Towarzysze Jehudy/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Ważna wiadomość.

W dniu 18 brumaire’a dyrektorowie uwięzieni zostali w pałacu Luksemburskim, a w dniu 20 brumaire’a Bonaparte mianowany został pierwszym konsulem na lat dziesięć, mając dwu konsulów, z którymi dzielił władzę, Cambaceres’a i Lebrun’a. Tegoż dnia zainstalował się w Luksemburgu, a Rolanda zamianował gubernatorem zamku Luksemburskiego.

W jakiś czas po tej rewolucyi wojskowej, która odbiła się głośnem echem w całej Europie, rankiem dnia 30 nivôse’a, albo inaczej dnia 30 stycznia r. 1800,.Roland, przeglądając listy, znalazł pośród wielu próśb o posłuchanie u pierwszego konsula list takiej treści:
„Panie gubernatorze!

„Znam pańską lojalność. Muszę porozmawiać z panem przez pięć minut; przez ten czas będę zamaskowany. Mam do pana prośbę. Spełnisz ją lub odmówisz. W obu wypadkach chcę wejść do pałacu Luksemburskiego dla dobra konsula Bonapartego i w sprawie monarchii, której służę. Żądam pańskiego słowa honoru, że pozwolisz mi wyjść z pałacu tak samo, jak pozwolisz tam wejść.
„Jeśli jutro o siódmej wieczorem zobaczę światło w oknie, mieszczącem się nad zegarem, oznaczać to będzie, że pułkownik Roland de Montrevel daje mi słowo honoru, a stawię się śmiało u małych drzwi na lewem skrzydle pałacu, wychodzących na ogród.
„Zastukam trzykrotnie na sposób masoński.
„Abyś pan wiedział, kogo przyjmiesz lub komu odmówisz widzenia, podpisuję się nazwiskiem, znanem panu z okoliczności, którą pewnie pamiętasz, a które to nazwisko było wobec pana wymówione.

„Morgan
„Dowódca towarzyszy Jehudy“.

Roland dwa razy odczytał list, a po chwili zamyślenia przeszedł do gabinetu konsula i oddał mu to pismo.
Konsul, odczytał je, nie zdradzając najmniejszego wzruszenia lub zdziwienia, i rzekł lakonicznie:
— Trzeba zapalić światło.
I oddał list Rolandowi. Nazajutrz o siódmej wieczorem światło błyszczało we wskazanem oknie. O siódmej minut pięć Roland osobiście czekał u drzwi, wychodzących na ogród.
Rozległo się trzykrotne stuknięcie masońskie: dwa razy raz po raz, po chwili trzeci raz.
Roland otworzył drzwi. Ukazał się w nich człowiek otulony w płaszcz. Roland ukryty był w cieniu. Przybysz, nie widząc nikogo, chwilę się zatrzymał.
— Proszę wejść — rzekł Roland.
— To pan, pułkowniku!
— Skąd pan wiesz, że to ja?
— Poznaję po głosie.
— Po głosie? Przecież słyszałeś mię zaledwie przez kilka sekund w Awinionie.
— No, to musiałem cię słyszeć gdzieindziej.
Roland szukał w pamięci, gdzieby go Morgan mógł słyszeć.
Lecz przybysz rzekł wesoło:
— Czy to powód, żebyśmy stali w drzwiach, żem cię gdzieś słyszał?
— Nie — odparł Roland. — Weź mię pan za płaszcz i idź za mną. Nie pozwoliłem zapalać światła na schodach.
— Jestem wdzięczny za to. Ale skoroś pan dał słowo, gotów jestem przejść przez cały pałac, chociażby był oświetlony a giorno.
— Masz pan moje słowo. Idź śmiało.
Roland zaprowadził Morgana do swego pokoju, oświetlonego tylko dwiema świecami.
Morgan zrzucił płaszcz i złożył pistolety na stole.
— Co pan robisz? — zapytał Roland.
— No tak, dla wygody.
— Ależ te pistolety, które zostawiasz tu?
— Cóż myślisz, żem je wziął na ciebie?
— A na kogo?
— Na panią policyę. Nie chcę się oddać darmo w ręce zbirów obywatela Fouche.
— Więc jesteś przekonany, że ci nic tu nie grozi?
— Chyba! przecież mam twe słowo.
— Dlaczegóż nie zdejmiesz maski?
— Bo twarz moja w połowie tylko należy do mnie; druga, połowa należy do mych towarzyszy. Kto wie, czy jeden z nas, poznany, nie pociągnie za sobą innych na gilotynę? Sądzę, pułkowniku, że zdajesz sobie sprawę z tego, jaką my grę prowadzimy.
— Więc po co ją prowadzić?
— Dobre pytanie! Po co pan idziesz na pole bitwy gdzie może kula trafić, a kula armatnia zerwać głowę?
— To co innego. Na polu walki mogę ponieść śmierć zaszczytną.
— Czy tak? Czyż w dniu, w którym gilotyna obetnie mi głowę, będę zbezczeszczony? Bynajmniej. Jestem tak samo żołnierzem, jak i pan. Tylko nie wszyscy służą sprawie w ten sam sposób: każda religia ma swych męczenników i bohaterów. Pierwsi szczęśliwi są na tym świecie, drudzy — na tamtym... Ale nie przyszedłem tu wykładać filozofię polityki. Chcę pomówić z pierwszym konsulem.
— Jakto! Z konsulem? — zawołał Roland.
— No tak; przeczytaj pan jeszcze raz mój list. Wszak pisałem, że mam do pana prośbę.
— Ach, tak.
— Prośba ta, to rozprawa z generałem Bonaparte.
— Przepraszam, ale nie przewidywałem tego...
— Prośba ta pana dziwi, nawet niepokoi. Panie pułkowniku, możesz mię pan, jeśli nie ufasz memu słowu, zrewidować od stóp do głowy, a przekonasz się, że oprócz tych oto, tu złożonych pistoletów nie mam żadnej innej broni. Albo lepiej — weź te pistolety, stań między mną a konsulem i pal mi w łeb przy pierwszym moim ruchu podejrzanym. Czy zgadzasz się na ten warunek?
— Czy zaręczasz mi, że wiadomości, jakie przynosisz konsulowi, są tak ważne, że warto go niepokoić?
— Zapewniam, że tak.
Po chwili dodał wesoło:
— Jestem wysłańcem pewnej głowy koronowanej, lub raczej pozbawionej korony. Zresztą nie zabiorę dużo czasu generałowi, który może mię pożegnać, jeśli rozmowa zbyt się przeciągnie.
Roland przez chwilę milczał i rozmyślał.
— Czy wiadomości swe możesz pan zakomunikować tylko pierwszemu konsulowi?
— Tylko jemu, gdyż tylko on może mi dać odpowiedź.
— Proszę zaczekać, pójdę po jego rozkazy.
Roland zrobił krok w kierunku pokoju konsula, lecz zatrzymał się i rzucił niespokojne spojrzenie na papiery, rzucone na stole.
Morgan dostrzegł to spojrzenie.
— Czy boisz się pan, że będę czytał te papiery? Nie lubię czytać wogóle. Jest to rzecz pisarza. Panie Rolandzie, przez czas twej nieobecności będę siedział w fotelu tu przed kominkiem, nie ruszając się z miejsca.
— Dobrze — odparł Roland.
I wszedł do pierwszego konsula.
Bonaparte rozmawiał z generałem Hédouville, dowódcą wojsk w Wandei.
Słysząc, że drzwi się otwierają, odwrócił się niecierpliwie.
— Powiedziałem Bourriennowi, że nikogo nie przyjmuję!
— Mówił mi to. Ale ja nie jestem byle kim.
— Masz racyę. Czego chcesz? Mów prędko.
— On jest u mnie.
— Kto?
— Człowiek z Awinionu.
— A czego chce?
— Chce się widzieć z generałem.
— Widzieć się ze mną?
— Tak, generale; czy cię to dziwi?
— Nie; ale czegóż może chcieć?
— Uparcie odmawiał mi wyjaśnień; lecz zdaje mi się, że nie jest to ani waryat, ani natręt.
— Nie, ale może zbir?
Roland zaprzeczył ruchem głowy.
— Zresztą, skoro ty go wprowadzasz...
— Nie ma nic przeciw temu, żebym był obecny przy rozmowie. Będę stał przed nim.
Bonaparte zastanowił się.
— Niech wejdzie — rzekł.
— Generale, oprócz mnie...
— Tak, generał Hédouville zechce chwilę poczekać... Idź, Rolandzie.
Roland wyszedł, przeszedł przez gabinet Bourrienne’a, wrócił do swego pokoju i znalazł Morgana koło kominka.
— Proszę! Konsul czeka.
Morgan wstał i poszedł za Rolandem.
Gdy weszli do gabinetu pierwszego konsula, Bonaparte był sam.
Morgan zatrzymał się o kilka kroków od drzwi i ciekawie przyglądał się Bonapartemu, poznając w nim tego, którego widział w Awinionie.
— Proszę się zbliżyć — odezwał się pierwszy konsul.
Morgan skłonił się i postąpił trzy kroki.
Bonaparte odpowiedział na ukłon lekkim ruchem głowy.
— Mówiłeś pan memu adjutantowi, pułkownikowi Rolandowi, że masz mi coś do zakomunikowania.
— Tak, obywatelu pierwszy konsulu.
— Czy rzecz, którą masz mi zakomunikować, wymaga rozmowy sam na sam?
— Nie, obywatelu, chociaż jest takiej wagi...
— Że wolałbyś pan, abym był sam.
— Tak, ale ostrożność i rozsądek...
— Rozsądkiem największym we Francyi, obywatelu Morganie, jest odwaga.
— Moja obecność u ciebie, generale, wskazuje, iż jestem tego samego zdania.
Bonaparte zwrócił się do Rolanda:
— Pozostaw nas samych.
— Ależ, generale — zaoponował Roland.
Bonaparte zbliżył się doń i cichutko rzekł:
— Rozumiem. Ciekawy jesteś, co ten tajemniczy człowiek może mieć mi do powiedzenia. Bądź spokojny, dowiesz się.
— Nie o to mi chodzi... lecz, jeśli to jest zabójca?
— Wszak zapewniłeś mię, że nie. Zostaw więc nas.
Roland wyszedł.
— Otóż jesteśmy sami — rzekł pierwszy konsul.
Morgan, nic nie mówiąc, wyjął list z kieszeni i oddał go generałowi.
Generał obejrzał list: był adresowany do niego, miał pieczęć z trzema liliami Francyi.
— A to co?
— Przeczytaj, obywatelu.
Bonaparte list rozpieczętował i poszukał zaraz podpisu.
— „Ludwik“ — rzekł.
— „Ludwik“ — powtórzył Morgan.
— Co za Ludwik?
— Ludwik Bourbon, przypuszczam.
— Hrabia Prowancyi, brat Ludwika XVI?
— No i Ludwik XVIII od chwili śmierci Delfina.
Bonaparte znowu popatrzał na nieznajomego; widoczne było bowiem, że nazwisko „Morgan“ było tylko pseudonimem.
Poczem odczytał list tej treści:

„3 stycznia 1800.

„Jakiekolwiek byłoby zachowanie się ludzi takich, jak pan, jednak nie wzbudza ono obaw. Przyjąłeś pan stanowisko wybitne, za co jestem mu wdzięczny: lepiej, niż ktokolwiek, wiesz pan, że trzeba siły i władzy, aby naród wielki zrobić szczęśliwym. Wybaw Francyę od jej własnej furyi, a spełnisz pragnienia mego serca. Oddaj jej króla, a pokolenia błogosławić będą twą pamięć. Jeśli wątpisz o mojej wdzięczności, wyznacz sobie stanowisko i losy twych przyjaciół. Co do moich zasad, to jestem Francuzem; łaskawy z natury, będę nim jeszcze bardziej przez rozum. Nie! zwycięzca z pod Lodi, Castiglione, Arcole, zdobywca Włoch i Egiptu nie przeniesie czczego rozgłosu nad sławę. Nie trać drogiego czasu: możemy zapewnić sławę Francyi; mówię możemy, gdyż potrzebuję Bonapartego do tego, a i on beze mnie temu nie podoła. Generale! Europa na ciebie patrzy, sława czeka cię, ja zaś pałam niecierpliwością, aby powrócić szczęście memu ludowi.

Ludwik“.

Bonaparte odwrócił się do młodzieńca, który czekał, stojąc i milcząc.
— Znasz treść listu tego? — zapytał.
Młodzieniec skłonił się.
— Tak.
— Był jednak zapieczętowany.
— Zanim mi go wręczono, odczytano mi treść.
— A kto ci go wręczył?
— Jerzy Cadoudal.
Bonaparte drgnął.
— Znasz Jerzego Cadoudala? — zapytał.
— To mój przyjaciel.
— Dlaczego powierzył ten list tobie właśnie?
— Gdyż wiedział, że oddam go do rąk właściwych.
— Istotnie, wykonałeś zlecenie.
— Jeszcze nie, obywatelu pierwszy konsulu.
— Jakto? Wszak oddałeś mi list.
— Tak. Ale obiecałem przynieść odpowiedź.
— A jeśli nie zechcę odpowiedzieć?
— Tobyś, obywatelu, odpowiedział nie zupełnie tak, jakbym sobie tego życzył, ale zawsze będzie to odpowiedź.
Bonaparte przez chwilę pozostawał w zamyśleniu. Poczem, wzruszywszy ramionami, rzekł:
— Ależ to waryaci!
— Kto, obywatelu? — zapytał Morgan.
— Ci, którzy piszą podobne listy. Waryaci! Zupełni waryaci. Czyż myślą, że jestem z tych, którzy idą za ich przykładem z przeszłości? Mam naśladować Mońka? I po co? Aby zrobić Karola II! Gdy się ma za sobą Tulon, 13 vendémiaire’a, Lodi, Castiglione, Arcole, Rivoli, Piramidy, ma się prawo do innych rzeczy, niż do dowództwa nad armią J. K. M. Ludwika XVIII.
— To też, konsulu, proszą cię o wskazanie twych warunków.
Bonaparte zadrżał na te słowa.
— Nie mówiąc już o tem — ciągnął dalej — że to ród stracony, zeschła gałąź na zgniłym pniu. Bourboni tak się żenili pomiędzy sobą, że zwyrodnieli, wyczerpali swą siłę w Ludwiku XIV. Każda rasa królów francuskich miała swój najwyższy moment potęgi i okres upadku. Jeślibym był waryatem i oddał tron Ludwikowi XVIII, nie będzie miał dzieci, po nim nastąpi jego brat Karol X, a ten, jak Jakób II, będzie wypędzony przez jakiegoś Wilhelma Orańskiego... O, nie! Bóg nie po to dał w me ręce losy Francyi, abym ją zwracał tym, którzy nią igrali i którzy ją stracili.
— Generale, pozwolę sobie zauważyć, żem o to nie pytał.
— Ale ja pytam.
— Chciałem tylko — odparł Morgan — odpowiedzi: tak, czy nie.
— A po co ci to?
— Aby wiedzieć, czy mamy z tobą walczyć, jak z wrogiem, czy też paść przed tobą na klęczki, jak przed wybawcą.
— Walczyć! — zawołał Bonaparte. — Oszaleli ci, co chcą ze mną walczyć. Czyż nic widzą, że jestem wybrańcem Boga?
— Attyla mówił to samo.
— Tak, ale on był wybrańcem zniszczenia, a ja jestem wybrańcem nowej ery... Wojna! A gdzież są ci, co ze mną walczyli? Leżą na równinach Piemontu, Lombardyi lub Kairu!
— Ale Wandeja wciąż walczy.
— Walczy! niech i tak będzie. A gdzież są Cathelineau, Lescure; a gdzież La Rochejaquelein, a gdzie d’Elbée, Bonchamp, Stofflet, Charette?
— Mówisz, generale, tylko o ludziach. Ludzi tych niema, ale idea została. A dla niej walczą dzisiaj d’Autichamp, Suzannet, Grignon, Frotté, Châtillon, Cadoudal. Być może, nie są warci swych poprzedników, ale niech tylko umierają, jak tamci, a zrobią swoje.
— Niech się strzegą. Jeśli zarządzę wyprawę do Wandei, to nie poślę tam ani Santerre’a, ani Rossignolów.
— Konwent wysłał Klebera, Dyrektoryat — Hoche’a...
— Nikogo nie poślę. Sam pójdę.
— To najwyżej zginą, jak Lescure lub Charette.
— Lecz mogę ich ułaskawić... A jeśli oświadczę ci, że już mam Wandeję w ręku?
— Pan?
— Jeśli zechcę, to w trzy miesiące uspokoję ją.
Młody człowiek niedowierzająco potrząsnął głową.
— Nie wierzysz? Otóż jest to prawda. Może dowieść ci, wyłuszczając środki, któremi dopnę celu?
— Jeśli mówi coś taki człowiek, jak generał Bonaparte — wierzę mu. Lecz jeśli mówi o uspokojeniu Wandei, to powiem mu: Baczność! Lepsza jest Wandeja walcząca, niż spiskująca. Pierwsza — to miecz, druga — to sztylet.
— Och, znam wasze sztylety — odparł Bonaparte.
I wyjął z szuflady dany mu przez Rolanda i położył go na stole.
— Ale — dodał — od sztyletu skrytobójcy do piersi Bonapartego jeszcze daleko. Spróbuj!
I zbliżył się do młodzieńca, utkwiwszy w nim wzrok.
— Nie przyszedłem tu mordować — odparł chłodno Morgan. — Później, być może, jeśli będzie to konieczne dla tryumfu sprawy, postaram się to zrobić najlepiej... Czy nie masz, obywatelu, nic więcej do powiedzenia?
— Owszem. Powiedz Cadoudalowi, że, jeśli chce walczyć z wrogami a nie z Francuzami, mam dlań nominacyę na pułkownika.
— Cadoudal dowodzi nie pułkiem, ale całą armią... Czy nic więcej nie usłyszę?
— Owszem. Czy możesz przesłać odpowiedź mą hrabiemu Prowancyi?
— To jest Ludwikowi XVIII?
— Nie kłóćmy się o wyrazy; temu, który do mnie pisał.
— Wysłannik jego jest w obozie w Aubiers.
— Otóż zmieniam decyzyę. Odpowiem mu. Ci Burboni są tak ślepi, że źle gotowi wytłómaczyć sobie moje milczenie.
Bonaparte siadł do biurka i napisał list możliwie najstaranniej, aby był czytelny.
„Otrzymałem list pański. Dziękuję za dobrą o mnie opinię. Nie powinien pan myśleć o powrocie do Francyi: musiałbyś pan kroczyć poprzez setki tysięcy trupów. Poświęć swój interes spokojowi i szczęściu Francyi; historya będzie o tem pamiętała. Nie jestem bynajmniej nieczuły na nieszczęścia rodziny pańskiej i z przyjemnością się dowiem, że masz pan koło siebie wszystko, co może się przyczynić do spokoju na wygnaniu.

Bonaparte“.

I, pieczętując list, napisał adres: „Do pana hrabiego Prowancyi“ poczem oddał go Morganowi.
Po chwili zawołał Rolanda.
— Generale? — zapytał młody oficer, ukazując się w tejże chwili.
— Odprowadź pana aż do ulicy. Dotąd odpowiadasz za niego.
Roland skłonił się, przepuścił naprzód Morgana, który, zanim wyszedł, rzucił ostatnie spojrzenie na Bonapartego.
Bonaparte stal nieruchomy, milczący, z rękami skrzyżowanemi, z okiem utkwionem w sztylet.
Przechodząc przez pokój Rolanda, naczelnik towarzyszy Jehudy wziął płaszcz i pistolety. Gdy wkładał je za pas, Roland zwrócił się doń:
— Zdaje się, że obywatel pierwszy konsul pokazał panu sztylet, który mu dałem.
— Tak — odparł Morgan.
— I poznałeś go pan?
— Nie ten specyalnie... nasze sztylety są jednakowe.
— Otóż powiem panu — zawołał Roland — skąd on pochodzi.
— Aha!... a skąd?
— Z piersi jednego z mych przyjaciół, którego pańscy towarzysze chcieli zasztyletować.
— Być może — odparł niedbale Morgan. — Ale pański przyjaciel musiał się na tę karę narazić.
— Mój przyjaciel chciał tylko przekonać się, co się dzieje w nocy w klasztorze Kartuzów.
— Niepotrzebnie.
— Ja również niepotrzebnie to samo próbowałem przed nim. Dlaczegóż więc nic mi się nie stało? Widocznie chroni! pana jakiś talizman.
— Panie, muszę coś powiedzieć: chodzę prostemi drogami i po dniu, i dlatego nie znoszę tajemniczości.
— Szczęśliwi, którzy mogą chodzić przy świetle dziennem, panie de Montrevel.
— Otóż dlatego właśnie muszę panu powiedzieć, com sobie poprzysiągł. Wyjmując ów sztylet z piersi mego przyjaciela, przysiągłem, że pomiędzy mną a jego zabójcami toczyć się będzie walka na śmierć i życie. Przyznaję się, że dlatego głównie dałem panu słowo, które go czyni bezpiecznym, aby mu tę przysięgę zakomunikować.
— Mam nadzieję — rzekł Morgan — że zapomnisz pan o tej przysiędze.

—Nie. Pamiętać ją będę zawsze, przy każdej pomyślnej okoliczności, a pan, panie Morgan, będzie chyba tak uprzejmy i tę okoliczność mi nastręczy.
— W jaki sposób?
— A choćby przyjmując spotkanie ze mną w lasku Bulońskim, lub w Vincennes... Powiemy, żeśmy się bili np. z powodu... zaćmienia księżyca, które nastąpi w dniu 12-ym przyszłego miesiąca. Czy powód ten panu dogadza?
— Dogadzałby — odparł Morgan ze smutkiem w głosie — gdyby mi wogóle ten pojedynek dogadzał. Pan przysięgałeś. Otóż i my wtajemniczeni, wstępując do grona towarzyszów Jehudy, przysięgamy nie narażać swego życia, które nie do nas należy, lecz do sprawy.
— Ach tak! Więc zabijacie, ale się nie bijecie.
— Owszem, czasem się bijemy.
— Bądź pan łaskaw powiedzieć mi, w jakich okolicznościach mógłbym obserwować takie zjawisko?
— Bardzo prosto. Postaraj się pan być z kilkoma takimi straceńcami, jak pan, w dyliżansie, wiozącym pieniądze rządowe, broń tych pieniędzy, a będziesz się mógł z nami bić. Ale, wierzaj mi pan, lepiej nie wchodź nam w drogę.
— Czy to groźba? zapytał młody oficer.
— Nie, panie, to prośba.
— Czy specyalnie do mnie? Czy ponowisz ją wobec kogo innego?
— Nie, specyalnie do pana.
— Ach, więc mam szczęście wzbudzać w panu współczucie?
— Jakby w bracie — odparł łagodnie Morgan.
W tej chwili wszedł Bourrienne.
— Rolandzie, konsul cię wzywa.
— Zaraz, tylko odprowadzę pana do drzwi.
— Spiesz się. Wiesz, że nie lubi czekać.
— Proszę za mną — zwrócił się Roland do tajemniczego towarzysza.
— Oddawna jestem na pańskie usługi.
— Proszę zatem.
Przy drzwiach, wychodzących na ogród, Roland rzekł do Morgana:
— Dotrzymałem wiernie danego słowa. Dla uniknięcia nieporozumień, powiedzmy sobie, że słowo to dane było na raz tylko, na dziś.
— Tak zrozumiałem.
— A więc zwracasz mi pan słowo?
— Chciałbym go nie zwracać, ale pan możesz je wziąć z powrotem.
— Tego tylko chciałem. Do widzenia, panie Morgan.
— Pozwól, że nie powtórzę tego życzenia.
Młodzi ludzie ukłonili się dworsko. Roland powrócił do pałacu, a Morgan skierował się ku małej uliczce, idącej na plac Św. Sulpicyusza.
Pójdźmy i my za Morganem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.