<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trędowata |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Dziennika Poznańskiego |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
W parę godzin potem ordynat powstał od biurka i, podając rękę rządcy, rzekł grzecznie:
— Skończyliśmy. Jeśliby zaszło coś niespodziewanego, proszę telefonować, będę cały czas w domu.
Rządca Klecz skłonił się z uszanowaniem, z pewną czcią dotykając ręki Michorowskiego, zapytał zdziwiony:
— Pan ordynat nieprędko będzie w Słodkowcach?
— O tak! do tygodnia może dłużej.
— W takim razie muszę jeszcze trudzić pana w jednej kwestji.
— Proszę.
— Chcę mianowicie spytać, jaką czwórkę przeznacza pan ordynat na wyłączny użytek pałacu: karą, kasztany, czy gniade?
— Dlaczego pan o to pyta?
— Bo kare są to konie bardzo delikatne. Pani baronowa często jeździ do Szal, do hrabstwa Ćwileckich. To jest przecie cztery mile i nietęga droga. Konie do naszych dróg nie przyzwyczajone, przychodzą jak haki. Pani baronowa ostro jeździ. Ja sam nie mogę przedstawić, ale wolałbym, żeby jedna czwórka była wyłącznie przeznaczona do rozjazdów, bo wówczas jużbym nie odpowiadał za konie.
Waldemar słuchał prędkiej mowy rzadcy, przekładając papiery na biurku. Podniósł głowę, spojrzał na Klecza ze zdziwieniem i rzekł spokojnie:
— Przedewszystkiem stangret odpowiada za konia po takiej wycieczce, nie pan.
Klecz zmieszał, się.
— Tak właściwie. Ale ja mogę odpowiadać za to, że je daję.
Michorowski przesunął ręką po czole i rzekł z akcentem:
— Proszę pana, czy mojej ciotce wszystko jedno, jakiemi końmi jedzie?
Klecz zmieszał się mocniej.
— Nie, pani baronowa zawsze sama dysponuje i rozmaicie: czasem kare, czasem kasztany.
— A więc musi pozostać tak jak jest.
Klecz zrozumiał, że niezręcznie poruszył tę sprawę, i że powinien już odejść. Spojrzał na ordynata: widok jego zsuniętych brwi i wydętych ust dotknął rządcę niemile. Oczów ordynata nie widział, gdyż były spuszczane na papiery, ale domyślał się, że wyraz ich nie jest zachęcający.
Klecz zawsze podziwiał grzeczność tego magnata względem podwładnych. Lecz wiedział, że zmarszczenie brwi, charakterystyczne wydęcie ust i wielkopańskie zaniedbanie w całej postaci nie jest u niego oznaką zbyt dobrego humoru. Rzekł z ukłonem:
— Przepraszam, że się ośmieliłem.
— O proszę pana! — odrzekł Michorowski szczególnym tonem, jakby przebaczenia i zarazem oburzenia za te przeprosiny. Wypowiedział te słowa wspaniałomyślnie i karcąco.
Podniósł przytem głowę i błyskawicznie spojrzał na Klecza. Ten pragnął już nie być w gabinecie.
— Moje uszanowanie — rzekł, kłaniając się powtórnie.
— Do widzenia — rzucił ordynat krótko, z odpowiedniem kiwnięciem głowy.
Podniósł przytem brwi nerwowym ruchem.
Klecz wyszedł. Ordynat odetchnął.
— Wiecznie skargi na ciotkę — mruknął zły — i zawsze Klecz. No, ale już dziś zrozumiał. Nie lubię dawać takich nauk.
Przeszedł się po gabinecie i pokręcił głową.
— Ten ją lubi! — rzekł prawie głośno.
Zjawił się kamerdyner Jacenty.
— Starszy pan prosi jaśnie pana do siebie.
— Dobrze. Każ siodłać konia.
Pan Maciej czytał u siebie w gabinecie, zagłębiony w staroświeckim fotelu. Na widok wchodzącego wnuka położył księgę na stoliku.
— Przepraszam, że cię wezwałem. Chcę z tobą pomówić. Może byłeś zajęty?
Waldemar uśmiechnął się.
— Choćby nawet. Czy nie uważasz, dziadziu, że jesteś pierwszym?
Staruszek podał mu rękę.
— Dobry jesteś, bardzo dobry. Tembardziej mi przykro, że ci muszę dać burę. Siadaj tu nieznośny chłopcze.
Wskazał mu fotel, stojący naprzeciw.
Waldemar nie usiadł. Przez okno zaglądał do parku, gdzie śpiewały słowiki Spytał z żartobliwym odcieniem w głosie:
— Ach, więc już ciotka dziadzię przekabaciła. Winszuję!
— Mój drogi chłopcze, niepotrzebnie draźnisz ldalkę.
— Doprawdy? Cóż zawiniłem?
— Ale cóż znowu, mój Waldy! Tylko widzisz, ja nie lubię nerwów, a ona je posiada w wysokim stopniu. Gdy je podraźnisz, mamy takie obiady, jak dzisiejszy, co miłem nie jest.
— No dobrze. Ale ostatecznie jakiego jest zdania dziadzio? — spytał Waldemar porywczo.
— Ja stanowczo trzymam twoją stronę. Ten hrabia S. jest niepoczytalny. Idalka sądzi inaczej. Ona mówi, że powinniśmy zawsze trzymać się naszej sfery i dopomagać jedni drugim, zamiast szukać obcych bogów. Po części mówi prawdę, ale w tym wypadku...
Waldemar wybuchnął ironicznym śmiechem.
— Wspaniała teorja! Altruizm ciotki rozczula mnie! Ale to pseudoaltruizm. Ciotce ten hrabia zaimponował, jakby sama była parwenjuszką. Hrabia S. praktykantem w Słodkowcach, to ciotkę łechce. Ale ja jestem krańcowym egoistą i takiego poliszynela nie wezmę na praktykanta, po części swego pomocnika. Ja szukam nie sfery, lecz tęgości, energji, o czem ten pan pojęcia nie ma. Że jeden z praktykantów w Głębowiczach jest hrabią, to nie dowodzi, bym szukał drugiego i brał bez względu, jaki on. Tamten w Głębowiczach pracuje, jak każdy inny, a hrabia S. jest do niczego. Może ciotka myśli, że praktykant będzie tu odgrywał rolę panicza na wodach, będzie grywał w tenisa, w bilard i czytał głośno romanse francuskie, ale ja wymagam praktykanta innego i takiego mieć muszę. Zresztą już mam, jest umówiony a umowy nie zerwę dla... idjosynkrazji ciotki.
Mówił żywo, gestykulując I chodząc po gabinecie.
Stanął przy oknie.
— Czy dziadzio wie, jaką ja odbywałem praktykę u książąt Łozińskich po skończeniu Halli? — spytał gwałtownie. — Jeśli hrabia S. jest zdolny do podobnej, niech przyjdzie zadowolić ambicję cioci.
Pan Maciej machnął ręką.
— Dajże spokój, znam dobrze tego gagatka. Uperfumowany laluś, ma dwadzieścia kilka lat i już sporą łysinę. Sama toaleta zajmuje mu pół dnia czasu. Byłby ci zawadą, nie pomocą.
— Eee! jabym nie robił ceremonji. Nie chcesz, paniczu, wstawać o piątej, to jazda do Monte-Carlo na ruletkę. Ja chcę, aby moi praktykanci korzystali. W Słodkowcach i Głębowiczach mają do tego wielkie pole. Ale brać pierwszego dudka nie mam zamiaru. Ten S. nie skończył żadnej szkoły rolniczej. Cóż on chce, żebym mu wykładał agronomję od a do z, i to wtedy, jak przyjdzie ochota, lub jak znudzi tenis? Podobnym filantropem dla sfery nie jestem. Niech ciotka założy tu szkołę dla takich filistrów, aferzystów, gogów, tenisistów, a wówczas ja poślę karetę po hrabiego obitą poduszkami, żeby się nie rozbił, jak pusty flakonik od perfuma.
Pan Maciej zaśmiał się.
— Tegoby tylko brakowało, żebyś to Idalce powiedział.
— A powiem! Jeśli ciotka zacznie mi wmawiać miłość do naszej wyłysiałej sfery, to powiem. Na szczęście, mieszkam w Głębowiczach, mogę tu rzadziej bywać, jeśli tak ciotkę irytuję.
— No, mój drogi, nie myśl o tem. Ale wiesz co? Ten pan praktykant mógłby naprawdę mieszkać w Głębowiczach i byłby spokój. Jak myślisz?
— Ależ w Głębowiczach mam trzech praktykantów, a tu żadnego. Wreszcie z Głębowicz do Słodkowie jest z górą dwie mile, więc tam jeździłby na obiady i noclegi? Głupstwo! to jest niemożliwe!
— Więc może niech jada u Klecza?
Waldemar usiadł i pochylony do pana Macieja rzekł, poważnie biorąc go za rękę:
— Dziadziu, proszę być szczerym: czy dziadzio to mówi pod wpływem ciotki, czy z własnej niechęci, aby ten praktykant przebywał z nami? Jeśli dziadzio sam tego nie życzy, jeśliby mu to sprawiło przykrość, proszę mówić otwarcie. Cofnę umowę z tym panem i rzecz skończona. Tobie, dziadziu, nie chcę przyczyniać przykrości.
Pan Madej objął wnuka, ucałował go serdecznie i rzekł:
— Jesteś Waldy, bardzo kochanym chłopcem. Dziękuję ci za troskliwość. Będę szczerym: ten pan nie sprawi mi najmniejszej przykrości, owszem lubię towarzystwo młodych. Zresztą wiem, że nie przyjmujesz człowieka bez wychowania, bo ci na to nie pozwoli twój własny smak, dobry wytworny gust. Ja nic nie mam przeciw temu, nawet podzielam twe zdanie. My powinniśmy cywilizować, wszczepiać dobrą rasę w mniej rasowych, podnosić kulturę, — a skoro jesteśmy do tego zdolni i powołani, nie możemy się usuwać, to nasz obowiązek jako przewodników w społeczeństwie. Hrabia S. nie skorzystałby u nas, a ten z pobytu w naszem gronie może wynieść dużo atomów, które z czasem mogą być dla niego pożytkiem, upiększeniem w życiu, za co pozostanie nam wdzięczny.
Waldemar wiedział, że dziadek, mimo trzeźwości i rozsądku, był zagorzałym fanatykiem własnej sfery i cześć dla niej posuwał aż do fetyszyzmu. Wyobrażał sobie, że arystokracja jest batutą w ręku Boga; że kieruje rasą ludzi niżej umieszczonych, orkiestrą ludzkich wrażeń; że nadaje im odpowiednie hasło, każe tłumom patrzeć na siebie, zmusza do kierowania się śladem jej ruchów.
Jednej wady nie mógł pan Maciej darować swej fikcyjnej batucie, to jest zamiłowania do cudzych farb, co ją czyniło podobną do maskaradowej pstrokacizny, zakrywającej właściwy grunt.
Na wzmiankę pana Macieja, że, obcując z nimi, ludzie innych sfer mogą korzystać wiele, Waldemar zawołał z humorem:
— A tak, skorzysta, będzie nam wdzięczny. Po co ma nabywać atomami? Może przejąć gremjalnie nerwy i kwasy ciotki, jej wytworne i dystyngowane minki. Nauczy się makaronizować, uważać zagranicę za wyrocznię, dowie się, że człowiek, który szanuje swą godność, powinien uważać literę „r“ za barbarzyński zabytek w alfabecie; wreszcie przekonamy go, że można być skazanym na utratę czci i honoru nietylko po spełnieniu podłości, ale i za... dobieranie drugi raz z półmiska. Wspaniałe nabytki cywilizacji, in summo gradu!
Pan Maciej, zarażony żartobliwym głosem wnuka, śmiał się również.
Wszystkie punkta, wyszydzane przez Waldemara, raziły go w córce. Zgadzał się z nią jedynie w bałwochwalczej czci dla arystokracji, lecz i te pojmował inaczej.
— Mój chłopcze — rzekł z uśmiechem — mówiłeś tylko o Idalce, a czemże ją cywilizowaćbym potrafił?
— Och! dziadzio wywołuje komplimenty. Gdybyśmy byli wszyscy do dziadzia podobni i do babci Podhoreckiej, sądziłbym o nas inaczej. Wówczas może stałbym się kapłanem, składającym ofiary na ołtarzu naszej sfery. Śpiewałbym na naszą cześć hejnały i byłbym pionierem naszych czcigodnych haseł, ultrahumanitarnych zasad, wyborowej etyki. Lecz ponieważ u innych nie widzę nic podobnego, więc nie śpiewam wraz z ciotką hymnów pochwalnych.
Wysokie czoło starego magnata zmarszczyło się, spuścił głowę i westchnął ciężko. Słowa wnuka wywołały w jego duszy niepokojący szept. Coś w sumieniu cichutko się odezwało, jakaś mała komórka wspomnień, pokryta pleśnią, drgnęła, sprawiając ból. Tę smutną chwilę życia możnaby wytłomaczyć młodością, ale pan Maciej nie należał do ludzi, co dla załagodzenia własnych błędów wynajdą powody i, stawiając je przed sobą jak barykady, żyją spokojnie.
Siedział zamyślony, milczący, aż zwrócił uwagę Waldemara.
Ordynat przystanął obok dziadka i, zaglądając mu w twarz, zapytał z uśmiechem:
— O czem dziadzio tak marzy?? wolno wiedzieć? Słowiki wprawdzie do tego usposabiają, bo naprzykład ja nie jestem romantykiem, a słucham tych ćwierkań z przyjemnością. Gdyby nie perspektywa kolacji w towarzystwie cioci, zostałbym na noc, ale ta myśl odbiera mi humor i apetyt.
— Bo też zostań! Co tam Idalka! Pogodzicie się z sobą.
— Nie, wolę jechać. Wszyscy mnie dziś zmęczyli, nawet i ta makolągwa, ta królewna przebrana za pasterkę.
— Co za makolągwa? Jaka pasterka?
— A no ta — panna Stenia...
Pan Maciej drgnął.
— Stenia? Co ty mówisz, Waldemarze?
Ordynat spojrzał zdziwiony.
— Mówię o pannie Stefanji Rudeckiej. Dziadzio ją przecie tak nazywa.
— Ach ta!... Istotnie tak ją nazywam, bo to ładnie. Ale czemże ona ci dokuczyła? Ty raczej męczysz ją zawsze i dziś także.
Waldemar zaśmiał się głośno.
— Och! nie zmęczę jej, to ostrodzioba!
— Jednak źle robisz, Waldy, że ją drażnisz. Miłe to i bardzo dobre dziecko. Jest z dobrej rodziny i wiesz przecie, w jakich warunkach została nauczycielką. Pracuje pilnie, choć to nie jej fach właściwy. Trzeba to ocenić. Po co jej robić przykrości.
— A cóż, kochany dziadzio, jeszcze jedna cecha naszej sfery: robić sobie zabawkę z takich istot zabłąkanych wśród nas, mieć ją za przedmiot żartów, ostrzyć na nich dowcip.
Pan Maciej popatrzył na wnuka z obawą.
— Wątpię, żebyś tak mówił na serjo.
— Owszem, zupełnie serjo mówię. Także jeden klejnot z drogocennego skarbca naszych przymiotów.
— Waldy, co tobie dziś jest?
— Jestem wyjątkowo prawdomówny.
— Jesteś tylko rozgoryczony i skutkiem tego niesprawiedliwy nawet dla siebie. Niezdolnym byłbyś do zabawy, o jakiej wspominasz.
— Być może. Zresztą wszystko mi jedno.
— Więc czemu tak postępujesz?
Waldemar podniósł rękę do góry.
— Dla tradycji, kochany dziadku!
— Ech! zawsze kpisz.
— Więc powiem prawdę. Ja jej nie cierpię!
— Kogo? Panny Steni?
— Tak, jej we własnej osobie.
— Za co? Takie to piękne, dobre, inteligentne!
Waldemar wzruszył ramionami.
— Prawdopodobnie za to samo, za co i ona mnie. Czy ja wiem za co? Mniejsza o to. Muszę jechać, konia dawno oprowadzają. W nocy zajadę do Głębowicz. Za tydzień przyjeżdżam z praktykantem, ku wielkiemu zadowoleniu cioci.
— Jakto! wcześniej nie będziesz?
— Zapewne. Mam dużo zajęcia.
Pan Maciej uścisnął serdecznie wnuka.
— Jakże ty sam pojedziesz? Czemu nigdy nie weźmiesz masztalerza?
— Nie lubię mieć ze sobą gapia.
— Weź stajennego.
— Ależ, dziadziu! czyż jestem dzieciak, żebym się miał bać nocy?
Uścisnął dziadka, wyprostował swą męską postać i zaśmiał się głośno.
— Idę pożegnać Lucię. Ale czy mnie nie zrzuci ze schodów?
— Dajże spokój. Idalka śpi. Pożegnam ją od ciebie.
— Tem lepiej. Do widzenia!
Waldemar wyszedł z gabinetu.
Pan Maciej widział przez okno, jak wskoczył na konia i ruszył kłusem. Za nim w podskokach biegł duży, pyszny dog Pandur, ulubieniec ordynata.
W bramie Waldemar, spotkał Stefcię i Lucię, wracające ze spaceru. Lucia zaczęła coś mówić, a Stefcia na jego ukłon odpowiedziała skinieniem głowy i szła wolno w głąb dziedzińca, nie uważając na niego. Lucia wkrótce podążyła za nią.
Waldemar stał w bramie, patrząc uporczywie na Stefcię, dopóki nie znikła mu z oczu. Wówczas uderzył konia spicrózgą, świsnął na psa i pomknął, jak wicher.
Pan Maciej uśmiechnął się.
— Mówi, że jej nie cierpi, a jednak interesuje go — szepnął do siebie.