Tragedje Paryża/Tom I/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przystanęli wreszcie przed owym małym domkiem, wynajętym przez Roberta.
— Zapuść, Henryko na twarz woalkę, rzekł do niej. Nie chcę, ażeby cię tu widziano.
Zaledwie panna d’Auberive zdołała to uczynić, otwarły się drzwiczki powozu, a poza niemi ukazało się ciekawie spoglądające do wnętrza cyniczne oblicze Sariola. Uchyliwszy czapkę, wlepił wzrok w Henrykę, nic jednak dostrzedz nie mógł z przyczyny zapuszczonej przez nią gęstej koronkowej woalki.
— Jesteście oba? zapytał Loc-Earn.
— Tak, odparł Sariol, gotowi na usługi. Sądzę że to ta pani... dodał wskazując na uśpioną Urszulę.
— Tak właśnie... Trzeba ją wnieść natychmiast do domu, nie tracąc chwili.
— Fraszka... zrobimy to w oka mgnieniu. Dopomóż mi pan, jeśli łaska.
Robert z Sariolem zajęli się wydobywaniem z powozu Urszuli, czyniąc to ostrożnie, jak gdyby mieli sprawę z przenoszeniem kruchego pakunku. Z owym w ten sposób podzielonym ciężarem szli przez ogródek. Do mieszkania, gdzie na łóżku słomą usłanem, ostrożnie ułożyli śpiącą Urszulę.
Przypominamy sobie iż właścicielka domu mówiła do Roberta, że umeblowanie nie jest dostatniem bynajmniej.
Składało się ono z dwóch krzeseł kulawych, drewnianego stołu, i małego zwierciadełka, zawieszonego na ścianie. Ubóstwo to odstręczało widomie od napadów na ów dom włóczęgów z Montrouge. Jedno, jedyne okno w tym pokoju wychodziło nie na ogródek, ani na ulicę, lecz na puste pole, rozciągające się po za domem.
— No... a teraz rozkazuj. Co mamy robić dalej? pytał Roberta Sariol.
— Rzecz bardzo prosta; pilnować ażeby powierzona waszej straży osoba pod żadnym pozorem nie wychodziła ztąd, dopóki ja sam tu nie przybędę. Zatrzymajcie ją dobrowolnie, lub siłą, zabraniam wam jednak źle się z nią obchodzić.
— Bądź spokojnym, mój mistrzu, będziemy uprzejmymi, jak na francuzkich rycerzów przystało. Przynależne względy dla płci pięknej dobrze nam są znane, chociażby ta płeć piękna, nie była nawet piękną. Powiedz mi jednak, panie Robercie jak długo ona spać będzie?
— Cztery, lub pięć godzin raniej więcej z małą różnicą.
— Różnica ta znaczy bardzo wiele, a oto dla czego. Skoro otworzy oczy, musimy być bardzo grzecznymi, i trzymać język na wodzy, z czego rzecz prosta nie będzie ona zadowoloną.
— Rzeczywiście, rzekł śmiejąc się Robert.
— Będzie chciała wiedzieć, dla czego zasnąwszy w powozie, obudziła się w pokoju, pomiędzy dwoma dzielnymi chłopcami. Będzie pytała gdzie się znajduje, jak i dla czego, dopytywać będzie co się stało z jej panną? Wygłosi całą mnogość zapytań bez początku i końca, cóż na to wszystko mamy odpowiedzieć?
— Nic.
— Będzie chciała wyjść... do czarta! pan to pojmujesz?
— Nie pozwalajcie jej wychodzić.
— Poruszy całe piekło... Krzyczeć będzie jak paw.
— Nie dajcie jej krzyczeć.
— W jaki sposób zabronić? Znalazłyby się środki do nakazania milczenia, ale nakazujesz nam grzeczność i łagodność w obejściu. Ukłonem i prośbą nic z nią nie poradzimy.
— Pozwalam wam jej zagrozić, a nawet i zatkać usta, gdyby koniecznie było tego potrzeba. Robert wyjął z kieszeni chustkę jedwabną. Weź, rzekł do Sariola, gdy jej zawiążesz tą chustką usta na kilka minut, zrozumie, że jesteście od niej mocniejszymi i będzie posłuszną. Nie używajcie jednak tego środka, aż w ostateczności. Pilnujcie dobrze, a skoro jeden z was zaśnie, niech drugi na chwilę nawet nie opuszcza uwięzionej.
— To się ma rozumieć!
— Macie zapas żywności na dni kilka, nic was nie wzywa na zewnątrz. Nie wychodzić mi z domu pod żadnym pozorem!
— Rzecz zaprzysiężona! rzekł Sariol. Jest się uczciwym, albo się nim nie jest.
— Zresztą będę się tu dowiadywał od czasu do czasu, dla przekonania jak rzeczy idą, rzekł Robert.
— Znajdziesz nas czuwających z otwartemi oczyma i natężonym, słuchem!
— A jeśli będę z was zadowolonym, to obok zapłaconej kwoty, dostaniecie nagrodę.
Sariol podskoczył z radości, i gdy mniemany Robert Saulnier opuszczał ów domek odprowadził go aż do powozu.
— Szczęśliwej podróży, wołał zamykając drzwiczki.
Bijou zawrócił w stronę Paryża, powóz potoczył się zwolna.
Sariol dozwolił mu pomknąć z kilkanaście kroków, następnie począł biedz z niesłychaną szybkością, a dogodziwszy fiakra, usiadł na tylnej ławeczce, umieszczonej pomiędzy dwoma resorami.
Wszystko to zabrało wiele czasu. Noc zapadała w chwili, gdy powóz wyjeżdżał z Montrouge. Ciemność była głęboka, skoro się zatrzymał na bulwarze Batignolles przed domem Vignot’a.
Byliśmy obecnymi przy wejściu Henryki do mieszkania pani Angol. Obecnie, załatwiwszy rachunek z przeszłością, połączmy się z Loc-Earn’em w chwili jego gniewu i oburzenia gdy spostrzegł, że Sariol pochwycił wszystkie tak ściśle ukrywane tajemnice i zamiary, i szepczącego z groźbą poza nim
— Ten błazen wie nazbyt wiele... może to siać się dlań nieszczęściem!
Z temi słowy Loc-Earn zagłębił się w ciemną, błotnistą aleę.
W ową to chwilę strażnicy policyjni wynosili na noszach trupa hrabiego de Randal. Gdyby był dzień, natenczas można byłoby dostrzedz na błocie krwawe plamy.
Robert, przebywszy ciemne wschody w domu Vignot’a, zatrzymał się na przedziale pierwszego piętra i do drzwi zadzwonił. Po kilku sekundach otworzyło się szklane we drzwiach okienko, a przy blasku płonącej świecy ukazało się w niem oblicze pani Angot.
— Kto tam? zapytała szorstko.
— Ja, odparł Loc-Earn; nie poznajesz mnie pani? Wszak powiedziałem że prawdopodobnie przybędę dziś w nocy.
Jednocześnie drzwi się otwarły.
— Ach! mówiła ze skargą, skoro Robert wszedł do pokoju, nieuwierzysz pan, jak jestem znużoną, zaledwie trzymam się na nogach. Od dawna powinnam w łóżku spoczywać. Zachoruję z wysilenia, to pewna! Jakaż noc straszna... ileż wypadków. Wszystko to panu opowiem. Uprzedzam jednak, iż dla pana są wiadomości pomyślne. Zostałeś pan ojcem pięknego chłopca. Młoda pacjentka ma się zupełnie dobrze. A teraz, wyobraź pan sobie.
— Popełniono samobójstwo w tym domu, przerwał Loc-Earn, zeszła policja. Wiem o tem wszystkiem.
— Już panu powiedziano? szepnęła pani Angot zdumiona.
— I prosiłbym panią byś mnie coprędzej zaprowadziła do chorej.
— Pójdź pan... lecz zachowaj się cicho, jeżeli śpi budzić jej niemożna.
Tu idąc na palcach weszła w długi korytarz, a otworzywszy drzwi skinęła na Roberta. Resztka głowni dopalała się w kominku, nocna lampka, ukryta w głębi, słabo pokój oświetlała.
Na machoniowem łóżku pani Angot, w białych poduszkach spoczywała głowa Henryki. Bladą jej twarz, okalały zwoje rozpuszczonych jasno blond włosów. Oczy miała zamknięte. Obok łóżka w kołysce, spoczywało niemowlę. Wzrok Loc-Earn’a przechodził kolejno z matki na dziecię, w tem wzroku jednak nie można było dojrzeć najmniejszej iskry uczucia; widniało w nim zupełne zobojętnienie. Pani Angot, przeszedłszy pokój na palcach, zbliżyła się do łóżka i z lekka poprawiła kołdrę na uśpionej.
— Kto tam? zapytała Henryka, otwierając oczy. Robert przyszedł?
— Jestem, ukochana, rzekł zbliżając się do niej.
Uśmiech zawidniał na ustach chorej. Wskazała ręką na spoczywające w kołysce niemowlę.
— Ucałuj go, rzekła z cicha, patrz jak jest pięknym.