<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trędowata |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Dziennika Poznańskiego |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
W ogrodowej altanie przy stoliku siedziała Lucia Elzonowska ze swą nauczycielką i słuchała z zajęciem wykładu literatury. Stefcia opowiadała barwnie najświetniejsze czasy piśmiennictwa w Polsce, przytaczając najciekawsze ustępy z dzieł sławnych poetów. Wymową i zapałem umiała porwać uczennicę.
— Czy ty, Luciu, nigdy nie uczyłaś się literatury ojczystej? — pytała Stefcia, widząc zaciekawienie dziewczynki.
— Owszem, coś tam, ale bardzo mało — odparła Lucia. Poprzedniczka pani, panna Klara, dowodziła, że w naszej sferze trzeba umieć dużo języków obcych i obcą literaturę, o polskiej zaś mówiła, że mi się ta nic nie przyda.
— Czy panna Klara jest Polką?
— Tak, ale to wielka arystokratka, przesiąknięta naszemi poglądami.
— Jakież są wasze poglądy?
— Nie wiem, czy potrafię wytłumaczyć, ale sądzę, że chyba polegają na.... Nie, nie umiem tego powiedzieć.
— Ja ci pomogę. Polegają na tem, aby mieć cześć dla wszystkiego, co francuskie, niemieckie, słowem obce, byle nie dla tego, co nasze polskie.
Nieprawdaż?
— Skąd pani o tem tak dobrze wie?
— Domyślam się. Czy twoja mama tak samo się zapatruje?
— Naturalnie! Mama nie czyta nic po polsku, ze mną rozmawia tylko po francusku i wierzy jedynie w zagranicę.
— A dziadzio? — spytała Stefcia.
— O dziadzio przeciwnie! Zawsze o to sprzeczki z mamą. Dziadzio mówi, że to wstyd zapominać o swej narodowości — że każdy powinien najwięcej cenić i kochać to, co własne. Ale mamy te argumenty nie przekonują.
— Twój dziadzio bardzo zacny człowiek.
— Pani kocha dziadzia?
— Szanuję go, ufam w jego rozum.
— I dziadzio panią lubi, ja to widzę. Ale i Waldy jest tych samych poglądów. Dlaczego pani go nie znosi?
— Moja Luciu, cóż mnie pan Waldemar obchodzi?
Lucia odrzekła ze śmiechem:
— Wie pani, że między mamą a Waldym wieczne kłótnie. Teraz jeszcze pani przybyła. Biedny Waldy!
— Kończmy lekcje — przerwała Stefcia. — Masz jeszcze napisać wypracowanie.
Lucia zarzuciła jej ręce na szyję i rzekła pieszczotliwie:
— To jutro, moja droga pani. Dziś nic nie napiszę, czuję to. Tak mnie pani zachwyciła literaturą, że o niczem więcej nie mogę myśleć. Musi mi pani dać do czytania coś naszego, a wszystkich Niemców i Francuzów schowam na dno szafy, niech ich tam mole jedzą.
— Nie można wpadać z jednej ostateczności w drugą, moja Luciu. I obcych poznać powinnaś lepiej.
— Ale naszych więcej, prawda? Dziś powiem o tem dziadziowi i Waldemu, będą radzi. Waldy zawsze nazywał mnie papużką... Często, przyjeżdżając, pytał: „Cóż tam papużkę nauczyli nowego?“ Mama zaraz w dąsy, a panna Klara z milutkim uśmiechem mówiła: „Vous plaisantez, monsieur le comte“. Bo ona go nazywała hrabią. Ale Waldy odpowiadał niby grzecznie, lecz z gniewem: „Nie jestem żadnym comtem. Raczy pani zapamiętać“.
— A cóż na to panna Klara?
— Obrażała się. Do mnie mówiła: „ Votre cousin est detestable. it n’est pas sage“ i przez parę dni nie wychodziła do niego. Ale potem było znowu: „monsieur le comte“, a Waldy ją, przestrzegł. Tak trwało ciągle.
— Widocznie pan Michorowski uważa za ulubiony sport dokuczanie nauczycielkom — rzekła Stefcia z przekąsem.
— Ależ co znowu! Waldy nienawidził panny Klary, a ona się w nim kochała, ja wiem. Panna Klara to już zupełnie stara panna, ale w pretensjach. Jak tylko Waldy przyjechał, fryzowała włosy i pudrowała się, aż na suknię puder opadał. Waldy ją ogromnie wyśmiewał. Razu jednego na obiad przyszła upudrowana niemożliwie i opowiadała, że zwiedzałyśmy młyn turbinowy. Waldy, wówczas czegoś zły, rzekł bez wahania:,„Znać po pani“. — Dlaczego? — spytała. — „Bo pani cała w mące“. Wtedy gniewała się na niego przez tydzień.
Stefcia wzruszyła ramionami, pomagając Luci składać książki i kajety, i myślała o smutnej doli nauczycielki, która w dodatku jest starą panną. O pannie Klarze słyszała już wiele rzeczy: kpili sobie z niej wszyscy, ile chcieli. Kiedyś może i ją, będą wyśmiewali, choć nie jest starą panną.
A Lucia powolnym głosem mówiła dalej, kręcąc jasną głową:
— Chciałabym się kiedy zakochać, wie pani? To musi być przyjemne. Ale w kim? W Słodkowcach niema kandydata. Chyba pan Ksawery. Ha! ha! On ma za dużą łysinę i mówi do mnie: „moje dziecko“. Bardzo tego nie lubię. Jest tu w Ożarowie hrabia Trestka, ale w nim się nie zakocham, bo ma taką gapiowatą minę. Zresztą on stara się o pannę Ritę. Ot! szalałabym na pewno za Waldym, ale on jest moim wujecznym bratem. On bardzo przystojny i elegancki, ale za poważny, czasem się tylko rozdokazuje.
— Moja Luciu, nie myśl o takich rzeczach — wtrąciła Stefcia. — Jesteś za młoda. Przyjdzie czas i na to. Im później, tem lepiej.
— Pani tak mówi, bo sama z tego powodu miała dużo smutków.
— Skąd wiesz?
— Wiem od mamy.
Stefcia poruszyła głową.
— Mama czasem wszystko mi mówi, ale czasem nic. Zresztą cóż w tem złego? Przecież nie zawsze bywa taki koniec rozpaczliwy, zwykle doznaje się dużo szczęścia.
— Ty już o tem wiesz? — spytała Stefcia ubawiona.
— Ja, czytając dużo powieści francuskich., wiem, co znaczy miłość, lecz na sobie jej nie doświadczyłam. Kiedyś zapytałam Waldemara. co się wówczas czuje — bo on może być doświadczony.
— I cóż ci odpowiedział?
Lucia machnęła ręką.
— Ech, Waldy zawsze żartuje. Powiedział mi tak: „Kochać się to jest zupełnie to samo, co odrabiać lekcję arytmetyki“ — bo wie, że najgorzej nie lubię rachunków. Pani mogłaby mi coś powiedzieć, ale pani nie powie. Będę czekała na podobne wiadomości z własnej praktyki.
— Tylko nie zaprzątaj głowy oczekiwaniem. Powtarzam: to za wcześnie.
Lucia zrobiła ruch, jakby sobie coś przypominając, i z wesołą mimiką, szepnęła:
— Już wiem! Otóż i zakocham się nawet prędko, może za tydzień lub za dwa. Ma tu przyjechać praktykant, mówił Waldy. On ma takich kilku w Głebowiczach, z dobrych rodzin. I ten, co tu przyjedzie, jest podobno z dobrej rodziny, taki, co mu nic nie płacą i on nic nie płaci. Będzie mieszkał w pawilonie, ale jadał z nami. Chciał się tu dostać hrabia S., lecz podobno okropny laluś, więc Waldy odmówił.
— A ten może nie zadowoli twego gustu? — rzekła Stefcia, myśląc o czem innem.
— No, zapewne! Ale jeśli ładny, to się zakocham.
W tej chwili wszedł do altany młody pokojowiec i rzekł służbowo:
— Jaśnie pani prosi do stołu.
Poczem, nie czekając rozkazu, zabrał książki i niósł do pałacu z wielką czcią.
W sali jadalnej, stylowej, z sufitem w płyty mahoniowe, wszyscy już byli zebrani. Pani Elzonowska, siedząc w krześle, czekała na córkę.
W ręce gniotła serwetkę, miała wygląd zirytowany. Poruszała ustami z grymasem i podnosiła jedną brew prędko, co u niej oznaczało niezadowolenie. Obok niej siedział pan Maciej Michorowski, starzec ośmdziesięcioletni. Szczupły i trochę pochylony, robił sympatyczne wrażenie rozumnym wyrazem twarzy bladej, ozdobionej siwym wąsem i dwojgiem miłych szarych oczu. Rysami twarzy przypominał cesarza Franciszka Józefa i dziwną ufność wzbudzał w każdym. Pociągającym uśmiechem ujmował wszystkich, jakby mówiąc: „Szanujcie mnie i kochajcie“.
Teraz słuchał wnuka, rozważając każde jego słowo. Staruszek widział w nim swe odrodzenie, młodość.
Waldemar oparty o wysoką poręcz krzesła, rozdraźniony, ze zmarszczonemi brwiami, dowodził czegoś, na coś się nie zgadzał, co oburzało panią Elzonowską.
Czwartą osobą przy stole był pan Ksawery, emeryt, stary i łysy, wielki smakosz. Ten widząc, że ordynat nie siada, stał również, z miną nieszczęśliwą. Nie zajmowała go rozmowa Waldemara z ciotką: on pożerał oczyma wazę, stojącą na bocznym stole, z której ulatywała woń zupy á la reine. Zerkał strapiony na baronową i na wyfrakowanego lokaja. Lecz i ten oczekiwał hasła rozlewania zupy. Nareszcie Stefcia i Lucia weszły. Pani Idalja spojrzała bystro na Waldemara, dając mu do zrozumienia, że czas zakończyć rozmowę. Ale ordynat sam umilkł. Prędko poszedł do panien i, ucałowawszy Lucię, skłonił się Stefci z wyszukaną elegancją. Ironiczny uśmiech, od razu osiadł mu na ustach.
— Po takiej poezji, jak las i kwiaty, spotkamy się przy prozaicznym obiedzie. Czy to pani nie razi? — spytał.
Stefcia poczerwieniała. Jego słowa zniweczyły jej humor w jednej chwili.
— Nie myślałam o tem — odparła chłodno.
— Szkoda! A ja wątpiłem, czy panią zobaczę. W tej puszczy mógłby panią porwać jaki szczęśliwy wilkołak, połknąć żywcem lub unieść do swych komyszy. Bardzo rad jestem, że pani ocalała.
— Czy i ty, Waldy, byłeś rano w borku z panną Stefanją? — spytała Lucia.
Pani Elzonowska popatrzyła na Stefcię zmrużonemi oczyma, jak szpareczkami, i z odpowiednim grymasem ust spuściła je znowu na talerz.
Waldemar zauważył przykrość na twarzy Stefci, spojrzał bystro na Lucię i odpowiedział swobodnie:
— Jadąc przez las, widziałem pannę Stefanję spacerującą.
Stefcia odczuła wdzięczność dla niego.
Służący obniósł zupę. Zaczęto ją spożywać w milczeniu. Takie ciche obiady zdarzały się tu rzadko, ale bywały ciężkie, jak gradiowa chmura.
Stefcia poznała, że chmura dziś wisi nad stołem.
Pani Idalja, siedząc bez słowa. wyglądała, jak gdyby połknęła kij. Sztywna jej postać, chłód bijący z twarzy oziębiał i pana Macieja. Staruszek chciał rozweselić wszystkich, rzucał od czasu do czasu jakieś zdanie, ale rozmowa nie kleiła się. Zły humor pani domu działał przygnębiająco. Nawet pan Ksawery, chociaż nie tracił apetytu, spoglądał na baronową z obawą.
Tylko ordynat zachował swobodę, lecz także milczał. Wypił dwa kieliszki starki. Po zupie lokaj ciągle dolewał maderę, zdziwiony, że młody pan ma tak wyjątkowe pragnienie. Po polędwicy Waldemar pił na humor burgunda, lecz zdziwienie służącego wzrosło, gdy podano szparagi. Zwykle ordynat nie lubił tej potrawy, ale dziś drugi raz kazał sobie podawać.
Pani Elzonowska spojrzała na niego z miną istoty wyższej, któraby nie potrafiła dobierać jednej potrawy. Uważała to za nieestetyczne, w ich sferze niesłychane. Jej zły humor znalazł ujście, nie wytrzymała. Bez podniesienia oczu rzekła po francusku, głosem trochę syczącym, ciągnąc wyrazy:
— Nie rozumiem, jak można dwa razy brać z półmiska. Bierze się tylko raz odpowiednią ilość dla zaspokojenia apetytu.
Pan Maciej patrzał na córkę z wymówką w oczach. Nie rozumiał rozdraźnienia. posuniętego aż do niegrzeczności. Ale Waldemar nie zawstydził się. przeciwnie, rozweseliło go to. Zerknął na ciotkę złośliwie, na Stefcię figlarnie uśmiechnął się i zawołał do lokaja:
— Jacenty! podaj mi szparagi.
Pani Idalja zacięła usta. Pan Maciej teraz na wnuka spojrzał z wymówką.
Stefcia i Lucia wstrzymały uśmiech, tylko lekkie drganie kącików ust Stefci wskazywało, że ją ta scena ubawiła.
Jednakże Waldemar to zauważył. Zaczął dowcipkować z panem Ksawerym, wreszcie rzekł:
— Zapraszam pana do Głębowicz na całe lato, dobrze? Będzie pan miał wszystko, czego dusza zapragnie. Codzień zupa á la reine, szparagi, bo ja pasjami polubiłem szparagi — codzień gra w szachy, dzienniki ilustrowane. Nawet na pańską intencję urządzę iluminację, którą pan tak lubi. Cóż, zgoda?
Pan Ksawery wyjął z przepaścistej kieszeni surduta ogromną chustkę, dokładnie wytarł sobie łysinę i dopiero wówczas odpowiedział:
— Co panu po mnie, panie ordynacie? Dobędę już w Słodkowcach.
— W Słodkowcach będzie kto inny... młodszy. Pan nie potrafisz bawić dam! To widzi pan, wyłączna zdolność. My obaj, apostołowie celibatu, trzymajmy się razem w Głębowiczach. Tu moja pani ciotka życzy sobie kogoś zabawniejszego.
Pani Idalja wzruszyła ramionami.
— Zechciej łaskawie nie narzucać mi własnych kaprysów — rzekła kwaśno.
Waldemar poważnie pochylił głowę.
— Zawsze jestem na twoje usługi. kochana ciociu.
Poczem rzekł do Stefci:
— Pani wyrocznią, pani głosuje, czy pan Ksawery ma zostać w Słodkowcach, czy go mam zabrać do Głębowicz?
— Moje zdanie zbyteczne — odparła Stefcia podraźniona.
Waldemar utkwił w niej szare, przenikliwe oczy z wyrazem trochę szatańskim. Potrząsnął głową i zawołał z udanym żalem:
— Desperacja! Nie mam weny do pani. Co krok to rekuza! Pani jest dla mnie okrutną. Lucia, czemu nie nawrócisz panny Stefanji na moją stronę? Powinnaś tego dokazać.
Dziewczynka spojrzała na matkę i spuściła oczy. Widocznie chciała coś powiedzieć, lecz surowa twarz matki onieśmieliła ją.
W tem przemówił pan Maciej, chcąc nadać inny kierunek rozmowie:
— Czy będziesz nocował. Waldy?
— Broń Boże! A to po co? Wydam ostatnie polecenia Kleczowi i jadę.
Spojrzał na Stefcię i dodał:
— Chyba panna Stefanja zechce, abym został jako partner do tenisa. W takim razie zapominam dziś o Głębowiczach i...
— Waldy, proszę cię, nie żartuj — przerwał pan Maciej. bardzo niezadowolony.
— Ależ ja wcale n.e żartuję! Panna Stefanja może mnie skłonić do zostania. Więc... słucham wyroku?
I pochylony patrzał na Stefcię zuchwałym wzrokiem.
— Słucham wyroku! — powtórzył.
Stefcię oblała gorąca krew oburzenia.
Z jaką przyjemnością cisnęłaby w twarz tego magnata serwetką lub talerzem.
Podniosła na niego oczy pełne gniewu i odrzekła:
— Mówiłam panu, że nie grywam w tenisa, i jeszcze raz to powtarzam.
Waldemar mówił dalej:
— Ach! więc zostanę nauczycielem pani. Ręczę za świetne rezultaty.
— Zbytek łaski — rzuciła gniewnie.
— Pani jest niesłychanie do twarzy w koralach. Wyglądają apetycznie, jak dojrzale wiśnie. Gdybym był wróblem, nie odpędziłaby mnie pani od siebie, objadłbym wszystkie. Tymczasem tylko ślinkę łykam.
Stefcia zbladła, zagryzła usta i, obrzuciwszy Waldemara chłodnym wzrokiem, spuściła oczy.
Obiad skończył się. Baronowa wstała, nie spojrzawszy na nikogo, i prędko wyszła z sali.
W Słodkowcach przy powstaniu od stołu nie dziękowali sobie. Taki panował zwyczaj. Stefcię on raził i stale oddawała wszystkim ogólny ukłon.
chcąc uniknąć podziękowania, powstała prędzej od baronowej i, skłoniwszy się ładnie głową panu Maciejowi, podążyła w stronę drzwi.
Waldemar zręcznie zastąpił jej drogę i, wyciągając dłoń, przemówił:
— Dziękuję pani za miłe vis-á-vis.
Stefcia cofnęła się, i nie podając mu ręki, przeszła, nawet na niego
nie patrząc.
Młody magnat patrzał na Stefcię zdumiony. Kiedy znikła za drzwiami, szarpnął ładne złotawoblond wąsy i, nic nie mówiąc, poszedł do swego gabinetu.
Usiadł na fotelu przed biurkiem, wyjął z kieszeni kosztowną cygarniczkę, wydobył cygaro i zaczął zapalać z nadzwyczajną uwagą i namaszczeniem. Pełne, barwne, zmysłowe usta, wydymał lekko, pykając z cygara błękitnym dymkiem.
Z brwią namarszczoną siedział, z widocznem skupieniem w szarych oczach. Po chwili poruszył się, wsunął ręce w kieszenie, założył nogę na nogę i, rozparty wygodnie w fotelu, rzekł głośno, nie wyjmując z ust cygara:
— Poprostu dała mi w pysk.
Ubawiony własnemi słowami, szepnął znowu:
— Zuch dziewczyna! Ale temperament ma piekielny!...