Tragedje Paryża/Tom I/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Spodziewała się ujrzeć przed sobą kobietę, a nagle znalazła się wobec młodego dziewczęcia, prawie jeszcze, dziecka.
Henryka miała zaledwie lat siedmnaście, a wydawała się być młodszą jeszcze z przyczyny delikatnych rysów twarzy i jasno blond włosów.
Trudno byłoby odnaleźć postać bardziej uroczą nad piękne to dziewczę, z wyrazem nieokreślonej łagodności w lazurowem spojrzeniu i wdziękiem, pociągającym w calem obliczu.
— Ho! ho! pomyślała pani Angot, ów pan Robert znalazłby się w nielada kłopocie, gdyby policja wdała się w tę sprawę. Lecz to ranie nie obchodzi, pełnię mój obowiązek, jestem w porządku.
Po ukończonej rozmowie pomiędzy dwiema kobietami, Robert zapukał do drzwi i wszedł za udzielonem sobie pozwoleniem.
— Moje drogie dziecię, rzekł, przystępując do Henryki, powierzam cię opiece tej pani. Możesz jej ufać w zupełności. Bądź dobrej myśli. A teraz żegnam cię, czyli raczej do widzenia.
— Odchodzisz, szepnęła z niepokojem.
— Muszę. Wszak wiesz, że moja obecność jest tam nieodwołalnie potrzebną. Zatrwożonoby się, nie widząc mnie, jak zwykle, każdego wieczora. Wszak przedewszystkiem podejrzeń unikać nam należy. Skoro tylko będę mógł, powrócę tu, może nawet dziś jeszcze.
— Masz słuszność, odpowiedziała Henryka. Na wiele zważać potrzeba. Idź więc, gdy konieczność cię wzywa. Pamiętaj jednak, że mogę tu umrzeć, opuszczona, sama, zdala od ciebie, co byłoby dla mnie smutnem, bardzo smutnem!
Robert, pochwyciwszy obie ręce dziewczyny, przycisnął je do ust, okrywając pocałunkami, co świadczyło bądź o jego głębokiem, prawdziwem uczuciu, bądź wielkim talencie aktorskim, i szepnął jej z cicha:
— Nie obawiaj się, droga, nie zagraża ci żadne niebezpieczeństwo. Żyć będziesz, ażeby być kochaną, szczęśliwą!
I dalej prowadził tyradę podobnej treści, nie szczędząc słów i wyrażeń banalnych, jakie widocznie nie płynęły mu z serca.
Henryka, zadowolona tem, uspokoiła się, uśmiechnęła nawet.
Złożywszy ostatni pocałunek na jej czole, Robert oddalił się, dając znak pani Angot, by wyszła za nim.
— Upewniasz mnie więc pani, zapytał, iż o osobę pozostawioną jej opiece mogę być spokojnym?
Zapytana starała się go upewnić w jak najtkliwszych wyrazach.
— Pani lubisz, jak się zdaje, pieniądze, zagadnął.
— Któżby ich nie lubił? dziwne zapytanie.
— Wręczyłem pani dwadzieścia pięć luidorów.
— Według ugody. Chciałam panu dać pokwitowanie i obecnie dać je gotowam.
— Nie o to mi chodzi. Chciałażbyś pani zarobić więcej? W miejsce pięciuset franków otrzymać tysiąc?
— Nie odmawia się podobnej propozycji.
— A więc, dam je pani w ciągu dni czterech. Uważasz pani, w ciągu dni czterech, jeżeli w pomienionym zakresie czasu ta młoda osoba będzie w stanie opuścić dom pani.
— Rzecz to przytrudna nieco do spełnienia, odrzekła pani Angot. Skoro jednakże panu tak wiele na tem zależy i chcesz mnie za, to hojnie wynagrodzić, będę się starała zadość uczynić pańskiemu żądaniu. Da się to zrobić, mam nadzieję.
Po otrzymaniu potwierdzającej odpowiedzi. Robert wyszedł na bulwar, a, przywoławszy fiakra, wsiadł, polecając jechać woźnicy na ulicę Ville-l’Eveque pod numer wskazany.
Pałac, przed którym się zatrzymali był bardzo stary i obszerny; wznosił się on pomiędzy dziedzińcem a ogrodem. Podobnie wspaniale wielkopańskie rezydencje w czasach dzisiejszych, rzadko dostrzedz się dają.
Robert zadzwonił do bocznych drzwi, umieszczonych przy bramie, a za otwarciem ich, wszedł w rozległy dziedziniec, słabo oświetlony lampą, rzucającą blask z mieszkania odźwiernego, i mosiężną latarnią, zawieszoną w przysionku.
Ów pałac, zbudowany za Ludwika XIII, składał się z rozległego trzypiętrowego korpusu i dwóch mniej wysokich piętrowych boków, tworzących pawilony.
Przybyły, którego odźwierny niskim powitał ukłonem, przeszedłszy dziedziniec, zaczął wstępować na wschody.
W chwili, gdy wchodził w przysionek, stary służący, rozbudzony z drzemki, zerwał się szybko i z poufałością właściwą starym sługom:
— A! panie hrabio, zawołał, otóż przybywasz nareszcie. Pan d’Auberive oczekuje cię niecierpliwie. Bardziej jest dziś cierpiącym niż zwykle. Niespokojny, rozirytowany, gniewa się bezustannie. Po trzykroć dzwonił już na mnie, aby zapytać czyli pan hrabia nie powrócił. Nie mało ztąd ucierpiałem.
— Mimo to wszystko, drzemałeś spokojnie, jak widzę, mój dobry Józefie, rzekł Robert, z właściwym sobie ironicznym uśmiechem.
— Przeciwnie! myli się pan hrabia, nie spałem, odparł służący, chwilowo tylko oczy zamknąłem.
— Mniejsza o to... twój wiek upoważnia cię do spoczynku. Idę do pana d’Auberive, a ty śpij dalej.
To mówiąc, Robert zwrócił się na lewo przysionka, otworzył drzwi, minął przedpokój, następnie salon, wspaniale gobelinami przystrojony, którego plafon w kształcie kopuły, po królewsku zdobny freskami, świadczył o pracy jednego z najsławniejszych malarzów, nieśmiertelnego Le Suer’a, minął drugi mniejszy salon, również bogato przybrany i wszedł do sypialni, oświetlonej lampą i szeroko płonącem na kominku ogniskiem.
Przed owym gorejącym stosem ognia siedział, a raczej leżał, starzec na szeslongu, we flanelowy czerwony szlafrok odziany.
Przez zielony abażur lampy, stojącej na stoliku, zarzuconym książkami i dziennikami, padające światło oświecało część wyższą postaci starca, uwydatniając przepyszną jego głowę wraz z bladem obliczem, otoczonem jedwabistemi włosami, śnieżnej białości. Długie jego wąsy były również białemi.
Wszystko jaśniało białością w owej poważnej twarzy, z wyjątkiem błękitnych oczu i brwi, jak heban czarnych, tworzących dziwną sprzeczność z całością.
Rysownik odszkicowałby z zachwytem tę piękną głowę starca, odbijającą się w pełnym blasku, jak portret Rembrandta w ciemno-zielonem świetle lampy, podczas gdy reszta przedmiotów, znajdujących się w pokoju, tonęła wśród cieni, odznaczając jedynie fałdy jego purpurowego szlafroka, tak pąsowego, jak suknia kardynała.
Na szelest otwierających się drzwi, starzec z trudnością obrócił głowę, jak gdyby najmniejsze poruszenie boleść mu sprawiało.
Głęboka bruzda, oznajmująca gniew i niecierpliwość, uwydatniła się na jego czole, między czarnemi brwiami. Zniknęła jednak, gdy dostrzegł wchodzącego. Uśmiech wybiegi mu na usta. Uniósł z trudnością swą lewą rękę (prawą albowiem miał oddawna bezwładną) i podawszy ją przybyłemu, wyjąknął zwolna, niewyraźnie:
— Ha! „lepiej późno niż wcale.“ Witaj kochany hrabio! gdybyś wiedział, jak niecierpliwie na ciebie oczekiwałem! jak oczekiwałem!