną, że wątpić nie można było, iż nie bardzo lubi żarciki pewnego rodzaju. Ale widząc, że gromadka ta nie drwiła z niego, zapytał dość uprzejmie:
— Który z was, panowie, jest dowódcą? Mam do niego list od mego generała.
Morgan wysunął się naprzód.
— To ja — rzekł.
— Nazwisko pana?
— Mam dwa.
— Nazwisko bojowe?
— Morgan.
— Dobrze. O nim mówił generał; zresztą poznaję pana. To pan na zebraniu mnichów wręczył mi worek z 60 tysiącami franków. Mam dla pana list.
— Dawaj.
Chłop zdjął kapelusz, wydarł podszewkę i wyjął kawałek papieru w formie podwójnego czepka; papier na pierwszy rzut oka był zupełnie czysty.
Salutując po wojskowemu, chłop oddał papier Morganowi.
Ten obrócił papier na tę i drugą stronę, a widząc, że niema nic napisanego, przynajmniej pozornie, zawołał:
— Świeca!
Przyniesiono świecę. Morgan potrzymał papier nad płomieniem.
Powoli występować zaczęły litery; od nagrzania wystąpiło pismo.
Manipulacye te były dla młodych ludzi rzeczą zwykłą. Ale Bretończyk patrzał na to ze zdziwieniem.
Dla tego umysłu naiwnego w tem wszystkiem mogły być jakie czary. Ale z chwilą, gdy dyabeł służył sprawie królewskiej, szuan ten gotów był paktować nawet z dyabłem.
— Panowie — zwrócił się do zebranych Morgan — chcecie wiedzieć, co nam wskazuje nasz zwierzchnik.
Wszyscy skłonili się.
Morgan czytał:

„Kochany Morganie.
„Gdyby wam mówiono, że porzuciłem sprawę i wchodzę w układy z rządem pierwszego konsula i że toż samo czynią dowódcy wandejscy — nie wierzcie temu. Jestem z najczystszej Bretanii, a więc uparty, jak prawdziwy Bretończyk. Pierwszy konsul przysłał do mnie jednego ze swych adjutantów, ofiarowując całkowitą amnestyę dla mych ludzi a dla mnie stopień pułkownika. Nie pytałem nawet mych ludzi i odmówiłem za nich i za siebie.
„Teraz wszystko zależy od was. Ponieważ od książąt nie mamy ani pieniędzy, ani poparcia, jesteście jedynymi naszymi skarbnikami. Jeśli zamkniecie nam swą kasę, a raczej jeśli nie będziecie dalej otwierali kasy rządowej, to opozycya monarchiczna, której serce bije już tylko w Bretanii, osłabnie powoli i wreszcie zamrze zupełnie.
„Nie potrzebuję wam mówić, że zamrze ono wtedy tylko, jeśli zamrze moje serce.
„Nasze posłannictwo jest niebezpieczne; prawdopodobnie złożymy nasze głowy. Lecz czyż nie sądzicie, że miło będzie nam słyszeć, jak mówić będą po nas (jeśli się cośkolwiek słyszy poza grobem): „Wszyscy stracili nadzieję, lecz oni jej nie stracili“.
„Zawsze ktoś z nas przeżyje innych, ale po to tylko, aby zginąć w swej kolei. Niechaj ci powiedzą: „Etiamsi, omnes, ego non“. Liczcie na mnie, jak ja na was liczę.

Jerzy Cadoudal.

„P. S. Wiecie, że możecie powierzyć Złotemu Sękowi wszystkie pieniądze, które macie dla sprawy. Przyrzekł mi, że nie da się schwytać. Wierzę jego słowu“.

Szmer entuzyazmu rozległ się wśród młodych ludzi, gdy Morgan kończył ostatnie słowa listu.
— Słyszeliście, towarzysze? — zapytał.
— Tak, tak, tak — powtarzali wszyscy.
— Najpierw, ile możemy dać pieniędzy?
— 13.000 franków z nad jeziora Silans, 22.000 z Carronnieres, 14.000 z Meximieux, razem 49.000 — obliczył Adler.
— Słyszysz, kochany Złoty Sęku? — zapytał Morgan. — To niewiele; jesteśmy o połowę biedniejsi, niż pierszym razem. Ale cóż robić. Znasz przysłowie: „Czem chata bogata, tem rada“.
— Generał wie, jak się narażacie dla zdobycia tych pieniędzy. Powiedział, że z wdzięcznością przyjmie nawet najmniejszą sumę.
— Tembardziej, że następna przesyłka będzie lepsza, — rozległ się głos młodzieńca, który niepostrzeżony wmieszał się do gromadki, gdyż list Cadoudala pochłaniał ich uwagę — jeśli zechcemy zapoznać się w przyszłą sobotę z pocztą z Chambery.
— Ach, to ty, Valensolle! — rzekł Morgan.
— Bez nazwisk, jeśli laska, baronie. Dajmy się rozstrzeliwać, ścinać, łamać kołem, ćwiertować, ale ratujmy honor naszych rodzin. Nazywam się Adler i na inne wołanie nie odpowiadam..
— Przepraszam. Zbłądziłem... Więc mówiłeś?...
— Że poczta, jadąca z Paryża do Chambery, przejeżdżać będzie w sobotę pomiędzy Chapelle-de-Guinchay i Belleville. Wieźć ona będzie 50.000 franków rządowych dla zakonników na górze św. Bernarda. Dodam tylko, że pomiędzy temi dwiema miejscowościami jest tak zwany Biały Domek; możnaby tam doskonale urządzić zasadzkę.
— Co wy na to, panowie? — zapytał Morgan — czy zrobimy zaszczyt obywatelowi Fouché, niepokojąc jego policyę? Czy idziemy? Czy opuszczamy Francyę? Czy też zostaniemy wiernymi towarzyszami Jehudy?
Rozległ się jeden okrzyk:
— Zostajemy!
— Doskonale! — odrzekł Morgan — poznaję was, bracia. Cadoudal wskazał nam drogę w swym przepięknym liście. Przyswójmy sobie jego bohaterskie hasło: Etiamsi omnes, ego non.
I zwócił się do Bretończyka:
— Złoty Sęku, 49.000 franków są do twego rozkazu. Idź, kiedy zechcesz. Obiecaj w naszem imieniu coś więcej na przyszły raz i powiedz generałowi ode mnie, że będę uważał za zaszczyt dla siebie pójść za nim lub przed nim wszędzie, chociażby na szafot. Do widzenia, Złoty Sęku.
Potem zwrócił się do młodzieńca, który tak domagał się zachowania jego incognito:
— Kochany Adlerze, ja dziś cię nakarmię i dam ci nocleg, jeśli tylko raczysz być moim gościem.
— Z wdzięcznością przyjmę zaproszenie, drogi Morganie — odparł nowoprzybyły — muszę cię jednak uprzedzić, że spać mogę byle gdzie, bo upadam ze znużenia, ale byle czego jeść nie będę, bo umieram z głodu.
— Będziesz miał dobry posiłek i dobre łóżko.
— A gdzie?
— Chodź za mną.
— Jestem gotów.
— No to chodź! Dobranoc panom. Ty dziś czuwasz, Montbar?
— Tak.
— No to możemy spać spokojnie.
Z temi słowy Morgan wziął pod rękę przyjaciela, i z zapaloną pochodnią, którą mu podano, skierował się w głąb groty.
Pójdźmy za nimi.
Po raz to pierwszy Valenselle, który pochodzi z okolic Aix, mógł zwiedzić grotę w Ceyzeriat, wybraną tym razem przez towarzyszów Jehudy na schronisko.
Podczas schadzek poprzednich zbadał labirynty klasztoru Kartuzów w Seillon tak dobrze, że mógł odegrać rolę widma w komedyi odegranej przed Rolandem. — Ale wszystko było dlań nieznanem i ciekawem w tem nowem schronisku, w którem miał spać po raz pierwszy, a w którem, na kilka dni przynajmniej, Morgan założył swą główną kwaterę.
Jak we wszystkich kamieniołomach zarzuconych, tak i w tym, korytarze kończyły się zawsze ścianą w punkcie, gdzie przerwano wydobywanie kamieni. Jeden tylko z tych korytarzy, zdawało się, nie miał końca. Jednak i ten się kończył; ale w rogu korytarza wybity był — nawet ludzie miejscowi nie wiedzą po co — otwór, węższy o jakie dwie trzecie od szerokości korytarza, w którym zmieścić się mogło dwu ludzi rzędem.
Młodzieńcy przeszli przez ten otwór. Powietrze było tak rzadkie, że pochodnia mogła lada chwila zgasnąć.
Valensolle poczuł, że na ręce i ramiona spadają mu krople wody.
— Cóż to, deszcz tu pada?
— Nie — odpowiedział Morgan — przechodzimy pod rzeczką Reyssouse.
— Więc idziemy do Bourgu?
— Mniej więcej.
— Niech i tak będzie. Ponieważ ty mnie prowadzisz i ponieważ obiecałeś mi posiłek i spoczynek, więc o nic się nie troszczę, chyba o naszą pochodnię — rzekł młodzieniec, patrząc na coraz słabszy płomień.
— Nic strasznego; wydobędziemy się stąd zawsze.
— Wiesz co, Morganie, że nasze położenie jest głupie. Jeśli pomyśleć, że o trzeciej zrana łazimy po jaskiniach, że przechodzimy pod rzekami, że nie wiemy, gdzie będziem spali, że mamy przed sobą perspektywę aresztowania, sądu i ścięcia pewnego pięknego poranku! I dla kogo? — Dla książąt, którzy nie znają nawet naszych nazwisk, którzy, gdyby nawet je znali, zapomnieliby zaraz nazajutrz!
— Mój drogi — odparł Morgan. — To, co się wydaje głupiem, co nie może być zrozumiane przez pospólstwo w tym wypadku, może być niemniej wzniosłe.
— Widzę — odparł Valensolle, że w tym naszym tańcu więcej dajesz z siebie, niż ja. Ja bo robię to z poświęcenia, a ty z zapałem.
Morgan westchnął.
— Już jesteśmy — odezwał się po chwili.
W istocie natknęli się na pierwszy stopień jakichś schodów.
Morgan wszedł na nie pierwszy. Doszli wreszcie do kraty, którą otworzył kluczem.
Znaleźli się w grobach podziemnych.
Po dwu stronach podziemia stały dwie trumny. Korony książęce i herby, wyobrażające krzyże srebrne w polu błękitnem, wskazywały, że w trumnach tych spoczywały zwłoki z rodziny Sabaudzkiej.
W głębi widać było schody, idące w górę.
Valensolle obejrzał wszystko ciekawie i zoryentował się co do miejsca.
— Spartańczycy — rzekł — robili inaczej.
— Czy dlatego, że oni byli republikanami, my zaś jesteśmy rojaliści? — zapytał Morgan.
— Nie. Oni kazali przynosić kościotrupa przy końcu uczty, my zaś od tego rozpoczynamy.
— Czy jesteś pewny, że to Spartańczycy w ten sposób wyrażali swe poglądy filozoficzne? — zapytał Morgan, zamykając drzwi kraty.
— Może oni, może kto inny. Wszystko jedno. Powiedziałem i nie powtórzę więcej tego.
— Innym razem powiesz, że to Egipcyanie.
— Chyba będę sam szkieletem — odparł nie bez wesołości, ale z odcieniem pewnej melancholii w głosie Valensolle — zanim nadarzy mi się sposobność popisania się mą erudycyą. Ale cóż tam do licha robisz? Po co gasisz pochodnię? Chyba nie każesz mi tu spożywać wieczerzę i spać?
Morgan w istocie zgasił pochodnię na pierwszym stopniu schodów.
— Podaj mi rękę — rzekł.
Valensolle schwycił podaną rękę, Morgan zaś zaczął wstępować na schody.
Po chwili z naprężenia dłoni można było poznać, że robi jakieś wysiłki.
W istocie uniosła się płyta a przez otwór zabłysło blade światło. Zarazem Valensolle poczuł aromatyczny zapach.
— Jesteśmy — zawołał — w stodole. To lepsze.
Morgan nie odpowiadał; pomógł towarzyszowi wydostać się z podziemia i opuścił płytę.
Valensolle obejrzał się. Byli w środku obszernego budynku, wypełnionego sianem. Światło przedostawało się przez pięknej formy okna, które nie mogły być oknami stodoły.
— Chyba nie jesteśmy w stodole? — zapytał.
— Pakuj się na siano i siadaj przy tem oknie.
Valensolle usłuchał.
W chwilę potem Morgan podał przyjacielowi serwetę, w której był pasztet, chleb, butelka wina, dwie szklanki i dwa widelce.
— Ho, ho! — rzekł Valensolle. Lukullus na przyjęciu u Lukullusa!
A rzuciwszy okiem poprzez witraże na gmach o wielu oknach, który, jak się oryentował, musiał być skrzydłem budynku, w którym znajdowali się obaj przyjaciele i przed którym chodził szyldwach, zauważył:

— Baczność! — rzekł Morgan.

— Stanowczo będę jadł bez apetytu, jeśli się nie dowiem, gdzie jesteśmy. Co to za gmach? Co tu robi ten szyldwach?
— Kiedy już chcesz koniecznie — odezwał się Morgan — to powiem ci. Jesteśmy w kościele w Brou. Uchwała rady miejskiej zamieniła ten kościół na skład siana. Tamten budynek to koszary żandarmeryi. Ten zaś szyldwach chodzi tu po to, aby nam nie przerwano posiłku a potem snu.
— Dzielni żandarmi — wtrącił Valensolle, napełniając szklankę. — Za ich zdrowie, Morganie!
— I za nasze! — odpowiedział ze śmiechem młody człowiek. — Niech mię dyabli porwą, jeśli im przyjdzie na myśl, że jesteśmy tutaj!
Zaledwie Morgan wychylił swą szklankę, rozległ się, jakby dyabeł przyjął wyzwanie, donośny głos szyldwacha: „Kto idzie?“
— A to co? — zawołali obaj. — Co to ma znaczyć?
Od strony Pont-d’Ain zbliżyło się ze trzydziestu żołnierzy, a zamieniwszy z szyldwachem hasła, rozdzielili się: jedna część, liczniejsza, prowadzona przez dwu ludzi, zdaje się, oficerów, weszła do koszar; druga poszła dalej.
— Baczność! — rzekł Morgan.
I obaj, przyklęknąwszy, z uchem wytężonem, z oczyma przylepionemi do szyb, czekali.
Wyjaśnimy czytelnikowi, co spowodowało to zakłócenie posiłku, który, zważywszy, że była trzecia rano, nie należał do najspokojniejszych.


II.
Punkt obserwacyjny.

Córka odźwiernego nie omyliła się: rozmawiającym w więzieniu z kapitanem żandarmów był Roland.
Amelia również słusznie niepokoiła się, gdyż Roland istotnie wysłany był na pościg za Morganem.
Roland nie pokazał się w zamku Noires-Fontaines nie dlatego, żeby podejrzewał, iż siostra interesuje się losami dowódcy towarzyszów Jehudy. Obawiał się poprostu niedyskrecyi służby.
Poznał on Karolinę. Ponieważ ta jednak nie okazała żadnego zdziwienia na jego widok, sądził więc, że go nie poznała. Zresztą, po rozmowie z wachmistrzem, czekał na niego na placu Bastion, zupełnie pustym o tej porze.
Kapitan żandarmeryi, ukończywszy zapisywanie więźniów, poszedł do Rolanda.
U odźwiernego Roland tylko powiedział, kim jest; tutaj mógł już omówić istotę sprawy.
Wtajemniczył więc kapitana w cel swego przyjazdu. Roland dla względów osobistych prosił pierwszego konsula, aby powierzył mu ściganie towarzyszów Jehudy. Bez trudności otrzymał przyzwolenie. Rozkaz ministra wojny oddał do jego rozporządzenia nietylko załogę Bourgu, ale i załogi miast sąsiednich. Minister policyi nakazał wszystkim oficerom żandarmeryi pomagać Rolandowi.
Roland oczywiście postanowił zwrócić się najprzód do kapitana żandarmeryi w Bourgu, ponieważ znał go oddawna i jako człowieka stanowczego i odważnego.
I trafił doskonale. Kapitan był zawzięty na towarzyszów Jehudy, którzy zatrzymywali dyliżanse prawie pod miastem, a jednak wymykali mu się z rąk. Znał on treść trzech raportów o ostatnich napadach, przesłanych ministrowi policyi, i rozumiał jego wściekłość.
Kapitan osłupiał zupełnie, gdy Roland opowiedział mu, co mu się zdarzyło w klasztorze w Seillon owej nocy, w której tam czatował, a zwłaszcza o tem, co się zdarzyło sir Johnowi nocy następnej.
Kapitan z pogłosek wiedział, że gość pani de Montrevel dostał pchnięcie sztyletem. Ponieważ jednak nikt nie wniósł skargi, przeto nie uważał się za upoważnionego do przenikania tajemnicy, którą chciał, jak mu się zdawało, zachować Roland.
Roland zaś nic nie mówił o całej sprawie, chcąc w odpowiedniej chwili i w odpowiedniem miejscu dotrzeć do gospodarzy klasztoru.
Tym razem przybył, rozporządzając wszelkimi środkami, potrzebnymi do urzeczywistnienia swych planów, i zdecydowany, że nie wróci dopóty, dopóki wszystkiego nie doprowadzi do końca. Zresztą były to przygody, których Roland szukał, gdyż łączyły w sobie niebezpieczeństwo i malowniczość.
I gotów był narazić życie swe w walce z ludźmi, którzy nie szczędząc swego, nie będą szczędzili i jego życia. Nie przypisywał bowiem pomyślnego wyniku, wyprawy do klasztoru i walki z Cadoudalem istotnej przyczynie, mianowicie nietykalności, którą zastrzegł sobie Morgan. Bo i jak można było przypuszczać, że prosty krzyż, postawiony nad jego imieniem, mógł ochraniać go na dwu krańcach Francyi.
Pierwszą rzeczą było otoczyć klasztor Kartuzów w Seillon, zbadać go szczegółowo we wszystkich zakątkach. Roland uważał to za zupełnie możliwe do wykonania. Późny wieczór jednak zmusił go do odłożenia tej czynności na dzień następny.
Tymczasem chciał się ukryć w koszarach żandarmeryi, w pokoju kapitana, aby nikt nie dowiedział się o jego obecności w Bourgu i nie domyślił się przyczyn jego przyjazdu. Nazajutrz miał kierować wyprawą. Jeden z żandarmów, krawiec z zawodu, miał mu uszyć mundur wachmistrza.
W kostyumie tym mógł być wzięty za należącego do brygady z Lons-le-Saulnier i, niepoznany, mógłby kierować rewizyą klasztoru.
Wszystko stało się podług tego planu.
Koło godziny pierwszej po północy, Roland powrócił z kapitanem do koszar, udał się do jego pokoju i tam, na łóżku obozowem spał snem człowieka, który dwa dni i dwie noce przejechał pocztą.
Nazajutrz nakreślił plan klasztoru taki, że przy jego pomocy oficer mógł pokierować wyprawą bez Rolanda.
Ponieważ kapitan rozporządzał tylko osiemnastu żołnierzami, co nie wystarczało do obsadzenia obu wyjść z klasztoru i dla dokładnego jego zrewidowania, i ponieważ upłynęłoby dwa do trzech dni, zanim skompletowanoby brygadę rozrzuconą po okolicy, przeto z polecenia Rolanda kapitan udał się do pułkownika dragonów, konsystujących w Bourgu, wtajemniczył go we wszystko i zażądał dwunastu ludzi, tak, że razem miałby trzydziestu.
Pułkownik nietylko dał dwunastu ludzi, ale, dowiedziawszy się, że wyprawą ma kierować Roland de Montrevel, adjutant pierwszego konsula, wyraził gotowość uczestniczenia w wyprawie i poprowadzenia swych żołnierzy.
Roland przyjął jego pomoc. Umówiono się, że pułkownik i jego dwunastu dragonów wezmą po drodze Rolanda, kapitana i osiemnastu żandarmów, gdyż koszary tych ostatnich były właśnie przy drodze, prowadzącej do Seillon.
Wyprawa miała wyruszyć o jedenastej.
Punktualnie o godzinie jedenastej dragoni połączyli się z żandarmami i oba oddziały wyruszyły.
Roland w uniformie wachmistrza dał się poznać pułkownikowi, ale dla żandarmów i dragonów był on wachmistrzem z brygady z Lons-le-Saulnier. Powiedziano im tylko, że Roland spędził młodość w klasztorze w Seillon, i że wobec tego, znając wszystkie zakątki klasztoru, prowadzi wyprawę.
Dzielni wojacy z początku byli upokorzeni, że dowodzi nimi były mnich. Ale ostatecznie, ponieważ ten były mnich nosił trójgraniasty kapelusz dość ładnie i ponieważ miał wygląd człowieka, który w mundurze zapomniał o habicie, pogodzili się z losem. Postanowili jednak wydać sąd o tym wachmistrzu, kiedy zobaczą, jak obchodzić się będzie z muszkietem, który niósł na ramieniu z pistoletami, które miał za pasem, i z szablą, wiszącą u boku.
Oddział podzielono na trzy części: ośmioma ludźmi dowodził kapitan żandarmeryi, dziesięcioma — pułkownik dragonów, a dwunastoma — Roland.
Za miastem rozeszli się. Kapitan żandarmeryi, który znał dobrze miejscowość, miał obserwować okna pawilonu, które wychodziły na las w Seillon. Pułkownik dragonów miał zająć stanowisko przy bramie klasztoru, Roland zaś z siedmioma dragonami i pięciu żandarmami miał przeszukać klasztor. Wszyscy powinni byli być na stanowiskach swych za pół godziny.
Roland ze swym oddziałem miał przeleźć przez mur ogrodu klasztornego, gdy na zegarze w Péronaz będzie biła pół do pierwszej.
W oznaczonej godzinie, gdy wszyscy byli na stanowiskach, Roland dał sygnał i ludzie jego wdrapali się na mur. Gdy byli po drugiej stronie, nie wiedzieli jeszcze, czy Roland był odważny, wiedzieli tylko, że był zręczny.
Roland wskazał im drzwi, prowadzące z ogrodu do klasztoru, i pierwszy otworzył je i znalazł się w gmachu klasztornym.
Było ciemno, dookoła panowała cisza.
Wskazując wciąż drogę swym ludziom, Roland doszedł do refektarza. I tam było pusto i cicho.
Skierował się przez sklepiony korytarz do ogrodu.
Pozostały do zrewidowania: cysterna, groby podziemne i pawilon, a raczej kaplica leśna.
Doszedłszy do cysterny, zapalił trzy łuczywa: jedno wziął sam, a dwa rozdał dwu żołnierzom, poczem podniósł płytę kamienną, pokrywającą schody.
Żandarmi, którzy szli za nim, zaczęli wierzyć, że był on nietylko zręczny, ale i odważny.
Korytarzem podziemnym doszli do pierwszej kraty; była tylko przymknięta.
W grobach panowała już nie cisza, nie pustka, lecz martwota. Najodważniejszych przeszedł dreszcz. Roland chodził od grobu do grobu, obstukując grobowce rękojeścią pistoletu. Nic nie zmąciło ciszy.
Doszli do drugiej kraty i do kaplicy. I tam było pusto i cicho. Roland skierował się na chór. Znać jeszcze było ślady krwi na posadzce.
Tutaj kończyło się badanie i trzeba było zgodzić się z tem, że wyników żadnych nie dało.
Roland nie chciał jednak składać broni. Sądził, że nikt go nie atakował ze względu na liczebność eskorty; kazał dziesięciu ludziom wydostać się z kaplicy przez rozwalone okno i przyłączyć się do oddziału kapitana, ukrytego w lesie, sam zaś z dwoma ludźmi powrócił do podziemia.
Tym razem obaj jego towarzysze uznali, iż jest nietylko odważny, lecz i zuchwały.
Lecz Roland, nie patrząc, czy idą za nim, szedł swymi śladami, ponieważ nie było śladu bandytów.
Obaj żołnierze, zawstydzeni, poszli za nim. Klasztor stanowczo był opuszczony. Doszedłszy do wielkiej bramy, Roland zawołał pułkownika; ten ze swymi sześciu ludźmi był na stanowisku.
Otwarto bramę. Pułkownik nic nie widział i nic nie słyszał.
Oba oddziały, zatarasowawszy bramę, aby odciąć drogę bandytom, jeśliby szczęśliwie natknęli się na nich, powróciły na chór kaplicy, gdzie czekał na nich kapitan żandarmeryi.
Była godzina druga z rana. Trzeba było zdecydować się na odwrót po trzygodzinnem szukaniu bez rezultatu.
Roland, zrehabilitowany w oczach żandarmów i dragonów, z żalem dał sygnał do odwrotu przez drzwi kaplicy, wychodzące na las.
Szybkim krokiem podążyli drogą do Burgu. Kapitan żandarmeryi, Roland i osiemnastu żandarmów powrócili do koszar, a pułkownik i jego dwunastu dragonów poszli do miasta.
Głos szyldwacha, który przepuszczał żandarmów, zwrócił uwagę Morgana i Valensolle’a. Ten to powrót wyprawy przerwał im posiłek; wtedy to właśnie Morgan zawołał: „Baczność!“
Bo w ich położeniu wszystko zasługiwało na uwagę.
To też szczęki przestały działać, a oczy i uszy działały z naprężeniem. Okazało się wkrótce, że tylko oczy będą zajęte.
Żandarmi rozeszli się po izbach, nie zapalając światła. Wśród ciemnych okien w dwu tylko zabłysło światło; okna te, położone w załamaniu gmachu, znajdowały się naprzeciw okna, w którem dwaj przyjaciele spożywali obiad. Usadowieni wysoko na sianie, Morgan i Valensolle mogli patrzeć w głąb okien nieco z góry.
Były to okna w pokoju kapitana żandarmeryi.
Wskutek czy to niedbalstwa kapitana, czy też wskutek braku środków, firanek w oknach nie było. To też przy świetle dwu świec, zapalonych z racyi gościa, Morgan i Valensolle mogli widzieć wszystko, co się działo w pokoju.
Wtem Morgan ścisnął Valensolle’a mocno za ramię.
— Cóż tam nowego? — zapytał Valensolle.
Roland zdjął w tej właśnie chwili kapelusz trójgraniasty i Morgan poznał go.
— Roland de Montrevel! — wyszeptał Morgan — Roland w mundurze wachmistrza żandarmów?!... No, to jesteśmy już na jego tropie, gdy on jeszcze szuka naszego. Byle go nie stracić.
— Co robisz? — zapytał Valensolle, słysząc, że Morgan oddala się.
— Uprzedzę towarzyszy. Ty siedź i patrz. Odpina szablę i wyjmuje pistolety... pewnie spędzi noc u kapitana. Niech jutro ruszy się, gdzie chce, a będziem mu deptali po piętach.
I Morgan zsunął się po sianie i znikł z oczu przyjaciela.
W kwandrans potem Morgan był z powrotem; okna kapitana były już ciemne.
— No i cóż? — zapytał Morgan.
— Ano, skończyło się wszystko bardzo prozaicznie: rozebrali się, zgasili świecę, i poszli spać; kapitan — w swem łóżku, Roland na jakimś materacu. Pewnie chrapią teraz.
— No to dobrej nocy im i nam.
W dziesięć minut potem obaj młodzi ludzie spali smacznie, jakgdyby nie wisiało nad nimi żadne niebezpieczeństwo.


III.
W oberży.

Tegoż dnia o szóstej rano jakiś jeździec na szkapie pocztowej, w towarzystwie pocztyliona, który miał odprowadzić konia z powrotem, wyjeżdżał z Bourgu drogą na Macon albo do Saint-Julien. Droga ta o milę od miasta rozchodziła się właśnie na dwie: jedna szła prosto do Saint-Julien, druga skręcała w lewo, do Macon.
Dojechawszy do tego punktu, jeździec chciał skręcić w lewo, do Macon, gdy wtem usłyszał głos, wychodzący, zdawało się, z pod wywróconego wozu i proszący o pomoc.
Jeździec kazał pocztylionowi zobaczyć, kto to był.
Jakiś ogrodnik leżał pod furą jarzyn. Prawdopodobnie chciał on podeprzeć wóz w chwili, gdy koła wjechały do rowu; wóz jednak przewrócił się, ale bez szwanku dla niego. Ogrodnik prosił tylko o pomoc przy podnoszeniu wozu.
Jeździec zlitował się nad bliźnim i sam nawet z nadzwyczajną silą pomagał pocztylionowi. Razem nietylko wydobyli wóz z rowu, ale nawet ustawili go na drodze.
Potem jeździec chciał pomódz człowiekowi, ale ten był zdrów i cały. Przytłuczone miał tylko trochę nogi.
Podziękowawszy gorąco za pomoc, ogrodnik wziął konia za uzdę, nie tyle, aby go prowadzić, ile dla łatwiejszego utrzymania się na nogach, gdyż nie był zupełnie trzeźwy.
Obaj jeźdźcy dosiedli koni i ruszyli galopem. Wkrótce zniknęli na zakręcie, odległym o pięć minut drogi od lasu Monnet.
Zaledwie jednak znikli, ogrodnik zmienił swe zachowanie: zatrzymał konia, wyprostował się, podniósł do ust munsztuk małej trąbki i zatrąbił trzy razy.
Z lasu wynurzył się jakiś masztalerz, prowadząc osiodłanego wierzchowca.
Ogrodnik w jednej chwili zrzucił bluzę, zdjął spodnie z grubego płótna; ubrany był pod spodem w kurtkę, w łosiowe spodnie i długie buty.
Z wozu wyjął następnie pakiet, z którego wydobył kostyum myśliwski, zielony ze złotymi galonami. Ubrawszy się w ten kostyum, zarzucił opończę, wdział kapelusz, przyniesiony przez masztelarza, dopasowany do wykwintnego kostyumu, przypiął ostrogi i skoczył na konia ze zręcznością wytrawnego jeźdźca.
— Bądź dziś wieczór o siódmej — zwrócił się do masztelarza — pomiędzy Saint-Juste i Ceyzeriat; znajdziesz tam Morgana; powiedz mu, że ten, o kim już wie, jedzie do Mâcon, lecz że ja będę tam przed nim.
I nie troszcząc się o furę jarzyn, którą zresztą zostawił pod opieką służącego, pseudo-ogrodnik, a właściwie stary nasz znajomy, Montbar, skręcił konia w stronę lasku Monnet i puścił się galopem.
Koń jego był lepszy od tej szkapy pocztowej, na której jechał Roland; był to doskonały koń wyścigowy. To też pomiędzy lasem Monnet i Polliat Montbar przegonił dwu jeźdźców.
Przybywszy do Mâcon, Montbar zatrzymał się w zajeździe koło poczty.
Sposób, w jaki witano Montbara w zajeździć, wskazywał, że znali go tam oddawna.
— Ach, to pan, panie de Jayat — rzekł gospodarz. — Właśnie wczoraj myśleliśmy nad tem, co się z panem stało. Już chyba z miesiąc nie był pan u nas.
— Czyż tak dawno! — odparł młody człowiek. — Tak, rzeczywiście. Bawiłem u znajomych, u pp. Treffort i u pp. Hautecourt. Znasz pan przecie tych państwa z nazwiska?
— Z nazwiska i osobiście.
— Polowaliśmy z ogarami. Mają świetne psy, słowo honoru! Ale czy można co dostać dziś do jedzenia?
— Dlaczegożby nie?
— No to proszę o kurczę, o butelkę wina, dwa kotlety, owoce.
— Zaraz będzie. Podać w pokoju pańskim, czy na sali ogólnej?
— Na sali; to weselej, lecz przy osobnym stole. Ale nie zapomnijcie o koniu.
Gospodarz wydał stosowne polecenia. Montbar usadowił się przed kominem, podniósł opończę i grzał nogi.
— Czy zawsze trzymacie pocztę? — zapytał gospodarza, chcąc widocznie podtrzymać rozmowę.
— Oczywiście!
— To tutaj przeprzęgają konie w dyliżansach?
— Nie w dyliżansach, lecz w karetkach.
— Ale prawda. Muszę jechać do Chambery w tych dniach. Ile jest miejsc w karetce?
— Trzy. Dwa w środku i jedno na koźle.
— A czy będę mógł znaleźć wolne miejsce?
— Czasem można. Ale pewniejszą rzeczą jest mieć własny ekwipaż.
— A naprzód miejsca nie można zamówić?
— Nie. Bo mogą przecież być podróżni, jadący z Paryża do Lugdunu.
— A, to-ci arystokraci! — rzekł ze śmiechem Montbar. — Przypomniało mi się z powodu arystokratów, że jedzie tu za mną jeden taki. Minąłem go o ćwierć wiorsty od Polliat. Zdaje mi się, że szkapę ma nietęgą.
— Cóż dziwnego. Moi koledzy mają takie złe konie!
— Patrz-no. Oto nasz gość — odparł Montbar. — Myślałem, żem go zostawił za sobą dalej.
W istocie, w tej samej chwili Roland nadjechał galopem i wpadł na podwórze.
— Czy pan bierze pokój Nr. 1, panie de Jayat? — zapytał gospodarz.
— A bo co?
— Bo to najlepszy pokój. Jeśli nie, oddam go nowoprzybyłemu, jeśli zechce nocować.
— Nie zajmujcie się mną. Jeszcze nie wiem, czy zostanę, czy też pojadę dalej. Jeśli nowy gość zechce, oddajcie mu Nr. 1. Ja zajmę Nr. 2.
— Śniadanie podane — zameldował chłopak z drzwi, prowadzących do sali.
Morgan wszedł do sali ogólnej; w tej samej chwili Roland wszedł do kuchni.
Montbar siadł tak, aby być zwrócony plecami do drzwi. Była to zbyteczna ostrożność, gdyż Roland nie wszedł do sali.
Po deserze sam gospodarz przyniósł mu kawę.
Morgan zrozumiał, że gospodarz pragnął pogawędzić. I było mu to na rękę, gdyż chciał się rozpytać o pewne rzeczy.
— Co słychać — zapytał Montbar — z naszym podróżnym? Czy może tylko konia zmienił i pojechał dalej?
— Nie, nie — odpowiedział gospodarz. — Miał pan racye — to arystokrata. Kazał sobie podać śniadanie w swoim pokoju.
— W swoim, czy w moim? — zapytał Montbar. — Pewno daliście mu sławetny Nr. 1.
— Cóż ja winien, panie de Jayat. Wszak zostawił pan ten pokój do dyspozycyi.
— Dobrzeście zrobili. Zadowolę się pokojem Nr. 2.
— Ależ tam będzie panu źle. Od Nr. 1 oddzielony jest ten pokój cienkiem przepierzeniem; słychać wszystko, co się mówi lub robi obok. Boję się, że ten młody człowiek będzie panu przeszkadzał.
— Czy wygląda na hałaśliwego?
— Nie; ale wygląda mi na oficera.
— Z czego wnosicie?
— Z ruchów najpierw. Następnie z tego, że pytał o pułk konsystujący w Mâcon. Powiedziałem mu, że jest to pułk 7 strzelców konnych. „A to dobrze — odpowiedział mi na to — znam dowódcę. Jest to mój przyjaciel. Czy chłopiec wasz może zanieść mu moją kartę z zapytaniem, czy zechce przyjść na śniadanie do mnie?“.
— Ach, tak!
— Rozumie pan teraz: dwu oficerów razem, mogą hałasować. A może zechcą zjeść obiad i kolacyę.
— Mówiłem już, moi drodzy, że nie przypuszczałem, iżbym miał tu nocować. Czekam na listy z Paryża; od nich zależeć będzie, co dalej zrobię. Tymczasem zapalcie ogień w numerze drugim, tylko jak najciszej, aby nie przeszkadzać memu sąsiadowi. Proszę też o papier i pióro; muszę pisać.
Rozkaz Montbara wykonano ściśle.
Gospodarz mówił prawdą: słychać było każdy ruch, każdy wyraz przez cienką ścianę.
To też Montbar dokładnie słyszał, jak posługacz zaanonsował Rolandowi pułkownika Saint-Maurice, a potem kroki jego w korytarzu, słyszał okrzyki obu przyjaciół, zadowolonych ze spotkania.
Obaj oficerowie poznali się przedtem we Włoszech. Roland był pod komendą Saint-Maurice’a, który był podówczas kapitanem; Roland zaś był dopiero lejtenantem.
Dziś równi byli co do stopnia. Nadto Roland miał dwa zlecenia: pierwszego konsula i prefekta policyi, którzy mu dali prawo komenderowania oficerami równego z nim stopnia, a nawet, w granicach misyi, oficerami wyższych stopni.
Morgan nie mylił się w swych domysłach, że brat Amelii tropi towarzyszów Jehudy. Potwierdziła jego domysły rozmowa oficerów.
I tak, pierwszy konsul istotnie wysłał 50.000 franków dla Ojców z góry św. Bernarda. Istotnie wysłano tę sumę pocztą, lecz była to właściwie zasadzka. Spodziewano się, że w ten sposób da się schwytać rozbójników, o ile nie stanie się to w klasztorze w Seillon, lub w innej jakiej kryjówce.
Chodziło tylko o to, jak ich przyłapać.
Nad tem obaj oficerowie debatowali przez cały czas śniadania.
Po deserze doszli do porozumienia i ustalili plan.
Tegoż wieczora Morgan odebrał list treści następującej:
„W piątek, o godzinie piątej wieczorem, jak zapowiedział Adler, wyjedzie z Paryża karetka z 50.000 fr. dla Ojców św. Bernarda.
„Trzy miejsca są już zamówione przez trzech podróżnych. Jeden z nich wsiądzie w Sens, dwaj drudzy — w Tonnerre.
„Podróżni wewnątrz karetki będą: p. Roland de Montrevel i pułkownik siódmego pułku strzelców, stojącego w Mâcon. Na koźle jechać będzie jeden z najdzielniejszych agentów obywatela Fouché’go.
„Będą ubrani po cywilnemu, lecz uzbrojeni od stóp do głów.
„Dwunastu strzelców na koniach będzie eskortowało karetkę w pewnej odległości, aby mogli nadbiedz w chwili napadu.
Na pierwszy strzał pistoletowy mają puścić konie galopem i spaść na napastników.
„Teraz sądzę, że pomimo tych środków ostrożności, a nawet dzięki nim, napad powinien być dokonany w tem samem miejscu, t. j. koło Białego Domku.
„Jeśli takie jest również zdanie towarzyszy, dajcie mi znać. Będę powoził, przebrany za pocztyliona, od Mâcon do Belleville.
„Ja załatwię się z pułkownikiem; niech ktoś z was weźmie na siebie agenta.
„Co się tyczy Rolanda de Montrevel, temu nic nie grozi; mam sposób na to, aby nie mógł wysiąść z karetki.
„Karetka przejeżdżać będzie koło Białego Domku punktualnie w sobotę o godzinie szóstej wieczorem.
„Odpowiadajcie tak: „Sobota, o szóstej wieczorem“. Wszystko pójdzie jak po maśle.

Montbar“.

O północy, Montbara, który istotnie uskarżał się na hałas w pokoju sąsiada i któremu dano pokój na drugim końcu oberży, zbudzono i oddano list, przyniesiony przez tego samego masztelarza, który mu przyprowadził na drogę osiodłanego konia.
List brzmiał:

„Sobota, o szóstej wieczorem.
Morgan“.

„P. S. Nie zapominać nawet w najgorętszej walce, a zwłaszcza wtedy, że życie Rolanda de Montrevel jest święte“.

Młody człowiek odczytał list z widoczną radością. Tu nie chodziło już o napad na dyliżans. Miał to być pojedynek pomiędzy ludźmi dwu sprzecznych idei, spotkanie pomiędzy dzielnymi przeciwnikami.
Ale na gościńcu nietylko miało się sypać złoto, lecz i polać krew.
Montbar zapytał masztelarza, kto będzie prowadził karetkę od Mâcon do Belleville. Polecił mu pozatem kupić cztery ćwieki z obrączkami zamiast główki i mocną kłódkę.
Wiedział, że karetka przychodzi o pół do piątej do Mâcon i po popasie wyrusza dalej punktualnie o piątej. Widocznie Montbar z góry wszystko przygotował, gdyż, dawszy powyższe polecenia słudze, odprawił go i zasnął, jak człowiek, który nie dospał kilka nocy.
Obudził się dopiero o dziewiątej rano. Zapytał o swego hałaśliwego sąsiada.
Podróżny ten odjechał o szóstej rano karetką, idącą z Lugdunu do Paryża, ze swym przyjacielem, pułkownikiem strzelców. Gospodarz utrzymywał, iż zamówili miejsce tylko do Tonnerre.
Pan de Jayat interesował się młodym oficerem tak samo, jak ten panem de Jayat, gdyż rozpytywał gospodarza, czy często zajeżdża do oberży i czy nie sprzedałby swego konia.
Gospodarz odpowiedział, że zna doskonale p. de Jayat; że ten zwykle zatrzymuje się u niego, jeśli przyjeżdża do Mâcon, ale że konia chyba nie sprzeda, gdyż bardzo go lubi.
Otrzymawszy taką odpowiedź, oficer odjechał, nie rozpytując się o nic więcej.
Po śniadaniu pan de Jayat kazał osiodłać konia i wyjechał z Mâcon drogą do Lugdunu. Przez miasto jechał wolno, lecz zaraz za miastem zebrał cugle i ścisnął konia kolanami.
Koń pomknął galopem. Montbar minął wieś Varennes, Crèche, Chapelle-de-Guinchay i zatrzymał się dopiero koło Białego Domku.
Miejscowość, jak istotnie zapewniał Valensolle, doskonale nadawała się do zasadzki, gdyż droga robiła zakręt w tem miejscu.
Montbar zbadał miejscowość starannie, poczem nakreślił sobie ścisły plan pozycyi.
Potem powrócił do Mâcon. W dwie godziny potem masztelarz wiózł Morganowi plan; od niego dowiedział się Morgan, że powozić będzie pocztylion Antoni. Masztalerz przywiózł też ćwieki i kłódkę.
Montbar polecił przynieść do swego pokoju dwie butelki starego burgunda i kazał zawołać Antoniego.
Niebawem Antoni ukazał się. Był to duży, zdrowy chłop, lat dwudziestu pięciu, wzrostu mniej więcej tego samego, co Montbar.
Pocztylion stanął w progu i, podnosząc rękę do kapelusza po wojskowemu, zapytał:
— Czy obywatel wołał mnie?
— Czy to wy jesteście Antoni?
— Do usług, jeśli mogę jaką wyświadczyć.
— Możesz, przyjacielu. Zamknij drzwi i chodź tu.
Antoni drzwi zamknął i zbliżył się na dwa kroki do Montbara i znowu zasalutował:
— Jestem, panie.
— Naprzód, mój kochany — rzekł Montbar — wypijemy za zdrowie twej kochanki.
— A bo to tacy, jak ja, mają kochanki? Dobre to dla panów.
— Nie wmawiaj mi, szelmo — odparł Montbar — że tacy, jak ty, składają ślub czystości.
— No, nie mówię, aby się miało być zakonnikiem pod tym względem; ma się tu i owdzie miłostki po drodze.
— Tak, w każdym szynku. Dlatego właśnie, wracając, zatrzymujesz się często dla wypicia kieliszeczka i zapalenia fajki.
— Przecież trzeba się zabawić.
— No to spróbuj tego wina, chłopcze. Ręczę, że nie pożałujesz.
I wziąwszy pełną szklankę, Montbart kazał pocztylionowi wziąć drugą.
— Zaszczyt to dla mnie!... Za pańskie zdrowie!... Tak, doskonałe; a ja tak wypiłem odrazu, jak jaką lurę.
— To źle, mój Antoni.
— Pewnie, że źle.
— Na szczęście — odezwał się Montbar, nalewając, drugą szklankę — możemy poprawić.
— Tylko do palca — prosił dowcipny pocztylion, trzymając palec na samym brzegu szklanki.
— Czekaj chwilkę — zawołał Montbar w chwili, gdy Antoni niósł już szklankę do ust.
— W sam czas — odparł pocztylion — jeszcze chwilka, a jużbym wypił. O co chodzi?
— Nie chciałeś, abym pił za zdrowie twej kochanki; ale musisz wypić za zdrowie mojej.
— Tego się nie odmawia, zwłaszcza przy takiem winie. Za zdrowie pańskiej kochanki!
I obywatel Antoni przełknął czerwony płyn, smakując tym razem.
— No i cóż? — zapytał Monbar — znowu wypiłeś za prędko.
— Jakto? — zapytał pocztylion.
— No tak; może ja mam kilka kochanek. Ponieważ nie wymieniliśmy imienia tej, za której zdrowie pijemy, więc jakże jej to ma pójść na zdrowie?
— A, prawda!
— Cóż robić! musimy zacząć na nowo.
— Zacznijmy. Z panem nie można nic źle robić. Strzeliliśmy bąka, zapijmy go.
I Antoni podsunął swą szklankę, którą Montbar napełnił po brzegi.
— Teraz — powiedział, rzucając okiem na pustą już butelkę — nie omylmy się. Jej imię?
— Za zdrowie pięknej Józefiny! — rzekł Monbar.
— Za zdrowie pięknej Józefiny! — powtórzył Antoni i przełknął wino.
A obcierając usta rękawem i stawiając szklankę na stole:
— Za przeproszeniem — rzekł.
— Czy znowu co nie w porządku? — zapytał Montbar.
— Ja myślę. Nie dobrze jest.
— Co, jak?
— Butelka pusta.
— Ta — tak, ale nie tamta.
I Montbar wziął z kominka nową butelkę, już odkorkowaną.
— Ho, ho! — zawołał Antoni z rozjaśnioną twarzą.
— Wszystko w porządku? — zapytał Montbar.
— No, tak — odparł Antoni, podsuwając szklankę.
Montbar napełnił ją znowu.
— Otóż mówiłem — zauważył Antoni, patrząc pod światło na płyn rubinowy — że piliśmy za zdrowie pięknej Józefiny.
— Tak — odparł Montbar.
— Ale — ciągnął dalej Antoni — Józefin we Francyi jest do dyabła!
— To prawda; ileż ich może być, jak myślisz, Antoni?
— Chyba, ze sto tysięcy.
— Niech będzie. Cóż dalej?
— Przypuszczam, że na te sto tysięcy jedna dziesiąta część może być ładnych.
— To za dużo.
— No, to jedna dwudziesta.
— Niech będzie.
— To znaczy pięć tysięcy.
— Widzę, żeś mocny w arytmetyce.
— Jestem synem nauczyciela.
— Więc?
— Więc, za którą z tych pięciu tysięcy piliśmy?...
— Masz racyę, Antoni. Trzeba do imienia dodać nazwisko. Za zdrowie pięknej Józefiny...
— Chwileczkę! szklanka zaczęta, trzeba dopełnić.
Antoni wypił szybko i, podstawiając szklankę:
— Już pusta — powiedział.
— Już pełna — odpowiedział Montbar, przechylając butelkę.
— No, to czekam. Za zdrowie pięknej Józefiny?...
— Józefiny... Lollier!
I Montbar wychylił szklankę.
— Przepraszani — zawołał Antoni — znam jedną Józefinę Lollier.
— Być może.
— Józefina Lollier... Przecież to córka właściciela poczty w Belleville.
— Właśnie.
— Dobry kąsek. Śliczna dziewczyna! Za zdrowie pięknej Józefiny Lollier!
I wychylił piątą szklankę.
— Teraz rozumiesz już, po co cię wołałem?
— Nie, ale nic nie szkodzi.
— Jesteś łaskaw.
— Ech, ze mnie dobry chłop.
— No, to ci powiem, po com cię wołał.
— Słucham.
— Zaczekaj-no! Lepiej zrozumiesz i usłyszysz przy pełnej szklance.
— Czy pan nie jest przypadkiem lekarzem od chorób uszu? — zapytał, dowcipkując, pocztylion.
— Nie; ale dużo miałem do czynienia z pijakami — odpowiedział Montbart, dolewając znowu do szklanki Antoniego.
— Można lubić wino i nie być pijakiem — zauważył Antoni.
— Zgadzam się z tobą, mój chłopcze — wtrącił Montbar — pijakiem jest ten, kto nie umie pić.
— Dobrze powiedziane — zawołał Antoni. — A teraz słucham.
— Mówiłeś, że nie wiesz, po com cię wołał?
— Powiedziałem.
— Jednak musiałeś się domyślać, że miałem wtem jakiś cel?
— Każdy ma swoje cele, dobre albo złe, jak twierdzi nasz proboszcz — zauważył Antoni.
— Otóż ja chcę — ciągnął dalej Montbar — dostać się w nocy na podwórze domu Mikołaja Dyonizego Lollier, właściciela poczty w Belleville.
— W Belleville — powtórzył Antoni — rozumiem... żeby zobaczyć się z piękną Józefiną?
— Otóż to, kochany Antoni; bo stary Lollier już zwąchał pismo nosem i zabronił córce widywać się ze mną.
— No, dobrze... ale co ja tu mogę?
— Jeszcze nie rozumiesz, Antoni. No to wypij jeszcze trochę; może ci się rozjaśni w głowie.
— Ma pan racyę — odpowiedział Antoni. I wygolił szóstą szklankę.
— Co ty tu pomódz możesz?
— Tak, co ja mogę dopomódz. O to mi chodzi.
— Wszystko możesz, mój kochany.
— Ja?
— Ty.
— Ciekawym bardzo; niech-no pan wytłómaczy.
I znowu podsunął szklankę.
— Powozisz jutro karetką z Chambery?
— Tak, o szóstej.
— Przypuśćmy, że Antoni jest dobry chłop.
— Już... Jest dobry.
— To Antoni zrobi...
— Co zrobi?
— Najpierw wypije tę szklankę.
— To nie trudno... już zrobione.
— Potem weźmie dziesięć ludwików.
Montbar położył na stół dziesięć monet.
— Oho! żółte, prawdziwe? Myślałem, że wszystkie wyszły z kraju.
— Widzisz, że jeszcze coś niecoś zostało.
— A co ma zrobić Antoni, żeby te monety przeszły do jego kieszeni?
— Trzeba, żeby Antoni pożyczył mi swego ubrania pocztyliona.
— Panu?
— I żeby odstąpił mi swe miejsce jutro wieczorem.
— Pan chce zobaczyć swą piękną Józefinę, nie będąc poznany.
— No tak! Przyjeżdżam o ósmej do Belleville, wjeżdżam na podwórze; mówię, że konie są zmachane, popasam do dziesiątej, a od ósmej do dziesiątej...
— Nie widziany i nie poznany, robię kawał ojcu Lollier.
— Właśnie, właśnie. Zgadłeś, Antoni.
— Jestem młody, więc trzymam stronę młodych. Gdy będę starym ojcem, będę po stronie starych ojców.
— Więc, kochany Antoni, pożyczasz mi swej kurtki i spodni?
— Mam właśnie takie, których jeszcze nie wkładałem.
— Odstępujesz mi swoje miejsce?
— Z przyjemnością.
— A teraz masz na zadatek te pięć ludwików.
— A reszta?
— Jutro, wkładając buty. Tylko postaraj się...
— O co?
— Mówią dużo o bandytach, którzy ograbiają dyliżanse. Nie zapomnij przytroczyć olster do siodła.
— Na co?
— Żeby włożyć pistolety.
— Co! będzie pan strzelał do tych zuchów?
— Co? Nazywasz zuchami złodziei, którzy ograbiają dyliżanse?
— No, no! Nie każdy, kto zabiera pieniądze rządowe, jest złodziejem.
— Tak sądzisz?
— Tak myślę i tak myśli wielu innych. Wiem tylko, że, gdybym był sędzią, nie skazałbym ich.
— Może wypijesz za ich zdrowie?
— Dlaczegożby nie, byle wino było dobre.
— Nie radzę — rzekł Montbar, wlewając resztki wina do szklanki Antoniego.
— Zna pan przysłowie? — zapytał pocztylion.
— Jakie?
— Nie trzeba przeszkadzać waryatom... Za zdrowie towarzyszów Jehudy!
— Niech się tak stanie — rzekł Montbar.
— A pięć ludwików?
— Masz.
— Dziękuję. Będzie pan miał olstra. Lecz radzę nie kłaść tam pistoletów, a przynajmniej radzę, tak jak robi kum Jeremiasz, konduktor z Genewy, nie nabijać ich.
Dawszy taką przyjacielską radę, pocztylion pożegnał Montbara i zszedł na dół, śpiewając jakąś piosnkę o pasterzu i pasterce.


IV.
Karetka z Chambéry.

Nazajutrz, o piątej popołudniu, Antoni, nie chcąc widocznie się spóźnić, zaprzęgał już trzy konie do karetki.
Wkrótce potem zajechał galopem na podwórze oberży i stanął o trzy kroki od ostatniego stopnia schodów kuchennych.
Z karetki wysiadło trzech mężczyzn, którzy z pośpiechem ludzi zgłodniałych skierowali się do okien jasno oświetlonej sali ogólnej.
Zaledwie zniknęli w oberży, ze schodów kuchennych wybiegł elegancki pocztylion, bez długich butów, tylko w cienkich trzewikach.
Pocztylion ten naciągnął pośpiesznie długie buty Antoniego, wsunął mu w rękę pięć ludwików i odwrócił się doń plecami; Antoni narzucił mu opończę na ramiona.
Skończywszy tę tualetę, Antoni ukradkiem powrócił do stajni i ukrył się w najciemniejszym kącie.
Zastępca zaś jego, uspokojony widocznie tem, że kołnierz opończy zakrywał mu połowę twarzy, skierował się wprost do koni i wsunął trzy pistolety w łęk siodła. Potem szybko przy pomocy ostrego szydła przymocował cztery ćwieki koło drzwiczek karetki.
Następnie umiejętnie uspokajał niecierpliwiące się konie batem i głosem.
W pół godziny potem rozległ się głos konduktora:
— Obywatele podróżni, proszę wsiadać.
Montbar stał tuż przy drzwiczkach karetki i poznał Rolanda, oraz pułkownika siódmego pułku strzelców, chociaż byli przebrani. Wsiedli oni do karetki, nie zwracając uwagi na pocztyliona.
Ten zamknął za nimi drzwiczki, założył kłódkę w kółka obu ćwieków i zamknął ją na klucz.
Następnie, udając, że szuka bata przy drugich drzwiczkach, nachylając się, założył drugą kłódkę w ten sam sposób, poczem dosiadł konia i pilił konduktora, który jeszcze kończył rachunki z gospodarzem.
— Idę, idę już — odpowiedział mu konduktor.
A obejrzawszy się, zapytał:
— A gdzież są podróżni?
— Już jesteśmy — odezwali się obaj oficerowie z wnętrza karetki, a agent z kozła.
— Czy drzwiczki dobrze zamknięte? — dopytywał Franciszek.
— Doskonale — odpowiedział Montbar.
— No to w drogę! — zawołał konduktor, wchodząc na stopień i siadając koło podróżnego.
Pocztylion nie czekał na drugie wezwanie i z miejsca pognał galopem.
Montbar prowadził konie tak, jakby tylko to robił całe życie. Przez miasto pędził tak, że szyby drżały we wszystkich domach; żaden prawdziwy pocztylion nie strzelał tak z bata, jak on.
Na krańcu miasta dostrzegł grupkę jeźdźców; byli to strzelcy, którzy z daleka towarzyszyć mieli poczcie.
Pułkownik wysunął głowę przez okno i dał jakiś znak wachmistrzowi, dowodzącemu strzelcami.
Montbar udawał, że nic nie widzi, ale, ujechawszy jakie pięćset kroków, obrócił się i zobaczył, że strzelcy również jadą.
— Poczekajcie, dziatki — pomyślał Montbar — zapoznam ja was z okolicą!
I pognał jeszcze bardziej konie. Konie leciały, jak na skrzydłach. Karetka mknęła, jakby nie dotykając ziemi. Zaniepokoiło to konduktora.
— Panie Antoni! — zawołał — czy czasem nie jesteście podchmieleni?
— Pijany? A pewnie — odrzucił Montbar — bom jadł na obiad tylko sałatkę z buraków.
— Do dyabła! — zawołał Roland. — Jeśli będzie tak pędził, eskorta nie zdąży za nami.
— Czy słyszysz? — wołał konduktor.
— Nie, nie słyszę — odpowiedział Montbar.
— Mówią ci przecież, że eskorta nie zdąży za nami, jeśli będziesz tak pędził.
— A czy jedzie jaka eskorta? — zapytał Montbar.
— Oczywiście. Wieziemy przecież pieniądze rządowe.
— No, to co innego. Trzeba było mówić tak odrazu.
Ale zamiast zwolnić, karetka pędziła tak samo, a może nawet i jeszcze prędzej.
— Słuchaj-no — odezwał się konduktor — jeśli zdarzy się nam jaki wypadek, strzelę ci w łeb z pistoletu.
— Wolne żarty! — odrzucił Montbar. — Znamy wasze pistolety nienabite.
— To możliwe. Ale moje są nabite! — dodał agent policyi.
— Przekonamy się o tem w odpowiednich okolicznościach.
I Montbar pędził dalej, nie zwracając uwagi na nic.
Minęli z szybkością błyskawicy wioskę Varennes, Crèche i miasteczko Chapelle-de-Guinchay.
Do Białego Domku zostawało zaledwie ćwierć mili.
Konie były w pianie.
Montbar obejrzał się: o jakie tysiąc kroków widział iskry, tryskające z pod kopyt koni eskorty.
Przed nim zaczynała się pochyłość wzgórza.
I pomknął w dół, trzymając jednak konie mocno w cuglach.
Konduktor przestał już wołać, gdyż zoryentował się, że pocztylion prowadzi konie pewną ręką.
Pułkownik tylko od czasu do czasu wychylał się przez okno, aby zobaczyć, gdzie jest eskorta.
Montbar wkrótce opanował konie, chociaż nie widać było, aby zwolniły biegu.
I wtem pełnym głosem zaśpiewał: „Przebudzenie się ludu“, pieśń rojalistów.
— Co ten bałwan wyprawia? — zawołał Roland, wysuwając głowę przez okno. — Powiedz mu, konduktorze, niech zamilknie, bo mu puszczę kulę w łeb.
Konduktor już chciał powtórzyć pogróżki Rolanda, lecz zatrzymał się; zdawało mu się bowiem, że jakaś czarna linia przegradza drogę.
W tej samej chwili jakiś głos zawołał:
— Hej tam, konduktor! stać!
— Pocztylion! — zawołał agent policyi. — Wal przez tych ludzi!
— Aha! Jaki pan skory! — odpowiedział Montbar. — A bo to się traktuje tak swych przyjaciół?... Ho-ha! ho-la!...
I karetka zatrzymała się na miejscu.
— Naprzód! — zawołali jednocześnie Roland i pułkownik, rozumiejąc, że eskorta była zadaleko, aby przyjść im mogła z pomocą.
— Ach, zbój pocztylion! — zawołał agent policyi, zeskakując na ziemię i celując z pistoletu do Montbara. — Zapłacisz ty nam za to!
Lecz Montbar uprzedził go i strzelił pierwszy. Agent padł, raniony śmiertelnie, pod koła karetki.
— Konduktor! wołali oficerowie — do stu piorunów! otwieraj drzwiczki.
— Panowie — odezwał się Montbar — zbliżając się do karetki. — Nic się wam złego nie stanie. Chcemy tylko pieniędzy rządowych. Konduktorze, dawaj te pięćdziesiąt tysięcy, ale prędko!

Dwa strzały były odpowiedzią oficerów.

Dwa strzały były odpowiedzią oficerów, którzy usiłowali wydostać się przez okno karetki.
Rozległ się okrzyk.[Widocznie jeden strzał kogoś dosięgnął. W tej-że chwili błysnęło na drodze.
Pułkownik jęknął i obsunął się na Rolanda. Był martwy.
Roland dał drugi strzał, ale nikt mu nie odpowiedział.
Wystrzelił już oba pistolety; lecz zamknięty, nie mógł puścić w ruch szabli. To też krzyczał z wściekłości.
Przez ten czas konduktor, któremu przyłożono pistolet do głowy, oddał pieniądze. Dwu ludzi wzięło worki i przytroczyło je do konia Montbara, którego przyprowadził mu masztalerz.
Montbar zrzucił już długie buty i wskoczył na koń.
— Dużo serdeczności dla pierwszego konsula, panie de Montrevel! — krzyknął Montbar.
A zwracając się do towarzyszy:
— W nogi! gdzie kto chce. Do jutra wieczorem.
— Tak, tak — odezwało się kilka głosów.
I cała banda rozproszyła się, jak stado ptaków.
W tej-że chwili rozległ się tentent koni i eskorta ukazała się na wzgórzu.
Przybyła jednak za późno. Znalazła tylko konduktora, siedzącego w rowie, trupy agenta policyi i pułkownika, i uwięzionego Rolanda.


V.
Odpowiedź lorda Grenville’a.

Podczas tych wypadków w Paryżu przygotowywały się rzeczy, które miały zająć uwagę ogólną i prasę całą świata.
Lord Tanlay powrócił z odpowiedzią wuja swego, lorda Grenville’a.
Odpowiedź ta zawarta była w liście do pana de Talleyranda i w nocie do pierwszego konsula.
List brzmiał tak:

„Downing-Street, 14 lutego 1800.
„Panie!

„Otrzymałem i zakomunikowałem królowi list, przesłany mi przez mego siostrzeńca, lorda Tanlay’a. Jego Królewska Mość, nie uważając za stosowne pomijanie ustalonych w Europie form dla pertraktacyi pomiędzy mocarstwami, polecił mi przesłać w Jego imieniu odpowiedź urzędową, którą do tego listu dołączam.
„Pozostaję z wysokiem poważaniem. Posłuszny i pokorny sługa.

„Grenville“.

Odpowiedź była sucha, nota — wyraźna.
Na własnoręczny list pierwszego konsula król Jerzy odpowiadał zwykłą notą, pisaną przez pierwszego lepszego sekretarza. Co prawda, notę podpisał lord Grenville.
Nota pełna była zarzutów przeciw Francyi, przeciw wstrząsającym nią duchem rozruchów; podkreślała, że ten duch wzbudza obawy w całej Europie i że wszyscy monarchowie w obronie własnej muszą stłumić tę zawieruchę. Słowem, była to zapowiedź dalszej wojny.
Gdy Bonaparte odczytywał notę, w oczach jego błysnął płomień, który zwykle zapowiadał jakieś ważne postanowienie, tak jak błyskawica zapowiada grzmoty.
— Więc, panie — rzekł, zwracając się do lorda Tanlay’a — tylko tyle osiągnąłeś?
— Tak, obywatelu pierwszy konsulu.
— Czyś powtórzył w rozmowie z wujem wszystko, com ci tu mówił?
— Nie opuściłem ani sylaby.
— Mówiłeś mu, że mieszkasz od trzech lat we Francyi, że ją poznałeś, że jest potężna, szczęśliwa i że pragnie pokoju, lecz że jest gotowa do walki?
— Wszystko to powiedziałem.
— A nie dodałeś może, że wojna, którą nam wypowiada Anglia, jest szaleństwem. A mówiłeś mu, że owe rozruchy, które, ściśle mówiąc, były tylko wybrykami zbyt długo tłumionej wolności, zostały już stłumione; że trzeba je było umiejscowić we Francyi przez pokój międzynarodowy; że, zapalając we Francyi wulkan wojny, Francya ta, jak lawa, rozleje się po całej Europie?... Król angielski mówi, że Włochy są wyswobodzone! Tak, ale dlaczego? Dlatego, żem zdobywał Egipt od Delty do trzeciej katarakty! Włochy są wolne, bom nie był we Włoszech... Ale oto jestem: za miesiąc mogę być we Włoszech i podbić je znowu od Alp do Adryatyku. Wystarczy jednej bitwy!... Jak pan myślisz? Co robi Massena, broniąc Genui? Czeka na mnie!... Panujący Europy chcą wojny dla zapewnienia sobie władzy... Więc mówię ci, milordzie, że tak wstrząsnę Europą, że zatrzęsą się ich korony. Chcą wojny? Poczekaj... Bourrienne! Bourrienne!...
Otworzyły się drzwi i ukazał się Bourrienne, który wpadł, myśląc, że konsul wzywa pomocy.
Pierwszy konsul, wzburzony, miął notę dyplomatyczną w jednej ręce, a drugą bił o biurko. O trzy kroki od niego stał lord Tanlay zimny i milczący.
Bourrienne zrozumiał odrazu, że to odpowiedź Anglii wprawiła pierwszego konsula w taki gniew.
— Wołałeś mnie, generale? — zapytał.
— Tak. Siadaj tu i pisz.
I głosem twardym, urywanym, nie szukając słów, podyktował mu następującą odezwę:

„Żołnierze!

„Obiecując Francyi pokój, mówiłem w waszem imieniu. Znam waszą wartość.
„Jesteście tymi samymi, którzy zdobyli Ren, Holandyę, Włochy i którzy podyktowali pokój pod murami zdziwionej Wenecyi.
„Żołnierze! Teraz trzeba już nie bronić waszych granic, ale napaść na państwa nieprzyjacielskie.
„Żołnierze! gdy wybije godzina, będę pośród Was, a zdumiona Europa przypomni sobie, że jesteście z rasy mężnych!“

Bourrienne podniósł głowę, napisawszy te ostatnie wyrazy.
— Już wszystko — rzekł Bonaparte.
— Czy dodać te słowa sakramentalne: „Niech żyje Rzeczpospolita!“
— Dlaczego o to pytasz?
— Bo już od czterech miesięcy nie wydaliśmy żadnej odezwy; może się coś zmieniło w zwykłych formułach?
— Odezwa jest dobra. Nic nie dodawaj.
I, biorąc pióro, nabazgrał raczej, niż napisał, pod odezwą podpis.
Oddając odezwę Bourrienne’owi, powiedział:
— Jutro ma się to ukazać w „Monitorze“.
Bourrienne wyszedł, zabrawszy odezwę.
Bonaparte chwilę przechadzał się, zapominając o obecności lorda Tanlay’a.
Wtem zatrzymał się przed nim.
— Milordzie — rzekł — czy sądzisz, żeś uzyskał od wuja wszystko, cobyś mógł odeń uzyskać?
— Nawet więcej, obywatelu pierwszy konsulu.
— Nawet więcej? więcej?... cóżeś uzyskał?...
— Zdaje mi się, że pierwszy konsul nie odczytał noty królewskiej z należytą uwagą.
— Owszem! umiem ją już na pamięć.
— No to pierwszy konsul nie wniknął w myśl niektórych jej ustępów, nie rozważył słów.
— Sądzisz?
— Jestem przekonany... może pierwszy konsul pozwoli mi odczytać ustępy, o których myślę...
Bonaparte otworzył kułak, w którym miął notę, i wygładziwszy ją, podał Tanlay’owi, mówiąc:
— Czytaj, pan.
Sir John rzucił okiem na notę i zatrzymał się na ustępie dziesiątym:
— „Najlepszą i najpewniejszą gwarancyą pokoju i jego trwałości byłoby przywrócenie tej linii panujących, którzy poprzez wieki utrzymywali wewnątrz pomyślność narodu francuskiego, a poważanie i szacunek na zewnątrz. Krok taki usunąłby i usunie na przyszłość wszelkie przeszkody do układów pokojowych; potwierdziłby on Francyi posiadanie spokojne dawnego jej terytoiryum, a innym narodom Europy dałby to bezpieczeństwo, którego szukać muszą teraz innymi środkami...“
— Otóż — odezwał się zniecierpliwiony Bonaparte — odczytałem to dobrze i zrozumiałem doskonale. Bądź Monkiem, pracuj dla innych a wybaczą ci twe zwycięstwa, twój rozgłos i sławę, twój geniusz. Upokorz się, a pozwolą ci zostać wielkim!
— Obywatelu pierwszy konsulu! — odezwał się lord Tanlay. — Nikt lepiej, niż ja, nie rozumie różnicy pomiędzy tobą a Monkiem. O ileż przewyższasz go sławą i rozgłosem!
— Więc po cóż mi to czytałeś?
— Czytałem dlatego tylko, abyś, pierwszy konsula, uchwycił właściwe znaczenie tego ustępu.
— Jakie? — zapytał Bonaparte z coraz większą niecierpliwością.
Sir John czytał dalej:
— „Jakkolwiek krok ten byłby ze wszech miar pożądany dla świata i dla Francyi, jednak J.K.M. nie uzależnia od niego tylko możliwości pokoju trwałego i stałego“.
Sir John zaakcentował te ostatnie wyrazy.
— Ach! — wykrzyknął Bonaparte.
I zbliżył się do sir Johna.
Anglik czytał dalej:
— „J.K.M. nie rości sobie prawa narzucania Francyi formy jej rządów i nie narzuca rąk, w które złożona być ma niezbędna władza dla kierowania sprawami wielkiego i potężnego narodu“.
— Proszę, odczytaj pan to jeszcze raz — rzekł żywo Bonaparte.
— Proszę odczytać samemu — odpowiedział sir John.
I podał notę.
Bonaparte odczytał.
— Czy to dzięki panu dodano ten ustęp?
— Nalegałem przynajmniej na to.
Bonaparte zamyślił się.
— Masz pan racyę — rzekł. — Jest to dużo. Powrót Burbonów nie jest warunkiem sine qua non. Uznano mnie nietylko za potęgę wojenną, ale i za potęgę polityczną.
Poczem wyciągnął rękę do sir Johna.
— Czy masz pan do mnie jaką prośbę?
— Jedyną prośbę, którą gorąco popieram, przedstawił już mój przyjaciel Roland.
— Odpowiedziałem mu już, że z przyjemnością widzieć będę pana mężem jego siostry... Gdybym był bogatszy, albo gdybyś pan był nie tak bogaty, ofiarowałbym jej posag...
Sir John poruszył się.
— Lecz wiem, że pańska fortuna starczy dla was obojga. Możesz więc pan dać swej ukochanej nietylko szczęście, ale i bogactwo.
Potem zawołał:
— Bourrienne!
— Już wysłane, generale — rzekł ten.
— Dobrze. Ale nie po to cię wołałem.
— Czekam na rozkazy.
— Lorda Tanlay’a przyjmę zawsze o jakiejbądź godzinie dnia lub nocy. Nie chcę, żeby czekał. Słyszysz, kochany Bourrienne? Słyszysz, milordzie?
Lord Tanlay skłonił się na znak podziękowania.
— A teraz, sądzę, że śpieszysz się do zamku Noires-Fontaines. Nie zatrzymuję pana. Stawiam tylko jeden warunek.
— Jaki, generale?
— Ten tylko, że będę cię potrzebował do nowego poselstwa...
— To nie warunek, obywatelu pierwszy konsulu! To — łaska.
Lord Tanlay skłonił się i wyszedł.
Bourrienne chciał wyjść za nim.
Ale Bonaparte zatrzymał go, pytając:
— Czy powóz zaprzężony?
Bourrienne spojrzał na dziedziniec.
— Tak, generale.
— No, to bądź gotów. Jedziemy razem.
— Jużem gotów, generale. Tylko wezmę surdut i kapelusz.
— No, to jedźmy — powiedział Bonaparte i zszedł na dół, a za nim podążał Bourrienne.
Lokaj otworzył drzwiczki powozu. Bonaparte wskoczy!
— Dokąd jedziemy, generale? — zapytał Bourrienne.
— Do Tuileries — odparł Bonaparte.
Bourrienne, zdziwiony bardzo, powtórzył rozkaz i zwrócił się do pierwszego konsula, jakby pytając o wyjaśnienie. Ten jednak tak był pogrążony w zamyśleniu, że sekretarz nie uważał za stosowne wyrywać go z tego zamyślenia.
Konie pomknęły galopem. Tak zwykle jeździł Bonaparte.
Pałac Tuileries, w którym mieszkał Ludwik XVI po wypadkach w dniu 5 i 6 października, w którym kolejno zasiadali: Konwencya i Rada pięciuset, był spustoszony i opuszczony od 18 brumaire’a.
Od czasu 18 brumaire’a Bonaparte nieraz oglądał ten starożytny pałac królewski, ale nie chciał dawać do myślenia, że przyszły król mógł mieszkać w pałacu straconych królów.
Bonaparte przywiózł był z Włoch wspaniałe popiersie Juniusa Brutusa. Pod koniec listopada pierwszy konsul polecił republikanowi Davidowi umieścić to popiersie w galeryi w Tuileries.
Czy można było przypuszczać, że David, przyjaciel Marata, przygotowywał siedzibę dla przyszłego cesarza w chwili, gdy umieszczał w galeryi Tuileries popiersie zabójcy Cezara?
Sprawdzając raz, czy popiersie to było dobrze umieszczone w galeryi, Bonaparte zauważył spustoszenia w pałacu Katarzyny Medycejskiej. Tuileries nie były już co prawda siedzibą królów, ale były własnością narodową. Naród zaś nie mógł pozostawiać swego pałacu w ruinie.
Bonaparte wezwał obywatela Lecomte’a, architekta, i polecił mu oczyścić pałac.
Polecenie można było zrozumieć dosłownie, albo w sensie moralnym.
Zapytano architekta, ile będzie kosztowało to oczyszczenie.
Architekt obliczył na pięćset tysięcy franków.
Bonaparte zapytał, czy za tę sumę Tuileries można będzie zrobić pałacem dla władz rządowych.
Architekt odparł, że za te pieniądze można przywrócić pałac do stanu mieszkalnego.
Tego tylko chciał Bonaparte. Czyż on, republkanin, potrzebował przepychu, majestatu?... W pałacu rządowym trzeba było surowych i poważnych upiększeń — marmurów i posągów. Ale jakich? Wyznaczył je pierwszy konsul.
Bonaparte wybrał je z trzech wielkich stuleci i od trzech wielkich narodów.
Od Greków wziął Aleksandra i Demostenesa, geniusza wojny i krasomówstwa.
Od Rzymian wybrał Scypiona, Cycerona, Katona, Brutusa i Cezara.
Z czasów nowych wybrał Gustawa Adolfa, Turenne’a, wielkiego Kondeusza, Duguay-Trouin, Malborougha, księcia Eugeniusza i marszałka Saskiego, wreszcie Fryderyka Wielkiego i Washingtona, t. z. fałszywą filozofię na tronie i prawdziwego mędrca, twórcę wolnego państwa.
Tak stały rzeczy w końcu lutego r. 1800. Tuileries ogrzewano, popiersia stały na swych miejscach, posągi na swych piedestałach. Czekano tylko na odpowiednią okazyę.
I ta nadeszła: dowiedziano się o śmierci Washingtona.
Założyciel wolności Stanów Zjednoczonych zmarł w dzień 14 grudnia r. 1799.
O nim to myślał Bonaparte, gdy Bourrienne postanowił pozostawić go jego myślom.
Powóz zatrzymał się przed Tuileries; Bonaparte wysiadł żywo, wbiegł na schody, przebiegł apartamenty i najpilniej obejrzał pokoje, w których mieszkał Ludwik XVI i Marya-Antonina.
Zatrzymawszy się w gabinecie Ludwika XVI, zwrócił się do Bourrienne’a ze słowami:
— Tutaj zamieszkamy! Tak, zamieszkamy tutaj; trzeci konsul zajmie pawilon Flory, a Cambacérès pozostanie w pałacu kanclerskim.
— To znaczy — odezwał się Bourrienne — że w chwili stosownej będziesz miał, generale, tylko jednego do pozbycia się.
Bonaparte wziął Bourrienne’a za ucho, mówiąc:
— Nieźle pomyślane.
— A kiedy się wprowadzamy, generale? — zapytał Bourrienne.
— O! jeszcze nie jutro. Trzeba jeszcze przez jakie osiem dni przygotowywać Paryżan do mego wyjazdu z Luksemburgu i przejazdu do Tuileries.
— Osiem dni! — rzekł Bourrienne. — Można zaczekać.
— Zwłaszcza, biorąc się już do rzeczy. Jedziemy, Bourrienne, do Luksemburgu.
I z szybkością, zwykłą u niego w chwilach ważonych, przebiegł sznur pokoi, zszedł ze schodów i wskoczył do powozu, dając rozkaz:
— Do Luksemburgu!
— A ja? — wołał Bourrienne jeszcze z przedsionka.
— Nie czekasz na mnie, generale?
— Marudo! — odrzucił mu Bonaparte.
Powóz przemknął galopem.
Wchodząc do gabinetu, Bonaparte spotkał ministra policyi.
— Co słychać, obywatelu Fouché? — zapytał. — Masz twarz wzburzoną. Czy może zabito mnie przypadkiem?
— Obywatelu pierwszy konsulu — odezwał się minister — przywiązywałeś, zdaje mi się, dużą wagę do wytrzebienia bandy, nazywającej się towarzyszami Jehudy?
— No tak; przecież wysłałem Rolanda dla ich pościgu. Czy są jakie nowiny?
— Są.
— Od kogo?
— Od ich naczelnika.
— Jakto od ich naczelnika?
— Ten zuchwalec nadesłał mi sprawozdanie ze swej ostatniej wyprawy.
— Na kogo?
— Na 50.000 fr., wysłanych Ojcom św. Bernarda.
— Cóż się z nimi stało?
— Z tymi 50 tysiącami franków?
— Tak.
— Są w rękach bandytów; a ich naczelnik donosi mi, że będą wkrótce w rękach Cadoudala.
— Więc Roland zabity?
— Nie.
— Jakto! Nie?
— Agent mój zabity, pułkownik Saint-Maurice zabity; ale pański adjutant zdrów i cały.
— No, to on się powiesi — zauważył Bonaparte.
— Po co? Sznur się zerwie. Znasz, pierwszy konsulu, jego szczęście.
— Jego nieszczęście chyba... Gdzie to sprawozdanie?
— Chcesz, obywatelu, powiedzieć: ten list?
— Ten list, ten raport, to, co zawiera wiadomości, o których mi mówisz.
Minister policyi wręczył pierwszemu konsulowi mały papier, schowany w pachnącej kopercie.
— A to co?
— Raport ów.
Bonaparte odczytał adres:

„Do obywatela Fouché, ministra policyi, we własnym pałacu w Paryżu“.
Otworzył kopertę. List brzmiał:

„Obywatelu ministrze! Mam zaszczyt donieść, że 50.000 fr., przeznaczonych dla Ojców z góry św. Bernarda, przeszły do naszych rąk wieczorem dnia 25 lutego r. 1800 (starego stylu) i że za osiem dni będą one w rękach obywatela Cadoudala.
„Sprawa poszła, świetnie. Zginął tylko twój agent , pułkownik Saint-Maurice. Co do p. de Montrevel, to z zadowoleniem donoszę, że nic złego mu się nie stało. Nie zapomniałem mu, iż wprowadził mnie do Luksemburgu.
„Piszę do ciebie, obywatelu ministrze, dlatego, że sądzę, iż p. de Montrevel zbyt jest zajęty ściganiem nas, aby miał czas sam pisać.
„Jestem jednak przekonany, że napisze, skoro tylko będzie miał czas, i że przytoczy szczegóły, w które wchodzić nie mogę dla braku czasu.
„W zamian za tę usługę, obywatelu ministrze, prosiłbym o jedną tylko: o uspokojenie pani de Montrevel co do losów jej syna.

Morgan“.

„Biały Domek, droga z Mâcon do Lugdunu; sobota, godz. 9 wieczór“.

— Do dyabła! — zawołał Bonaparte. — Odważny szelma!
Po chwili dodał z westchnieniem:
— Jacyby to mogli być kapitanowie i pułkownicy!
— Co rozkaże pierwszy konsul? — zapytał minister policyi.
— Nic. To rzecz Rolanda. W grę wchodzi jego ambicya. Skoro nie umarł, odpłaci im za to.
— Więc pierwszy konsul nie zajmuje się więcej tą Sprawą?
— Nie teraz przynajmniej.
A zwracając się do sekretarza:
— Mamy dużo innych rzeczy na głowie — rzekł — nieprawdaż, Bourrienne?
Bourrienne kiwnął głową.
— Kiedy pierwszy konsul chce mnie widzieć? — zapytał minister.
— Dziś o godzinie dziesiątej, tutaj. Za osiem dni wyprowadzamy się stąd.
— A dokąd?
— Do Tuileries.
Fouché zrobił ruch zdumienia.
— Wiem, że to jest wbrew pańskiemu zdaniu, ale ja ułatwię panu pracę i proszę się słuchać.
Fouché skłonił się i chciał wyjść.
— Ale, prawda! — zawołał za nim Bonaparte.
Fouché odwrócił się.
— Nie zapomnij pan pójść do pani de Montrevel i powiedzieć jej, że Roland jest zdrów. Możesz tę drobnostkę zrobić Morganowi za jego usługę.
I odwrócił się pleca/mi do ministra policyi, który wyszedł, przygryzając usta do krwi.


VI.
Przeprowadzka.

Tegoż dnia pierwszy konsul podyktował Bourrienne’owi następujący rozkaz dzienny do gwardyi konsula i do armii:

„Washington umarł! Ten wielki mąż walczył przeciwko tyranii; utrwalił on wolność Ameryki. Pamięć jego będzie zawsze droga dla narodu francuskiego i dla każdego człowieka wolnego na obu półkulach, a zwłaszcza droga będzie dla żołnierzy francuskich, którzy, jak on i jak żołnierze amerykańscy, walczyli za wolność i równość. Wobec tego pierwszy konsul nakazuje zawiesić na dziesięć dni czarną krepę u wszystkich sztandarów i na wszystkich oznakach Rzeczypospolitej“.
Ale pierwszy konsul nie myślał poprzestać na tym rozkazie.
Wśród środków, które miały mu ułatwić przejście z Luksemburgu do Tuileries, figurowała jedna z tych uroczystości, któremi umiał nietylko zabawić oczy, ale i przenikać do umysłów. Uroczystość ta miała się odbyć u Inwalidów, albo, jak mówiono wówczas, w Świątyni Marsa. Miano odsłonić popiersie Washingtona i zarazem odebrać z rąk generała Lannes sztandary z pod Abukiru.
W dniu uroczystości sześć tysięcy jazdy rozstawiono od Luksemburgu do Inwalidów.
O godzinie ósmej Bonaparte dosiadł konia i przez ulicę Tournon skierował się na wybrzeże, otoczony sztabem generalnym, w którym najstarszy generał nie miał trzydziestu pięciu lat.
Na czele jechał Lannes. Za nim niesiono 60 zdobytych sztandarów. Następnie jechał Bonaparte, o dwa konie wysunąwszy się przed swym sztabem.
Minister wojny, Berthier, oczekiwał pod kopułą świątyni. Wzdłuż ścian na ławkach umieściła się wytworna publiczność Paryża, ta przynajmniej, która solidaryzowała się z myślą przewodnią tej uroczystości.
Na widok sztandarów zagrzmiały trąby.
Lannes wyszedł pierwszy. Chorążowie ustawili sztandary w przygotowanych dla nich miejscach.
Podczas tego Bonaparte, przy oklaskach zebranych, zasiadł na swym fotelu.
Wówczas Lannes podszedł do ministra wojny i potężnym głosem, który tak umiał wołać: „naprzód!“ na polu bitwy, wygłosił mowę na cześć armii republikańskiej. Odpowiedział mu minister wojny, a zwracając się w końcu do Bonapartego, rzekł:
„W imieniu Francyi pójdź, nieustraszony generale! Pójdź w imieniu tych wszystkich bohaterów i przyjm w tym pocałunku zapewnienie wdzięczności narodu.
„Ale w chwili, gdy podejmujemy znowu oręż, broniący naszej niezależności, skoro ślepa wściekłość królów odrzuca ofiarowany przez nas światu pokój, rzućmy, towarzysze, gałąź laurową na prochy Washingtona, tego bohatera, który uwolnił Amerykę od jarzma nieprzyjaciół, najbardziej zażartych na naszą wolność. Niechaj cień jego z za grobu wskaże nam sławę, która towarzyszy pamięci oswobodzicieli ojczyzny!“
Bonaparte zszedł z podwyższenia, a w imieniu Francyi ucałował go Berthier.
Mowę na cześć Washingtona wygłosił pan de Fontannes.
Wśród tylu sławnych osobistości pan de Fontannes był osobliwością napoły polityczną, napoły literacką.
Po 18 fructidora został wygnany z Suardem i Laharpem. Lecz umiał jakoś ukryć się w Paryżu.
Jednak nieprzewidziany wypadek zdradził go.
Raz na placu Karuzeli wywrócił go rozbiegany koń. Podczas tego poznał go jeden z agentów policyi, który przyszedł mu z pomocą. Tymczasem Fouché, który dobrze wiedział, gdzie się de Fontannes ukrywa, udawał, że nic nie wie.
W kilka dni po 18 brumaire’a Murat, późniejszy książę de Bassano, Laplace i Regnault de Saint-Jean d’Angely (który zmarł, utraciwszy zmysły), wspomnieli pierwszemu konsulowi o obecności pana de Fontannes w Paryżu.
— Przedstawcie mi go — rzekł na to pierwszy konsul.
Pan de Fontannes został przedstawiony pierwszemu konsulowi, który, znając jego wymowę, polecił mu wygłosić mowę na część Washingtona a zarazem po części i na swoją.
Otóż mowa jego wypadła po myśli Bonapartego.
Wieczorem odbyło się w Luksemburgu wielkie przyjęcie. Mówiono sobie z! cicha o przyszłym przejeździe pierwszego konsula do Tuileries. Odważniejsi i ciekawsi wspomnieli coś o tem Józefinie. Ale ta, mając jeszcze w oczach wóz i szafot Maryi-Antoniny, bała się wszystkiego, co ją mogło zbliżyć do czasów królewskich. Nic też nie odpowiedziała, odsyłając ciekawych do męża.
Oprócz tego inna jeszcze nowina krążyła wśród zebranych.
Murat prosił o rękę panny Karoliny Bonaparte.
Bonaparte przez rok był na bakier z tym, który marzył o zaszczycie, aby mieć jego za szwagra.
Przyczyna swarów między nimi może się wydać czytelnikowi dziwną.
Murat, lew armii, Murat, którego odwaga była przysłowiowa, Murat, który mógł być modelem dla rzeźbiarza do posągu boga wojny, ten sam Murat pewnego dnia, nie wyspany, czy też po złym obiedzie, stchórzył.
Było to pod Mantuą, w której Wurmser po bitwie pod Rivoli zamknąć się musiał z 28.000 wojska. Generał Miollis, z czterema tysiącami tylko, miał blokować tę fortecę. Otóż podczas jednej wycieczki Austryaków Murat na czele 5.000 miał zaatakować trzy tysiące nieprzyjaciół.
Murat zaatakował ich, lecz jakoś miękko.
Bonaparte był tak tem rozgniewany, że go oddalił od siebie.
Dla Murata był to fakt straszny, tembardziej, że już podówczas miał chęć, jeśli nie nadzieję, zostać szwagrem swego generała, gdyż kochał się w Karolinie Bonaparte.
Jak przyszła mu ta miłość — o tem opowiemy w dwu słowach.
Czytający nasze książki może się dziwią, że przywiązuję wagę do pewnych szczegółów, które wydają się zbytecznymi.
Pochodzi to stąd, że nie piszemy książek oderwanych od siebie, lecz że wypełniamy ramy bardzo szerokie.
Dla nas obecność naszych bohaterów nie kończy się na zjawieniu się ich w danej książce: ten, kto jest adjutantem, w innej książce będzie już królem, skazańcem w trzeciej.
Balzac stworzył wielkie i piękne dzieło pod tytułem „Komedya ludzka“.
Nasze dzieło może się nazywać „Dramat Francyi“.
Lecz powróćmy do Murata.
W r. 1796 Murata wysłano do Paryża dla złożenia Dyrektoryatowi sztandarów, zdobytych w bitwach pod Dego i Mondori. Podczas tej podróży poznał on panią Bonaparte i panią Tallien.
U pani Bonaparte spotkał pannę Karolinę Bonaparte, którą był poznał w Rzymie u jej brata, Józefa.
Te trzy kobiety wyjednały mu stopień generała brygady.
Murat powrócił do Włoch, zakochany jeszcze bardziej w pannie Bonaparte, i pomimo stopnia generała brygady prosił o pozwolenie na zostanie adjutantem przy głównodowodzącym armią.
Na nieszczęście zdarzyła się owa fatalna potyczka pod Mantuą, po której Murat wpadł w niełaskę u Bonapartego.
Bonaparte podziękował Muratowi za usługi i umieścił go w dywizyi Neille’a, a potem w dywizyi Baraguey-d’Hilliers’a.
Dlatego też Murat nie towarzyszył Bonapartemu w podróży do Paryża po zawarciu pokoju w Tolentino.
Lecz nie było to po myśli „triumfeminatu“, który protegował młodego generała.
Trzy piękne opiekunki rozpoczęły kampanię; a ponieważ na porządku dziennym była wyprawa do Egiptu, uzyskały od ministra wojny to, że Murat wziął udział w tej wyprawie.
Odpłynął na jednym statku z Bonapartem; lecz przez całą podróż Bonaparte nie przemówił doń ani słowa.
W kampanii tej Murat dokazywał takich cudów waleczności, tak po waryacku przypuszczał ataki pod Abukirem, że Bonaparte nie mógł dłużej już mieć doń urazy.
W rezultacie Murat powrócił razem z Bonapartem do Europy; dopomagał mu czynnie w dniu 18 i 19 brumaire’a i wreszcie otrzymał dowództwo nad gwardyą konsulów.
To też Murat uważał, że chwila jest stosowna do wyjawienia wszystkiego Bonapartemu.
Na trzy dni przed opisaną uroczystością Murat wynurzył się przed Bonapartem.
Ten odpowiedział tylko, że pomyśli o tem; lecz tegoż dnia dał swe przyzwolenie.
Otóż dwie te nowiny: małżeństwo Murata z Karoliną Bonaparte i przeprowadzka do Tuileries zostały puszczone razem w kurs i miały się uzupełniać.
Pierwszy konsul miał zająć rezydeneyę dawnych królów, miał spać w łożu Burbonów, jak wówczas mówiono; ale za to wydawał swą siostrę za syna karczmarza.
Taka kombinacya wywołała ten skutek, że w dniu przejazdu do Tuileries (30 pluviôse’a, roku VIII) Bonapartego, eskortowanego przez syna karczmarza a swego szwagra, ludność podziwiała i oklaskiwała.
Na dzień ten zarządzono wielki przegląd wojsk, na którym miała być obecna pani Bonaparte w oknach pawilonu Flory, zajmowanego przez konsula Lebrun’a.
Bonaparte wyjechał z Luksemburgu punktualnie o godzinie pierwszej po południu, eskortowany przez trzy tysiące wyborowego żołnierza.
Przejeżdżając pod główną bramą pałacu, Bonaparte podniósł głowę i przeczytał napis tej treści:

10 sierpnia 1792 r.

Monarchia została obalona we
Francyi

i nigdy już nie powróci.

Niedostrzegalny uśmiech ściągnął wargi pierwszego konsula.
U bramy pałacu Bonaparte wysiadł z powozu i dosiad! konia, aby objechać wojsko.
Gdy go ujrzano na koniu bojowym, zewsząd zagrzmiały oklaski.
Po skończonym przeglądzie Bonaparte, mając po prawej stronie Murata, po lewej Lannes’a a za sobą cały sztab, patrzał na defilujące wojska.
Gdy się skończyła defilada, zsiadł z konia i śmiało wszedł na schody Walezyuszów i Burbonów.
Wieczorem Bourrienne zapytał go:
— Czyś zadowolony, generale?
— Tak — odpowiedział wymijająco Bonaparte — wszystko poszło dobrze. Prawda?
— Doskonale!
— Widziałem cię przy pani Bonaparte.
— I ja widziałem, jak czytałeś, generale, napis nad bramą.
— Tak — odparł Bonaparte: — „10 sierpnia 1792 r. Monarchia została obalona we Francyi i nigdy już nie powróci“.
— Czy trzeba ten napis zniszczyć? — zapytał Bourrienne.
— Zbyteczne — odparł Bonaparte. — Odpadnie on sam przez się.
— A wiesz, Bourrienne — zapytał, wzdychając, Bopanarte — kogo mi brakowało dziś?
— Nie, generale.
— Rolanda... Co do dyabła może on robić, że nie daje o sobie wiadomości? Otóż opowiemy zaraz, co robił Roland.


VII.
Na tropie.

Czytelnik pamięta, w jakiej sytuacyi eskorta siódmego pułku strzelców dogoniła karetkę z Chambéry.

Najpierw szukano przeszkody, która nie pozwoliła Rolandowi wydostać się z karetki. Znaleziono kłódki. Drzwiczki trzeba było rozbić.
Roland wyskoczył, jak tygrys z klatki.
Śnieg pokrywał ziemię. Roland, żołnierz i myśliwy, postanowił iść za śladami towarzyszów Jehudy.
Widział, że poszli w kierunku Thoissey.
Kazał eskorcie i konduktorowi czekać na siebie na drodze i sam rzucił się na ślady Morgana i jego towarzyszów.
O ćwierć mili od drogi, jak to widać było po śladach, napastnicy zatrzymali się nad brzegiem Sâony; tam musieli się naradzać, gdyż śnieg był wkoło zdeptany przez konie; następnie rozdzielili się na dwa oddziały: jeden skierował się w górę rzeki ku Mâeon, drugi — w dół rzeki do Belleville.
Roland słyszał okrzyk dowódcy bandytów: „Jutro wieczorem — tam, gdzie wiecie“.
Nie wątpił więc, że oba oddziały podążyły do jednego miejsca.
Powróciwszy na drogę, Roland kazał konduktorowi dosiąść konia i odprowadzić karetkę do Belleville; czterech strzelców, umiejących pisać, t/warzyszyło konduktorowi dla podpisania protokółu. Zakazał tylko wspominać cokolwiek o sobie.
Pozostała część eskorty odwiozła zwłoki pułkownika do Mâcon.
Zarządziwszy w ten sposób, Roland wybrał z eskorty najlepszego konia; nabił pistolety, wskoczył na siodło i pomknął w tym samym kierunku, w którym już chodził poprzednio.
Dojechawszy do miejsca, gdzie napastnicy rozjechali się w dwie strony, wybrał ślady, idące w dół Sâony w kierunku Belleville.
Biła w tej chwili godzina ósma wieczorem na wieży w Thoissey.
Na śniegu znać było ślady pięciu, czy sześciu koni; jeden z nich szedł z krocza.
O sto kroków od Belleville Roland zatrzymał konia, gdyż musiał obmyślić dalszy plan działania: dwu jeźdźców zboczyło na prawo, oddalając się od Sâony, zaś ślady czterech koni szły dalej w kierunku Belleville.
Przy pierwszych domach miasteczka ślady znowu się dzieliły: trzech jeźdźców okrążyło miasto, jeden tylko wjechał do miasta.
Roland pojechał za tym ostatnim, przekonany, że natrafi na ślady pozostałych.
Siady doprowadziły go do ładnego domku, noszącego Nr. 67. Roland zadzwonił. Ktoś wyszedł, aby mu otworzyć. Poprzez kratę bramy widać było ślady konia, idące w kierunku stajni.
Widoczne było, że jeden z towarzyszy Jehudy skrył się w tym domu.
Zapamiętawszy numer domu, Roland odjechał dalej, wyjechał za miasto, zrobił ze sto kroków poza ostatnim domem: żadnych śladów nie znalazł.
Szukał jednak dalej. Koło mostu odnalazł ślady trzech koni; jeden wskazywał, że koń szedł truchtem. Byli więc to ci sami jeźdźcy.
Roland pomknął tymi śladami. Pod Monceaux jeźdźcy zachowali te same środki ostrożności, gdyż okrążyli wioskę. Za wioską jednak odnalazł ich dalsze ślady.
Przed Châtillon jeden jeździec zjechał z drogi na prawo. Siady jego szły w kierunku zameczku, położonego na wzgórzu, tuż przy drodze od Châtillon do Trévoux.
Pozostali jeźdźcy, sądząc, że już dość zmylili trop, przejechali wprost przez Châtillon i skierowali się drogą do Neuville.
Widoczne było, że wszyscy podążali ku Bourgowi, w przeciwnym bowiem razie pojechaliby drogą do Marlieux.
Otóż Bourg był punktem, który Roland obrał za punkt środkowy swych operacyi; przytem znał on doskonale okolicę.
W Neuville zbiegowie okrążyli wieś.
Jednak na drugim końcu wsi znalazł ślad tylko jednego konia.
Dwaj inni rozjechali się na drodze do Vannes; jeden pojechał drogą, drugi okrążył wieś i powrócił na drogę do Bourgu.
Roland pojechał śladami tego ostatniego, który, nie omijając, wjechał w sam środek miasta. Tam Roland dostrzegł ze śladów, że jeździec wahał się w wyborze dalszego kierunku. Z bocznej ulicy szły ślady ludzkie. Jeździec i piechur musieli chwilę naradzać się. Dalej obok kopyt końskich widać było ślady stopy ludzkiej. Oba te ślady kończyły się przy zajeździe de la Belle-Alliance.
Roland przypomniał sobie, że do tej właśnie oberży odprowadzono ranionego w napadzie pod Carronnières konia.
Widocznie oberżysta był w porozumieniu z towarzyszami Jehudy.
Zresztą prawdopodobnem było bardzo, że gość oberży pozostanie w niej do wieczora dnia następnego. Roland wnioskował na zasadzie własnego zmęczenia, że i tamten potrzebuje odpoczynku.
Biła godzina trzecia na kościele.
Co miał robić Roland? Czy stanąć w jakiej innej oberży? Znali go jednak wszyscy w Bourgu. Zresztą jego wojskowy koń mógł wzbudzać podejrzenie, a warunkiem najpierwszym powodzenia było, aby nikt w Bourgu nie wiedział o jego obecności.
Mógł się ukryć w zamku Noires-Fontaines; ale czyż mógł być pewny dyskrecyi służby?
Michał i Jakób nic-by nie pisnęli. Tych Roland był pewny. Milczałaby również Amelia. Ale Karolina, córka stróża więziennego? Czy ta-by nie paplała?
Była trzecia rano; wszystko spało. Najpewniejszą rzeczą byłoby skomunikować się z Michałem. Ten potrafi go ukryć.
Roland skręcił na drogę do Pont-d’Ain.
Przejeżdżając koło kościoła w Brou, Roland spojrzał na koszary żandarmeryi. Prawdopodobnie kapitan i żandarmi spali snem sprawiedliwego.
Roland przeciął skrawek lasu. Na skraju lasu dojrzał dwu ludzi, przemykających się chyłkiem i niosących sarnę, przywiązaną za cztery nogi do kija.
Zdawało mu się, że poznaje tych ludzi po ich ruchach.
Ruszył wyprost na nich.
Ludzie ci, widząc jeźdźca, który jechał wprost do nich, rzucili łup do rowu i poczęli umykać przez pole w kierunku lasu Seillon.
— Hej, Michale! — zawołał Roland, przekonany coraz bardziej, że to jego ogrodnik.
Michał stanął. Drugi jednak wyrywał dalej w pole.
— Hola! Jakóbie! — zawołał Roland.
Drugi również stanął. Skoro ich poznano, po co uciekać; zresztą wołanie nie było groźne, raczej przyjacielskie.
— Zdaje się — odezwał się Jakób — że to pan Roland.
— Czy to tylko on naprawdę? — zauważył Michał.
Roland, jakby odgadując ich obawy, zawołał:
— No tak, to ja!

— Milczeć, kłusownicy! Kładźcie kozę na konia.

W chwilę potem Michał i Jakób byli już przy nim.
Młody człowiek, uprzedzając pytania, zwrócił się do nich ze słowami:
— Milczeć, kłusownicy! Kładźcie kozę na konia za mną i marsz do domu! Nikt nie powinien wiedzieć, że jestem w Noires-Fontaines; nawet moja siostra.
Michał i Jakób wykonali rozkaz i trójka podążyła ku zamkowi.
Na sto kroków przed domem Roland wysłał ich na zwiady.
Na znak, że wszędzie cicho i spokojnie, Roland podjechał, zsiadł z konia i wszedł w otwartą bramę.
Michał odprowadził konia do stajni, poczem odniósł kozę do kuchni.
Roland tymczasem wszedł do pawilonu i zapalił ogień. Michał przyniósł coś do zjedzenia, Jakób przygotował łóżko.
Obaj przypatrywali się w milczeniu Rolandowi, gdy ten posilał się, ale nie bez niepokoju. Już bowiem rozeszła się wieść o wyprawie do Seillon i o tem, że kierował nią Roland.
Zjadłszy kolacyę, Roland podniósł głowę i zawołał Michała.
— Ach, jesteś tu? — rzekł Roland.
— Czekałem na rozkazy.
— Oto moje rozkazy. Tylko słuchaj dobrze.
— Słucham.
— Chodzi o życie lub śmierć. Chodzi nawet o mój honor.
— Niech pan mówi, panie Rolandzie.
Roland wyjął zegarek.
— Jest piąta. Bądź koło oberży Belle-Alliaňce w chwili, gdy ją będą otwierali, niby przechodząc tamtędy, i pogadaj z tym, kto będzie otwierał.
— To będzie pewnie Piotr.
— Piotr, czy kto inny, byłeś się od niego dowiedział, kto przyjechał na koniu, idącym z krocza. Wiesz, co to z krocza?
— Ja myślę. To taki koń, co chodzi, jak niedźwiedź, obiema prawemi i obiema lewemi nogami jednocześnie.
— Doskonale!... Dowiesz się też, czy ten podróżny ma zamiar odjechać dziś rano, czy też popasie przez cały dzień.
— Dowiem się napewno.
— No to, jak się dowiesz, przyjdź mi powiedzieć. Ale sza! o moim pobycie tutaj. Jeśliby cię pytano o mnie, powiedz, że wczoraj przyszedł list, że jestem w Paryżu przy pierwszym konsulu.
— Dobrze.
Michał odszedł, a Roland położył się spać. Jakób pozostał na straży.
Gdy Roland obudził się, Michał był już z powrotem, dowiedziawszy się o wszystkiem.
Jeździec, przybyły w nocy, miał odjechać pod wieczór; w księdze gości zapisał się: „obywatel Valensolle, jadący z Lugdunu do Genewy“.
Był to sekundant Alfreda de Barjols, którego Roland zabił w pojedynku koło fontanny w Vaucluse; on to prawdopodobnie odegrał rolę widma w klasztorze Kartuzów w Seillon. Wnosił z tego Roland, że towarzysze Jehudy nie byli to zwykli złodzieje. Wszak mówiono po cichu, że byli to synowie dobrych rodzin szlacheckich, którzy zdobywali pieniądze w swych waryackich napadach, narażając się na szafot, aby zasilać Bretończyków, walczących na Zachodzie Francyi za sprawę Burbonów.


VIII.
Natchnienie.

Roland, jak widzimy z przebiegu pościgu, mógł był »chwycić jednego lub dwu ściganych.
Mógł również schwytać i pana de Valensolle, który prawdopodobnie, tak jak i Roland, odpoczywał po całonocnej pracy.
Wystarczyłoby tylko słówko, napisane do kapitana żandarmeryi, a pan Valensolle zostałby osaczony w łóżku. Kosztowałoby to może dwu ludzi zabitych lub ranionych, ale Valensolle byłby ostatecznie wzięty.
Ale aresztowanie de Valensolle’a byłoby ostrzeżeniem dla reszty bandy, która mogłaby momentalnie uciec zagranicę.
Lepiej zatem było wyczekać, wyśledzić różne ślady, które powinny były zbiedz się w jednem miejscu, i zarzucić sieci na całą kompanię, chociażby dojść miało do prawdziwej potyczki.
Dlatego też należało śledzić dalej de Valensolle’a w jego domniemanej podróży do Genewy.
Postanowił tedy Roland, że ukryje się w pawilonie i że tropieniem zwierzyny zajmą się Michał i Jakób.
Było prawdopodobnem, że pan de Valensolle nie wyruszy w dalszą drogę przed nadejściem nocy.
Roland rozpytał się o tryb życia swej siostry od czasu wyjazdu matki.
Dowiedział się, że od wyjazdu matki Amelia nie wydalała się ani razu z zamku i że tryb jej życia pozostał niezmieniony. Zaniechała tylko zwykłych spacerów, które odbywała z panią de Montrevel. Po obiedzie wracała do swego pokoju z Karoliną i już do snu nie opuszczała pokoju.
Wobec tego Michał i Jakób mogli po szóstej zniknąć i nikt nie troszczył się już o ich nieobecność.
O szóstej istotnie obaj uzbrojeni w strzelby wymknęli się z zamku.
Otrzymali przedtem rozkaz, aby szli śladem konia, chodzącego z krocza.
Michał miał zaczaić się naprzeciwko fermy Belle-Alliance, Jakób zaś miał stanąć na przecięciu trzech dróg: do Saint-Amour, Saint-Claude i Nantuy. Ta ostatnia prowadziła zarazem do Genewy.
P. de Valensolle, jeśli tylko nie zdecydował się powrócić swoimi śladami, musiał wybrać jedną z tych trzech dróg.
Mniej więcej w tym czasie, kiedy ojciec i syn mogli już zajmować swe stanowiska, t. z. koło godziny siódmej wieczorem, rozległ się turkot i kareta pocztowa zatrzymała się przed bramą. Rozległ się dzwonek.
Otwieranie bramy należało do obowiązków Michała.
Amelia i Karolina widocznie sądziły, że Michał bramę otworzy, gdyż zadzwoniono trzykrotnie, a nikt nie otwierał bramy.
Wreszcie służąca ukazała się we drzwiach, wołając nieśmiało Michała.
Michał oczywiście nie zjawił się. Wówczas Karolina odważyła się i podeszła do bramy.
Pomimo mroku, poznała tego, kto dzwonił.
— A! to pan, panie James? — zawołała trochę pewniejszym głosem.
James był to zaufany sługa sir Johna.
— A tak, panienko; to ja, a raczej to milord.
W tej-że chwili drzwiczki karety otworzyły się i odezwał się sir John:
— Zechce panienka powiedzieć swej pani, że przyjeżdżam z Paryża i że melduję się teraz, aby ją poprosić o przyjęcie mnie jutro, jeśli zechce zrobić mi tę łaskę. Proszę się spytać, o której godzinie mogę się stawić.
Karolina popędziła do swej pani.
W pięć minut potem wróciła, oznajmiając, że pani przyjmie nazajutrz między dwunastą a pierwszą.
Roland wiedział, po co przyjechał milord. W jego myślach małżeństwo było zdecydowane, a sir Johna uważał już za szwagra.
Namyślał się z początku, czyby nie dać wiedzieć przyjacielowi o swej obecności. Przypomniał sobie jednak, że lord Tanlay nie był z tych, którzy pozostawią go samego, gdyż miał porachunki z towarzyszami Jehudy i zechciałby stanowczo towarzyszyć mu w wyprawie, która do najbezpieczniejszych nie należała.
Dla tych powodów Roland pozostał w ukryciu.
Wieczór i część nocy przeszły spokojnie.
Roland próbował zasnąć, ale spał źle. Zdawało mu się ciągle, że ktoś otwiera drzwi.
Gdy świt zaczął przenikać poprzez okiennice, drzwi się otworzyły.
Powrócili Michał i Jakób. I zdali relacyę ze swych czynności.
O dwadzieścia kroków od oberży Michał spotkał się z Piotrem; po kilku słowach rozmowy z nim przekonał się, że p. de Valensolle jest jeszcze w oberży i że odjedzie najwcześniej nocą. Piotr nie wątpił, że podróżny ten jedzie do Genewy.
Michał zaproponował Piotrowi wino, za co ten obiecał mu donieść, gdyby się co zmieniło.
Pili tak do północy. O północy Piotr powrócił do oberży, aby się czego dowiedzieć. Cóż miał robić Michał? Miał jeszcze cztery godziny do świtu.
Na szczęście Piotr zaproponował mu przespanie się w stajni na słomie.
Michał przyjął propozycyę i obaj ułożyli się w słomie.
O trzeciej nad ranem służący z oberży zawołał Piotra.
Podróżny chciał jechać. Michał pożegnał się z przyjacielem i ukrył się za rogiem ulicy.
W piętnaście minut potem brama otworzyła się i jakiś jeździec wysunął się na drogę. Koń jego szedł z krocza.
Był to Valensolle.
Jeździec wjechał na drogę ku Genewie.
Michał szedł za nim jakiś czas, pogwizdując niedbale.
Wkrótce jednak jeździec zniknął mu z oczu.
Jakób jednak musiał czekać na przecięciu trzech dróg.
Czy jednak dotrwał on na stanowisku w śniegu od szóstej wieczorem?
Zaniepokojony tem Michał popędził na przełaj, ale jeździec oczywiście umknął mu.
Dobiegł wreszcie Michał do skrzyżowania trzech dróg.
Nikogo nie było. Na śniegu zdeptanym dnia poprzedniego nie można było odnaleźć śladów świeżych konia. To też Michał nie szukał ich.
Chodziło mu o to, co zrobił Jakób.
Wprawnem okiem kłusownika zoryentował się po śladach stóp, że Jakób starał się ogrzać, chodząc w tę i drugą stronę, że zszedł z drogi, że wreszcie ukrył się w lepiance po drugiej stronie drogi.
Lepianka była pusta. Widocznie Michał opuścił ją. Ale kiedy? i dlaczego?
Na pierwsze pytanie trudno było odpowiedzieć.
Ale jasne było, po co wyszedł.
Ślady Jakóba szły od lepianki w kierunku Ceyzeriat. Widocznie zatem Michał śledził jeźdźca, który jechał istotnie w kierunku Genewy. Że śledził go, wnosić można było z szeroko stawianych kroków, jak w biegu. Ślady szły polem równolegle do drogi. Widocznie Jakób chciał poza drzewami ukryć się przed jeźdźcem.
Tak idąc, Michał doszedł do podrzędnej karczmy. Ślady Jakóba urywały się o jakie dwadzieścia kroków od karczmy poza drzewem. Widocznie jeździec stanął w tej karczmie.
Z pod drzewa ślady Jakóba szły poprzez drogę i skręcały pod okna karczmy.
Z pod okien ślady Jakóba widać było dokoła domu popod murem. Idąc za tymi śladami, Michał natrafił na furtkę w murze. Za murem trafił na ślady eleganckich, długich butów kawalerzysty. Tuż obok drobnych stóp widać było ślady grubych butów chłopskich. Widać Jakób szedł krok w krok za jeźdźcem.
Ponieważ była już piąta rano, Michał postanowił nie iść dalej.
Skoro zresztą Jakób był na tropie, Michał był już spokojny. To też zatoczył duże koło na polu i, jakby wracając z Ceyzeriat, poszedł prosto do karczmy, aby tam zaczekać na Jakóba.
Znał on karczmarza, który był oswojony z jego wycieczkami po nocach. Zażądał butelki wina, polamentował nad tem, że na darmo się nachodził, i poprosił o pozwolenie na poczekanie na syna, który polował na swą rękę, być może szczęśliwiej od ojca.
Karczmarz przystał. Michał otworzył okiennice, aby widzieć drogę.
W kilka chwil potem ktoś zastukał do okna.
Był to Jakób. I jemu się nie powiodło; wracał z niczem.
Wypili tedy razem i, ogrzawszy się, zapłacili za wino i wyszli.
Zaraz za progiem Michał zbliżył się do syna.
Jakób opowiedział mu, że szedł za śladem w głąb lasu, lecz ktoś zagrodził mu drogę i, grożąc strzelbą, pytał, co robi o tej porze w lesie.
Na odpowiedź Jakóba, że poluje na wychodnego, człowiek ten odezwał się:
— No, to idź dalej; widzisz, że tu miejsce zajęte.
Jakób uznał słuszność tej uwagi i oddalił się o jakie sto kroków.
Gdy jednak skręcił na lewo, aby powrócić na teren, z którego go odsunięto, natknął się znowu na kogoś, uzbrojonego w strzelbę, który mu zadał takie same pytanie.
Jakób odpowiedział to samo, co i pierwszemu.
Człowiek ten na to tonem groźnym rzekł mu, wskazując palcem skraj lasu:
— Radzę ci, kochany przyjacielu, pójść tam; zdaje mi się, że tam lepsze miejsce.
Jakób usłuchał rady, albo udał, że jej słucha, bo, przyszedłszy pa wskazane miejsce, wyszedł na czyste pole, a rozumiejąc, że nie natrafi teraz na ślady Valensolle’a, dotarł do drogi i skierował się do karczmy, gdzie spodziewał się znaleźć ojca.
Do zamku powrócili z pierwszym brzaskiem dnia.
Wszystkie swe przygody opowiedzieli Rolandowi bardzo szczegółowo. Młody oficer wywnioskował z ich opowiadania, że dwaj ludzie uzbrojeni w strzelby, którzy zagrodzili drogę Jakóbowi, nie byli kłusownikami, lecz towarzyszami Jehudy.
Lecz gdzie mogło być ich legowisko? W tamtej stronie nie było przecież ani klasztoru opuszczonego, ani żadnych ruin.
Wtem Roland uderzył się w głowę.
— Cóż za gamoń ze mnie! — zawołał — dlaczego nie pomyślałem o tem wcześniej?
Uśmiech tryumfu zaigrał mu na ustach. I, zwracając się do obu, rzekł:
— Moje dzieci! Wiem już wszystko, com chciał wiedzieć. Idźcie i śpijcie spokojnie. Zasłużyliście na to chyba!
I sam zasnął, jak człowiek, który rozwiązał zagadnienie nadzwyczajnej doniosłości, którego długo nie mógł rozwiązać.
Istotnie wpadł na myśl, że towarzysze Jehudy opuścili klasztor Kartuzów w Seillon i przenieśli się do jaskiń w Ceyzeriat; a jednocześnie przypomniał sobie, że pomiędzy temi jaskiniami a kościołem w Brou jest podziemne połączenie.


IX.
Na zwiady.

Koło pierwszej po południu sir John, korzystając z pozwolenia, stawił się przed panną de Montrevel.
Wszystko odbyło się, jak sobie tego życzył Morgan. Sir John przyjęty został, jako przyjaciel rodziny, lord Tanlay — jako konkurent, którego zamiary przynosiły zaszczyt.
Amelia nie sprzeciwiała się życzeniom brata i matki i rozkazom pierwszego konsula; prosiła tylko o zwlokę z powodu stanu swego zdrowia. Lord Tanlay zgodził się. Osiągnął to, czego się spodziewał: został przyjęty.
Rozumiał jednak, że jego zbyt długi pobyt w Bourgu był niewłaściwy, ponieważ nie było matki ani brata.
Wobec tego, zapowiedział Amelii drugą wizytę nazajutrz i swój odjazd tegoż dnia wieczorem.
Dzięki zatem delikatności sir Johna, życzeniom Morgana i Amelii stało się zadość: kochankowie mieli przed sobą dużo czasu i samotności.
Michał dowiedział się o tem wszystkiem od Karoliny, a Roland od Michała.
Gdy nastała noc, Roland ubrał się po myśliwsku, zarzucił bluzę Michała, twarz okrył szerokim kapeluszem, zatknął parę pistoletów i nóż myśliwski za pas i wyszedł na drogę do Bourgu.
Doszedłszy do koszar żandarmeryi, zażądał widzenia się z kapitanem.
Kapitan był w swoim pokoju. Roland wszedł tam i dał się poznać. Ponie