Trębacz cesarski/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trębacz cesarski |
Podtytuł | Powieść z r. 1830—31 |
Wydawca | Wydawnictwo Towarzystwa Św. Michała Archanioła |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Towarzystwa Świętego Michała Archanioła |
Miejsce wyd. | Miejsce Piastowe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powstanie umarło.
Ci, którzy bohatersko podnieśli je i natchnęli żywą płomienną wiarą, — nieopatrznie oddali sprawę powstania narodu i wojnę o wolność w ręce ludzi niezdolnych podołać wzniosłemu zadaniu dziejowemu, ludzi, którzy w duszach swych nie mieli ani porywu rewolucyjnego, ani też wiary w zwycięstwo, a przeto wiary tej obudzić w umysłach innych nie potrafili.
Powstanie umarło, zgasło, jak płomyk, paliwem nie podsycany.
Dembiński poszedł w ślady Skrzyneckiego i został strącony przez Krukowieckiego.
Nowy wódz źle bronił serca Polski, bo o skutecznej obronie Warszawy wcale nie myślał. Na nic się zdało bohaterstwo i ofiarność wiernych synów ojczyzny na wałach Woli.
Armja polska, zdemoralizowana, oburzona, zatruta podejrzliwością i nieufnością, cofała się do granic państwa i w ponurem milczeniu za kordonem składała broń, którą twórcy powstania wyostrzyli na wroga i błogosławili na zwycięstwo i sławę.
Poddały się Modlin i Zamość.....
Gdzieniegdzie rzucały się jeszcze oddziałki partyzantów, lecz i tych coraz mniej pozostawało, bo siepacze Mikołaja ścigali i tępili ostatnich bohaterów powstania.
Długie szeregi mogił ciągnęły się na pobojowiskach.
Po dworach i chatach, po warsztatach wyrobników i po sklepach kupców wzdychano ciężko, wspominając chwile promiennej nadziei, a potem rozpaczy ciemnej.
A jednak nikt nie upadał na duchu i nie gnuśniał.
Wszyscy bowiem wiedzieli, że choć najczęściej bezładnie dowodzono armją, biła się ona mężnie, stawiając czoło potężnemu przeciwnikowi, popłoch szerząc i strach w pałacu granitowym, gdzie zaczajony, niby zwierz drapieżny, miotał się w bezsilnej nienawiści zaborca, gwałciciel prawa i okrutnik, Mikołaj I, syn uduszonego obłąkańca Pawła, car Wszechrosji i pozbawiony tronu polskiego — zdradliwy „król polski“.
Duma narodowa i przeświadczenie, że nie przemoc wroga, lecz własne błędy i winy wycofały armję z pola bitew, słabe przebłyski nadziei nie zagasły jeszcze.
Ciężka stopa moskiewskiego satrapy stanęła na grzbiecie narodu polskiego i, zdawało się, do ziemi go ugięła.
Lecz ziemia rodzima tchnęła oparami ożywczemi, moc dającemi, coś szeptała szmerem trawy i pisała jakieś znaki tajemne na liljowej, falistej pustyni łanów żyta i pszenicy; wołała poszumem potoków i pluskiem rzek; śpiewała głosami jaskółek i słowików, groziła kwileniem jastrzębi i skwirem kań.
Naród pochylił głowę, lecz wyprężył kark i ramiona mocarne.
Śpiewając pokryjomu o wojence, miecz przekuwał na pług, a uśmiechał się pod wąsem, myśląc, iż stal lemiesza twarda jest i ostra, a starta o piachy i ziemię polską błyska ni to klinga dobrego pałasza.
Do innej pracy, cichej i żmudnej, stanęli ludziska.
Cisza zaległa Polskę od kresu do kresu; nawet skarg i jęków nie słyszał ciemiężca i kat, a nie rozumiał, że cisza ta jest zwiastunem burzy, która wzbiera powoli, a ogarnia cały kraj....
Niech — ino piorun uderzy, ten — pierwszy, jeszcze daleki, blady, a rozszaleje burza, rozigra się, ryknie gniewem, rzygać pocznie ogniem błyskawic, siec, walić, kruszyć....
Wyglądano tego piorunu, wyglądano długo, bardzo długo....
Ku niebu zachmurzonemu biegły oczy pozostałych w kraju i tych, którzy w tęsknicy wlekli dni smutne na wygnaniu, a jeszcze bardziej tych, których nawałnica powstania rzuciła daleko..... daleko — na poniewierkę, na mękę, na śmierć.
O tych nikt po upadku powstania nie myślał.
Były to bowiem drzazgi, odłupane siekierą od pnia ojczystego, drobne ziarnka piasku, porwane przez wicher, ofiary nieraz bezimienne, schodzące do grobu za numerem kolejnym....
Nikt w pierwszych latach po klęsce nie rozumiał, że było to rzucone na obczyznę tworzywo, które miało być kilkakrotnie na miał zmielone, przetarte, aż z piachu i prochu tego wyłonić się miały charaktery nowe, twardsze od stali i kamienia.
Wiedzieli ci nowi ludzie, iż nie jednem tylko sercem, lecz myślą zuchwałą i wolą hartowną żyje i krzepnie zwycięstwo.
Doszli do tego drogą krzyżową...
Szedł nią długo jeden z tych maluczkich, wyrzuconych na mękę przez falę dziejową. Na imię mu było Władysław Lis.
Wzięty do niewoli w lasku pod Ołtarzewem, długo pluł krwią, bo mu dwie kule pierś szeroką przeszyły, umierał i odżywał po szpitalach, aż po półroku dopiero stanął przed sądem wojennym w Witebsku.
I znów zapadła nad nim czarna zasłona.
Musiał zaczynać nowe życie...
Rozpoczął je przy brzęku kajdanów.
Wyrokiem sądu skazano go na dożywotnie zesłanie na Sybir.
Szedł tam nieskończenie długą drogą, w lecie i zimie, w roztopy wiosenne i w szarugi jesienne.
Szedł, dzwoniąc łańcuchami, któremi skuto mu nogi i ręce...
O niczem już nie myślał i nie troskał się Lis, zesłaniec № 1750...
Już wiedział, że wojna skończona i Polska oddana została na pastwę Moskali.
Nie miał teraz powodu myśleć o losach ojczyzny, bo niczem jej pomóc nie mógł, dźwigając ciężkie kajdany.
O Juljannie wspominał rzewnie, lecz rzadko.
— Umarłem, przepadłem bez wieści, jestem kamykiem, który utonął w morzu bez kresu...
Własny los nie zajmował go.
— Idę i dzwonię żelazem — myślał obojętnie. — Będę szedł, będę dzwonił, aż legnę gdzieś i już nie podniosę się nigdy...
Uśmiechnął się i usiłował już więcej o niczem nie myśleć.
Tak doszedł pewnego pogodnego, mroźnego i słonecznego dnia do Czelaby.
Cały był oszroniony i zziębnięty albowiem mróz srożył się w wąwozach Uralu, szczypał i szarpał zimnym podmuchem wiatru.
Stał przed szopą etapu i przeskakiwał z nogi na nogę, aby rozgrzać stopy, bił się rękami po bokach, brzęcząc żelazem.
Oficer kozacki liczył przybyłych aresztantów i sprawdzał listę etapową, poczem jął wykrzykiwać nazwiska:
— Grzegorzewski Józef!
— Jestem! — odpowiedział któryś z tłumu.
— Mochnacki Ludwik?
— Nie zdechłem jeszcze, psia krew! — mruknął inny aresztant i głośniej odparł: — Jestem!
— Lis Władysław! Ach! Czekają tu na ciebie! — zawołał oficer i kazał żołnierzowi odprowadzić go na etap.
Żołnierz wskazał mu mały budynek, stojący na uboczu.
— Najpierw tam, bracie! — szepnął. — Taki już u nas zwyczaj...
Weszli do ciemnej szopy, gdzie płonęło wielkie ognisko.
— Kuźnia? — ze zdziwieniem spytał Lis.
— A kuźnia! — zaśmiał się żołnierz. — Musimy teraz zdjąć z ciebie kajdany, bo ktoś możny pamięta o tobie, bracie.
Kowal rozpiłował żelazne bransolety, z pod których wyjrzały czarne, ropiące się rany.
— A teraz do łaźni! Naczalstwo carskie nie może ciebie pokazać w brudzie i w łachmanach, okrytych robactwem, jakżeż można? — mruczał szyderczo żołnierz i nagle zaklął ohydnie, wkładając w zgniłe słowa całą nienawiść swoją.
Upłynęła godzina, zanim umytego, ostrzyżonego aresztanta wprowadzono do biura etapowego.
— Oto jest aresztant № 1750, Władysław Lis! — rzekł do kogoś oficer kozacki.
Mała, wiotka postać niewieścia, otulona w lisi kożuszek, w ciepłym kołpaku, rzuciła się do polskiego wygnańca.
— Władeczku! Władeczku! — rozległ się przenikliwy szept. — To ja... Juljanna!
Lis stanął, jak wryty. Patrzył przed siebie i porał się z myślą, że zjawy słodkie ścigają, dręczą ludzi i w dzień i w nocy, zatruwając resztki spokoju ducha.
Lecz ten sam szept wrywał się coraz natarczywiej i wyraźniej do mózgu i serca.
— Władeczku mój, biedaku drogi, męczenniku święty... Oto jestem przy tobie ja — twoja Juljanna, twoja dziewczyna złotowłosa... Nie rozstaniemy się już nigdy, na dolę i niedolę pójdziemy razem... Sieroto mój, chłopaku mój umiłowany...
Lis upadł na kolana i do stóp dziewczyny pochylił się kornie.
Oficer, który widział w swem życiu rzeczy straszne, a dziwne, odbywające się wśród tych ścian brudnych, okopconych, cicho wymknął się z izby.
Oni zaś uklękli obok siebie i odmawiali zgodnym głosem gdzieś w głębi serc zapisaną modlitwę:
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie i na ziemi, bądź błogosławione imię Twoje, albowiem pocieszenie umęczonym zsyłasz! Matko Boża, Królowo korony polskiej, ześlij łaskę swoją na ojczyznę udręczoną! Chryste ukrzyżowany, niebieski nauczycielu, naucz nas, abyśmy imię ojczyzny rozsławili szeroko i życie swoje na jej pożytek skierowali! Amen...
Wstali i, przytuleni do siebie, siedzieli, opowiadając dzieje swoje.
Juljanna pokazała mu listy polecające od wielkiego księcia Michała, uzyskane przez rodzinę Grudzińskich, oraz instrukcję Paskiewicza.
Namiestnik cesarski rozkazywał zdjąć kajdany z zesłańca politycznego, byłego oficera polskiego, Władysława Lisa i obchodzić się z nim „szlachetnie“, otaczając opieką narzeczoną jego, krewną małżonki zmarłego wielkiego księcia Konstantego.
— Teraz na każdym etapie będę czekała na ciebie, jadąc saniami, przyrządzała strawę gorącą, Władeczku mój!... — mówiła dziewczyna, a złote włosy jej muskały zczerniałą na mrozie twarz Lisa.
On milczał, nie mogąc otrząsnąć się ze wzruszenia i radości. Wreszcie ukląkł przed Juljanną i szeptać zaczął:
— Ciemność, męka, ból i poniewierka — w jasność dnia, w szczęście i radość się zmieniły... Minęły mroki i świtania ponure i oto dzień nastał słoneczny i piękny, a nie minie nigdy, nigdy już! Za to szczęście, o Panie w niebiosach, chwalić imię Twoje będę do kresu mego życia, a Ty wszechpotężny, dopomóż mi, abym wiarę podtrzymał w duszach braci moich, a serca ludzi obcych miłością i czcią dla ojczyzny mej napełnił!
Juljanna powstała i podtrzymała podnoszącego się za nią młodzieńca. Na twarzy jej zniknął wyraz natchnienia i przejęcia się powagą i tragizmem chwili. Uśmiech łagodny, wesoły niemal rozchylił świeże usta. Zaczęła się krzątać, wydobywając z kuferka pożywienie i ustawiając na stole talerze i kubki.
Po chwili wyszła do izby, gdzie żołnierze przyrządzali polewkę i kaszę dla aresztantów, i wkrótce powróciła, niosąc duży czajnik z wrzątkiem i prowadząc ze sobą sześciu zesłańców polskich, pędzonych razem z partją zwykłych zbrodniarzy w głąb Sybiru.
Gdy wszyscy usiedli przy stole i zaczęli jeść, Juljanna opowiadała o tem, co zaszło w Polsce po upadku powstania. Nadzieją i siłą brzmiał jej słodki głos.
— Jak duchy nieznane i niezwalczone otoczymy się murami własnych dum i dążeń i — nie damy się! Staniemy się narodem milczących kowali, wykuwających życie przyszłych wolnych pokoleń. Zdzierżymy wszystko i wszystko odbudujemy, wzmocnimy, bo ziemia nasza da nam moc nieprzebraną!...
Długo z uporem i przekonaniem rzucała te słowa ożywcze, a spostrzegłszy, że oczy zakutych w żelazo ludzi błyskać zaczęły, jęła żartować i opowiadać o rzeczach wesołych, zabawnych i rozpraszających smutek i nastrój poważny.
Dowiedzieli się Polacy, zbłąkani aż hen — w wąwozach uralskich, o tem, że nikt za powstanie nie został ukarany śmiercią, że szlachta i lud jęły się już pracy, odbudowując to, co zniszczyła wojna, pługiem zacierając ślady bitew i zgliszcz. Posłyszał Lis od swojej złotowłosej dziewczyny że stary pan Truszkowski był wysłany do Rosji, lecz powrócił do dworu, gdzie zastał już żonę na gospodarstwie, że Tadeusz wyemigrował do Francji, że państwo Kobierzyccy siedzą na wsi i do Warszawy już nie zjeżdżają, bo im nie w smak rządy brutalnego Paskiewicza; o wszystkich znajomych i znanych tylko z nazwiska wspominała i opowiadała, wreszcie rzekła cichutko:
— Babcia Kobierzycka wciąż wesele w kartach widzi... miła starowinka!
— A gdzie przebywa generał Dwernicki i co się z nim dzieje? — spytał nagle Lis.
— Mieszkał na Węgrzech, skąd pisał do Pyszkowa, pytając o ciebie, Władeczku! Nie wiedzieliśmy wtedy gdzie jesteś, więc nic mu odpowiedzieć nie mogliśmy. Potem słychać było, że generał przeniósł się do Francji...
Lis westchnął i mruknął:
— Ech! Co było, to było, a przecież pohulaliśmy z nim pod Stoczkiem i Nową Wsią!
— Słyszałam ja od pana Kickiego, żeś hulał też na Grochowskiem Polu! — wtrąciła Juljanna, kładąc rękę na jego dłoni. — Hulałeś aż pod Witebskiem i podczas odwrotu Dembińskiego, Władeczku! Dlaczegóż — to o tych czasach nie wspominasz?
Lis westchnął i odparł:
— Pod wodzą Dwernickiego radość i ochota bojowa szalały w sercu żołnierskiem, a w innych bitwach... inaczej biło to samo serce...
— A przecież sławne były to dzieje i piękne czasy! — odparła. — Nie darmo to śpiewaliście przy ogniach:
— Za broń, bracia! Tylko w zgodzie,
Komu tylko jest kraj miły!
Zapomnijmy o wygodzie
Męstwem, zgodą krzepmy siły...
Rozległ się cichy, radosny śmiech więźniów, pędzonych na dalekie wygnanie.
Ten i ów jął pomrukiwać piosenkę, zdawało się już zapomnianą, a odżywającą tak niespodziewanie na etapie sybirskim.
W sieni rozległ się brzęk ostróg i na progu stanął oficer.
— Proszę wychodzić na plac! Sprawdzamy aresztantów, bo za chwilę partja rusza dalej!
Urwane słowa pożegnania, wdzięczności i rzewny śmiech.
— Wieczorem na etapie Balaskino przyrządzę wam posiłek, mili moi... Władeczku, do wieczora! Bądź zdrów i wesół, bo... — zabrzmiał dźwięczny, łagodny głosik Juljanny.
— Do widzenia! Do widzenia, złota nasza, promienna panienko! — mówili zakuci w kajdany ludzie i, nie czując już ich ciężaru, wychodzili z izby.
Lis obejrzał się na progu i zawołał:
— Promyczku mój jasny... umiłowany!
Zatrzasnął drzwi za sobą i wybiegł na majdan etapowy.
Aresztanci stali już, wyciągnięci w jeden długi szereg, a wachmistrz sprawdzał numery ich i oglądał zamki kajdan.
— Sygnał! — krzyknął oficer.
Mały, kudłaty żołnierz, rozstawiwszy kabłąkowate nogi, podniósł trąbkę do ust.
Stojący obok niego Lis nagłym ruchem wyrwał mu ją z rąk i zatrąbił.
Potężne, czyste dźwięki przeszywać jęły mroźne, zastygłe powietrze. Takiego pięknego sygnału nie słyszał nawet sam car Mikołaj.
Nieznane, obce rosyjskiemu uchu tony, biegły tanecznym, dumnym korowodem, mknęły i porywały w swój wir słuchaczy.
Zdumieli się zachwyceni moskale a nawet ponurym zbrodniarzom rozświetliły się brodate oblicza.
Polacy wyżej podnieśli stroskane głowy, a w oczach ich miotały się ognie — dziwne, namiętne.
Były trębacz cesarski, a potem — porucznik ułanów, polskich, wyprężywszy pierś kopulastą, ciskał pod blade niebo Sybiru śmiałe, radosne wyzwanie.
Grał — „Jeszcze Polska nie zginęła!“...