<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

— Sariol! powtórzył Robert, uderzając z gniewem nogą o ziemie. Zkąd ty tu?
— Na bulwar Batignolles, zdaje się, każdemu przyjść wolno.
— Opuściłeś więc polecone ci stanowisko?
— Jak widzisz.
— Lecz, wszystko natenczas stracone!
— Nic nie stracone, upewniam. Mam inną myśl, wszelkie środki ostrożności zostały naprzód przedsięwziętemi przezemnie i dobrze skombinowaneini. Bądź o to spokojnym.
— Jakiż powód znagłił cię do przybycia tutaj?
— Chciąłem pomówić z tobą.
— Nie mogłaż być odłożoną ta rozmowa?
— Zdaje się, że nie, skoro przyszedłem. Jest to dla ciebie szczęśliwy zbieg okoliczności, inaczej albowiem wpadłbyś po samą głowę w gniazdo os, z którego trudno byłoby ci się wydobyć.
— Co to ma znaczyć? Dla czego przed chwilą ostrzegałeś mnie, abym nie wchodził?
— Dla tego, że policja w tym domu.
— Policja? powtórzył Robert zmieszany.
— Tak, mój przyjacielu. Komisarz, agenci, żołnierze w całym komplecie. Uspokój się jednak, mój mistrzu, ciebie to nie dotyczą — bynajmmej. Chodzi tu o pewną osobistość, którą pochwycić pragnęli, a która nie mając punktu wyjścia, rozsadziwszy sobie czaszkę wystrzałem, z kłopotu się wydobyła. Wiemy wszelako obadwa, jakie w podobnych wypadkach zachodzą okoliczności. Na schodach straż rozstawiona, komisarz nadmiernie ciekawy zwraca uwagę na przybywających, a skoro nie wyglądasz na mieszkańca podobnej nory, zażądałby niewątpliwie od ciebie wyjaśnienia powodów twej nocnej wizyty. Zakłopotałoby cię to troszeczkę, ponieważ prawdy wyznać nie można, hę? Cóż, panie Robercie?
— Masz słuszność, Sariol’u, rzekł zapytany, oddałeś mi ważną przysługę.
— Tak sądzę. Nie wejdziesz zatem do tego domu, dopóki go nie opuści całe to wrogie nam grono. Zresztą, nic tu nie nagli. Przybywasz po wiadomość, mogę ci ją na świeżo udzielić. Matka i dziecię znajdują się w dobrym stanie zdrowia.
— Co mówisz? zawołał Robert, drgnąwszy pomimowolnie; matka i dziecię?
— Ależ tak. Czatuję tu oddawna. Dla roztargnienia starałem się o wszystkiem powiadomić. Rozmawiałem ze służącą pani Angot. O północy, zostałeś ojcem pięknego chłopca. Masz spadkobiercę, który jeżeli we wszystkiem będzie tobie podobnym, świetna przyszłość go czeka. Bądź więc obecnie spokojnym i poświęć mi jaki kwadrans czasu na rozmowę, której potrzebuję.
— Chodzi więc o rzecz ważną, poufną?
— Ma się rozumieć.
— Rozmawiać na bulwarze, to dla mnie niewłaściwe.
— I dla mnie zarówno. W nocy, na otwartem powietrzu, można wygłaszać tylko bez znaczenia wyrazy. Jost to zdanie wielkiego mędrca i moje.
— Gdzież się więc udamy?
— Nie troszcz się; rzeki Sariol. Znam pewne miejsce, nader przyzwoite w pobliżu.
— Lecz o tej godzinie wszędzie zamknięte?
— Nie zamykają drzwi przed dzielnymi chłopcami, od których spodziewają się zarobku. Pójdź za mną, mistrzu, zobaczysz.
Robert poszedł za tą nową dla nas osobistością.
Po kilku minutach przybyli na róg sąsiedniej uliczki pustej, nie, zabudowanej. Jeden, jedyny dom wązki a wysoki wznosił się na jej całej przestrzeni. Drzwi i okiennice w nim były zamknięte. Na wewnątrz żadnego światła, żadnego szmeru. Po prawej i lewej stronie domu znajdowały się puste place, ogrodzone deskami.
Sariol pomimo panujących ciemności, uniósł dwie deski z tego zagrodzenia, oparte na kołkach, a znane dobrze odwiedzającym to miejsce, wyłamując otwór. przez który przepuściwszy Roberta, sam przezeń przeszedł. Następnie, ustawił deski, a zbliżywszy się do tylnej części domu, zapukał czterokrotnie w równych przestankach do drzwi, które natychmiast otworzono.
— Tu jest bezpieczeństwo wszelkie, wyszepnął, komisarz nie nadejdzie dla spisywania protokołów.
I wszedł wraz z towarzyszem do wielkiej szynkownianej sali, oświetlonej kinkietami, przybitemi do ściany, których blade światło zaledwie dostrzedz się dawało, pośród tytoniowego dymu, napełniającego gęststą mgłą tę izbę.
Około dwudziestu mężczyzn podejrzanej powierzchowności i kilka takichże kobiet, pijąc, grali w karty i w domino, cicho, bez hałasu.
Elegancki ubiór Roberta, zwróciwszy uwagę obecnych, wzbudził w nich podejrzenie. Owi pijacy i gracze, nędznie odziani, uważali go w pierwszej chwili jako nie należącego do ich sfery, a może nawet jako przebranego agenta; spostrzegłszy jednak że przybył w towarzystwie zwykłego tu gościa, nie zajmowali już się nimi wcale.
— Co podać panom? pytała właścicielka zakładu, witając Sariola uściśnieniem ręki.
— Potrzebuję porozmawiać z tym panem, odrzekł, proszę o oddzielny gabinet.
— Dobrze, a obok tego?
— Podaj nam pani białego i czerwonego wina, likierów, talerz wędliny, chleba, biszkoptów, sałatę, cygara wyborowych gatunków, jabłka i śliwki. Ten pan, dodał wskazując na Roberta, ma kieszeń dobrze zaopatrzoną; on płaci.
W dwie minuty później obaj przybyli siedzieli naprzeciw siebie w izbie, nazwanej szumnie gabinetem, do której światło dochodziło z sali przez wybite w ścianie oszklone okienko. Wystarczało spuścić na to okienko wyścielaną płócienną zasłonę, aby zostać szczelnie zamkniętym.
Kopcąca świeca oświetlała stół drewniany, zastawiony potrawami, dysponowanemi przez Sariola, za które Robert miał płacić.
Sariol, którego dotąd jeszcze nie znamy, był wysokim, tęgim, około trzydziestoletnim mężczyzną, dość przystojnym z pozoru, lecz jednoczącym w swojej osobie ów prawdziwy typ paryzkiego bandyty, bardziej zepsutego od galernika, a chytrego jak stary dyplomata.
Jego twarz blada, ołowianej cery, wyrażała bystrość i szyderstwo zarazem. Sine kontury widniały pod jego żywo, z bezczelnością patrzącemi oczyma; jasnoblond włosy, mocno wypomadowane, przylegały mu do skroni
Kapciuch jedwabiem haftowany, (podarek miłosny zapewne), zawieszony był na butonierce jego wypłowiałego paltota. Lakierowany daszek jego aksamitnej czapki, spuszczał mu się głęboko nad czołem; krótką glinianą fajkę trzymał w ustach bezustannie.
Pomieniony wstęp do naszej powieści, obejmuj epokę od 1850 roku. Gdyby niektórzy z naszych czytelników, wiedzeni ciekawością, zechcieli zajrzeć na jeden z owych podrogatkowych balików, znaleźliby tam dziś jeszcze wierną fotografię Sariola, co przekonywa, że ów typ kwitnący naówczas, dotąd nie zaginął.
Wyżej wymieniona osobistość, odkorkowywała zwolna butelki białego i czerwonego wina. Pokosztowawszy je, cmoknął językiem zadowolony, napełnił po brzegi cztery szklanki, dwie dla swego towarzysza i dwie dla siebie, i wyrzekł tonem jowialnym::
— Jest dobre. No! za twoje zdrowie, a raczej za zdrowie nas obu.
Robert zerwał się żywo.
— Co znaczy ta poufałość? zapytał. — Ha| ha! poufałość, powtórzył Sariol, wspierając się plecami na krześle, pozwól że mi się naśmiać, mój kochany! Na honor jesteś pociesznym!
— Zdaje ci się, że zapominam o przynależnym dla ciebie szacunku, nieprawdaż? dokończył Sariol. Ależ do czarta! tracisz pamięć widocznie i obecną swą sytuację bierzesz na serjo. Patrzysz na mnie z wyżyn swojej wielkości, traktujesz mnie jak nędzarza, którego się uszczęśliwia rzuceniem mu kości do ogryzienia, niżej nawet trochę niż wspólnika, coś, nakształt machiny, którą w ruch się wprawia za naciśnięciem guzika. Bardzo to piękne, lecz niedługotrwałe. Będziemy się starali to zmienić.
— Nierozumiem! zawołał Robert niecierpliwie.
— Zrozumiesz, zrozumiesz! bądź spokojnym i pozwól mi mówić ponieważ dla tego tu przybyliśmy.
— Lecz...
— O! żadnego lecz, bo inaczej nie trafimy do ładu. Żądam od ciebie tylko pięciu minut, dla jasnego postawienia kwestji. Później mi odpowiesz, gdy zechcesz. Przedewszystkiem więc wyobrażasz sobie, że ja nie widzę dalej po nad koniec swego nosa. Mylisz się mój dobry i grubo się mylisz! Nie należę do tych, którzy wyzyskiwać się dają. Wolę sam raczej ciągnąć korzyści i postanowiłem rozpocząć to co rychlej.
— Któż ciebie wyzyskuje? Służysz mi, zapłaciłem ci za to.
— Bardzo mizernie.
— To trzeba było nie przyjąć.
— Dla czego? nie takim głupi. Wziąłem luidory jako zaliczkę rachunek później uregulujemy.
— Rościsz więc pretensje?
— I to ogromne! Trzymam w ręku twą przeszłość i przyszłość. Gdyś się zgłosił do mnie po raz ostatni, zrozumiałem, że wraz z tobą fortuna do mnie przybywa. Chciałeś mnie na sznurku prowadzić! Ha! ha! śledziłem, szpiegowałem, pytałem. Jednem słowem, wiem wszystko!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.