Tragedje Paryża/Tom I/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Robert, ująwszy drżącą rękę starca, uścisnął ją z poszanowaniem.
— Wiem, panie, rzekł, ile nabawiłem cię niepokoju, gdyby to odemnie zależało, nie poważyłbym się nigdy przedłużać twego oczekiwania. Poznawszy powody mego opóźnienia, osądzisz mnie, jestem pewno mniej winnym, niż się nim wydaję z pozoru. Pomówmy przedewszystkiem o pannie Henryce.
— Tak, tak, o mojej córce, mów mi, mów o niej, wyjąknął starzec z rozpromienionem głęboką tkliwością obliczem.
— Wywiązałem się z misji, jaką mi pan powierzyć raczyłeś, mówił Robert dalej. Panna Henryka wraz ze swą pokojówką odjechały do Orleanu pociągiem, wychodzącym o piątej minut dwadzieścia. Umieściłem je w przedziale dla dam przeznaczonym, i nie opuściłem aż z chwilą wyruszenia w drogę pociągu.
Pan d’Auberive, spojrzawszy na zegar, stojący nad kominkiem, wyszepnął:
— W pół do jedenastej.
— A zatem panna Henryka oddawna na miejsce przybyła, wyrzekł młodzieniec, i bez wątpienia w ciągu dwóch dni odbierzesz pan list od niej z wiadomością o hrabinie de Nanerey.
— Ach! moja biedna siostra, już jej nie zobaczę!
— Dla czego, zkąd to powątpiewanie?
— W jej... i moim wieku, mówił chrypliwym i jakby złamanym głosem starzec, po rozłączeniu trwającem przez lat dziesięć, zbliżenie się jest niepodobnem. Spotkamy się tam, chyba w niebiosach i to niezadługo.
— Zkąd te smutne myśli? Proszę odpędź je pan.
— Płyną one pomimowolnie. Jakaż, bo sam powiedz, moja egzystencja? Gdyby moja ukochana Henryka nie przywiązywała mnie do życia, prosiłbym Boga, wierzaj mój przyjacielu, aby mnie co rychlej powołał do siebie. Lecz nie zajmujmy się mną. Powiedz mi raczej o sobie. Czekałem na wiadomość o jej odjeździe. Miałeś powrócić na obiad, cóż cię zatrzymało?
— Wypadek nieprzewidziany.
— Jak to... czyżby miało cię spotkać coś złego? pytał starzec z obawą.
— Tak jest... niestety.
— Ależ nie żadne niebezpieczeństwo?
— Rzecz najzwyklejsza w świecie! Omal nie przypłaciłem życiem mojego roztargnienia. Idąc ze stacji do fiakra, nie spostrzegłem nadjeżdżającego szybko powozu, którego dyszel uderzywszy we mnie, powalił mnie na ziemie.
— Wielki Boże!
— Uderzenie było bardzo silne. Straciłem przytomność, omdlałem jak kobieta. Przeniesiono mnie do najbliższe; apteki, gdzie jeden z farmaceutów miał wiele trudu, zanim mnie przywrócił do życia. Otworzyłem oczy nareszcie, nie byłem zraniony, czułem wszelako wielkie osłabienie, jakie nie pozwoliło mi przybyć tak prędko, jak tego pragnąłem. Oto przyczyna mego opóźnienia.
— A ja byłem tak niesprawiedliwym. Obwiniałem cię o niedbałość! wołał pan d’Auberive. Gdybyś też został zabitym? Drżę na samą myśl niebezpieczeństwa, jakie ci zagrażało! Czujesz się jednak dobrze teraz?
— Tak dobrze, jak gdyby mi się nic nie przytrafiło...
— Potrzebujesz zapewne spoczynku?
— Bynajmniej, na dowód czego gotów jestem panu przeczytać głośno dzienniki, jak każdego wieczora.
To mówiąc wziął ze stolika gazety.
— Nie, nie! wołał starzec, nie dzisiaj. Gotów jesteś dla mnie się poświęcić, wiem dobrze, lecz ja nie przyjmę takiej ofiary. Idź do swoich pokojów, mój hrabio, proszę cię o to. Nie uspokoję się dopóki mnie nie powiadomią, żeś się położył i zasnął.
— Sen by nie przyszedł, odrzekł młody człowiek z uśmiechem, gdybym nie wypełnił, jak zwykle, mego obowiązku lektora.
— Ustępuję więc i słucham, lecz tylko przez pół godziny, ani minuty więcej. Główne wiadomości... fakta najbardziej interesujące, oto wszystko. Reszta na jutro niech pozostanie.
Robert rozwinął jeden z dzienników, wieczorowe jednak pisma nie zawierały z dnia ubiegłego wiele ciekawych szczegółów. Przebiegał je kolejno, głośno czytając.
Po upływie kwadransa, słuchający z głową opartą na poręczy szeslongu zasypiał głęboko. Lektor głos zniżył, szedł na palcach, przymknąwszy drzwi z cicha. W przysionku, obudził starego kamerdynera, rozkazując pójść do pana i położyć go w łóżko.
Oprócz wielkiej mosiężnej latarni, którą gaszono nad ranom, płonęła w przysionku lampa i świeca.
Wziąwszy ostatnią, Robert wszedł na schody, pokryte suknem purpurowem i korytarzem, biegnącym kręto przez pałacową galerję, udał się do pawilonu.
Apartament, wyłącznie dla niego przeznaczony, mieścił się na pierwszem piętrze. Zawierał on przedpokój, salon, gabinet pracy, sypialnię i garderobę.
Mieszkanie to, choć mniej wspaniałe od powyżej przez nas opisanego, było jednak bogato i z dobrym gustem umeblowane. Wszystkie sprzęty były wykwintnie rzeźbione. Obrazy i przedmioty sztuki czyniły zeń prawdziwe muzeum.
Robert, rozebrawszy się spieszno, rzucił się na łóżko, nie dla zaśnięcia jednakże, lecz aby nazajutrz znaleziono ślady, że się położył i spał.
Przez parę godzin leżał tak nieruchomy, z głową opartą na ręku, wzrokiem w dał utkwionym, rozmyślając, a raczej marząc w czuwaniu.
Nagle podniósł się i wyszeptał:
— Tak, przebyłem wielką przestrzeń drogi, jestem z siebie zadowolonym. Wiem, iż zanim przybędę do celu, potrzeba mi będzie złamać niejedną przeszkodę, zwalczyłem jednak najbardziej niebezpieczne. Nie zabraknie mi nadał odwagi. Będę szedł bezustannie dalej, wciąż dalej! Być wyłącznym panem tego książęcego pałacu, o! jak to będzie wielkiem, jak pięknem, to właśnie, co mi wskazuje przeznaczenie.
Tu podniósł się z łóżka, przywdział ubranie, wsunął w kieszeń mały rewolwer i wyszedł, lecz inną drogą przez boczne wschody, od strony garderoby. Miał w ręku dwa klucze.
Jednym z nich otworzył drzwi, wychodzące na dziedziniec. Zamek i zawiasy obficie oliwą napuszczone, otwarły się bez hałasu. Drugi klucz posłużył mu do otwarcia furtki, znajdującej się obok mieszkania odźwiernego, którego nie przebudziwszy, znalazł się na ulicy Ville l’Eveque.
Było to około drugiej nad ranem.
Za sto sous fiakier zawiózł go na jedną z ulic, łączących się z bulwarem Batignolles. Wysiadłszy, szedł wzdłuż murów, ściskając w ręku rewolwer na wypadek jakiej napaści, i zwrócił się w stronę mieszkania pani Angot.
Dosięgnąwszy pomienionego domu, z którego okien drugiego piętra żywe światło padało na ulicę, zagłębił się w korytarz, gdy nagle jakaś postać, wyskakując ku niemu z ciemności, szepnęła:
— Nie wchodź tu, ostrzegam!
Robert, zdumiony tem niespodziewanem zjawiskiem, cofnął się, a wycelowawszy rewolwer, zawołał:
— Z drogi! bo strzelę!
— Ha! ha! zaśmiał się ów głos, mówisz jak głupiec. Odkądże to strzela się do ludzi, którzy nas życzliwie przestrzegają? Zkąd u czarta wziąłeś się tu, panie Robercie?
— Znasz mnie więc? wyszepnął pierwszy z osłupieniem.
— Po trosze, mój miły. Nie poznajesz mnie więc, po głosie? To dziwna!
— Kto jesteś?
— Jestem Sariol. Ha! ha! sam we własnej osobie.