Tragedje Paryża/Tom I/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Loc-Earn spał dobrze tej nocy. Wszystko układało się pomyślnie według jego życzenia i mógł być pewnym teraz, że ułożony plan szczęśliwie do końca przeprowadzi. Nazajutrz udał się na bulwar Batignolles, gdzie miał wiadomą nam już z panią Angot rozmowę.
W dzień później, przywieziono do pałacu pana d’Auberive list z Orleanu, z wielką lakową pieczęcią, i wyciśniętem na niej podwójnym herbem.
— List od mojej siostry!... zawołał starzec. Otwórz kopertę Henryko i czytaj co prędzej. Zdaje mi się że jej pismo nieco się zmieniło, dodał, spoglądając, litery są regularniejsze, niż zwykle... Zły to znak...
Dziewczę wiedziało, co ów list zawierał. Zmuszoną była stać się wspólniczką kłamstwa, to też niepewną ręką rozerwała kopertę, a głos jej drżał, gdy czytała, co następuje:
„Drogi mój bracie, Bóg mnie przyzywa do siebie. Dni mego życia już policzone, a może nawet godziny. Pielęgnujący mnie doktór nie ukrywa tego przedemną. Nie zobaczymy się już więcej, mimo wzajemnego naszego przywiązania, gdyż tobie zarówno jest niepodo bnem przybyć do mnie, jak i mnie przyjechać do ciebie.
W tym liście, jaki zapewne ostatni odbierzesz, kreślony mą ręką, załączam prośbę o uczynienie pewnej, ofiary z twej strony, i mam nadzieję, że mi nie odmówisz.
Pragnę przed zgonem widzieć i uścisnąć Henrykę. Miej odwagę rozdzielić się z nią na czas krótki. Niech przyjeżdża zamknąć mi powieki... Niech przyjeżdża... a niechaj się spieszy! Żegnam cię drogi mój bracie a raczej „do widzenia“ tam... w górze! kochająca cię siostra
Pan d’Auberive słuchał czytania ze spuszczoną głową. Lewą ręką otarł dwie łzy, spływające mu na policzki i gdy Henryka skończyła wyszepnął:
— Biedna siostra!... wiedziałem... wiedziałem od dawna że jej nie zobaczę, a mimo to serce mi się ściska, gdy o niej wspomnę. Ma słuszność pisząc: „Do widzenia... tam... w górze!“... ponieważ chwila jest bliską, gdzie i ja z nią się połączę!... Henryko... drogie me dziecię, dodał zwracając się ku córce, po raz pierwszy w życiu rozłączyć się nam z sobą przyjdzie. Jestem pewien że i ty również nie chciałabyś się sprzeciwiać ostatniej woli swej ciotki... Odjedziesz dziś wieczorem.
— Dobrze, mój ojcze, odpowiedziała.
— Twa nieobecność nie potrwa długo zapewne, mówił dalej pan d’Auberive; pisze biedna ma siostra iż dni jej są policzone. Wystarczy ci więc zabranie nieco bielizny i ubrania. Ileż czasu potrzebowałabyś na przygotowanie do podróży.
— Godzina będzie dostateczną.
— Urszula towarzyszyć ci będzie. Chciąłbym, aby Józef również pojechał wraz z tobą, wszak jest on mi tu potrzebnym, niemogę się obejść bez niego. Powiadom Urszulę, ażeby się przygotowała do wyjazdu.
— Dobrze, mój ojcze.
— Rozkaz jednocześnie Józefowi, ażeby prosił o przyjście do mnie Roberta. Potrzebuję z nim się porozumieć względem niektórych szczegółów tego wyjazdu. Żyjąc przez lat tyle w zupełnem od świata odłączeniu, nic nie wiem, co się dzieje na zewnątrz, a skutkiem mego kalectwa, w niczem dopomódz ci nie jestem w stanie.
— Poślę natychmiast Józefa, odpowiedziała córka pana d’Auberive, i wyszła z pokoju.
W kilka minut później ukazał się Loc-Earn.
— Czy wiesz, co nastąpiło? zawołał starzec, podając mu rękę.
Robert przecząco potrząsnął głową.
— Moja córka odjeżdża..
— Jakto? zapytał sekretarz z gestem zdumienia.
— Otrzymaliśmy bardzo smutną wiadomość... Moja siostra, hrabina de Nancrey, jest umierającą. Pragnie co rychlej widzieć Henrykę... Jedzie więc, ażeby zamknąć oczy swej ciotce.
— Dziś jedzie? zapytał Robert.
— Tak... dziś, wieczorem.
— Może pan życzysz, ażebym towarzyszył jego córce?
— Właśnie chciałem cię prosić, ażebyś ją odwiózł na stację drogi żelaznej; w dalszej podróży Urszula towarzyszyć jej będzie.
— Jestem na pańskie rozkazy!
— Trzeba się starać zabezpieczyć obie kobiety od wszelkiego nieprzyjemnego towarzystwa w podróży, mówił dalej starzec. Gdyby potrzeba było wynająć oddzielny wagon, uczyń to proszę. Nic tu nie znaczy kwestja pieniężna.
— Byłby to zbyteczny wydatek. Zarząd dróg żelaznych ustanowił przy każdym pociągu wyłączne damskie przedziały.
Pan d’Auberive postanowił, iż Henryka wraz z pokojówką wyruszy w podróż o godzinie piątej minut dwadzieścia.
— Ponieważ dość znaczna odległość dzieli ulicę Ville-l’Eveque od stacji, zaczął Loc-Earn, przeto radziłbym ażeby pańska córka dla nieopóźnienia się wyjechała ztąd punktualnie o czwartej godzinie.
— Zajmij się tem wszystkiem i postaraj o wynajęcie powozu.
— W południe nie będę może panu potrzebnym, rzekł Robert; pójdę więc za odszukaniem jakiego wygodnego fiakra.
— Proszę cię o to...
W pałacowej remizie znajdowało się kilka starych karet, niegdyś okazałych, wszelako pan d’Auberive od lat dziesięciu nieopuszczając mieszkania nie trzymał do nich koni.
Większa część dnia upłynęła na przygotowaniach do podróży. O trzy kwadranse na czwartą wszedł Robert z oznajmieniem że powóz czeka przed bramą.
Henryka, siedząc przy ojcu, rzewnie płakała. Starzec pocieszał ją z cicha tkliwemi słowy, starając się wlać w nią odwagę, lecz widząc to, sam łzy ocierał.
— Zabieraj się moje dziecię... zabieraj. Jechać potrzeba... szeptał przerywanym głosem, gdybyś pozostała tu parę minut dłużej, i mnie zabrakłoby męztwa... jechać bym ci niepozwolił może.
— Pójdź pani... dodał Loc-Earn, pociąg nie czeka, opóźnić się możesz.
Henryka rzuciła się na szyję starca po raz ostatni, i wybiegła z pokoju, łkając rozpaczliwie. Wsiadłszy do powozu usiadła w głębi, obok niej Urszula. Robert zajął miejsce na przedniej ławeczce.
— Dokąd mam jechać? zapytał woźnica, pochylając się ku drzwiczkom.
— Na stację drogi żelaznej Orleańskiej, odrzekł Loc-Earn. Jedź szybko, dostaniesz dwadzieścia sous na piwo.
Wehikuł pomknął z miejsca, jednak starym szkapom niedodała szybkości w nogach obietnica napiwku, widocznie bieg zwalniały.
— Szczęściem mamy dość czasu, nie spóźnimy się, rzeki Robert patrząc na zegarek.
Po tych wyrazach zapanowało milczenie między obecnymi. Henryka płakała, ocierając oczy bezustannie, Loc-Earn począł śledzić Urszulę. Uśmiechnął się spostrzegłszy, iż stara ta kobieta, kołysana monotonnym ruchem powozu drzemać zaczęła. Walczyła ze snem nieboga, pragnąc zachować przytomność, sen jednak pokonał jej usiłowania. Oczy bezwiednie się zamykały, głowa chwiała się z jednego ramienia na drugie, aż wreszcie zwyciężona, wsparłszy się o boczną krawędź powozu, chrapać głośno zaczęła.
Biedna kobieta mniej była winną, niż się zdawało z pozoru.
Robert, wszedłszy do jej mieszkania w południe, dał jej jakieś polecenie do spełnienia ze strony Henryki, i przez parę minut pozostał sam w obec napełnionego zupą talerza Urszuli i kieliszka wina. Wyjaśnia nam to w zupełności ową senność służącej.
Powóz toczył się ciągle, pozostawił jednak na lewo drogę, wiodącą do stacji Orleańskiej, a przejechawszy prawie cały Paryż, zawrócił się ku górzystym wyniosłościom, okalającym równinę Montrouge. Przebywszy fortyfikacje, wjechał w odkryte pola, jakie powyżej opisaliśmy.
Loc Earn dobył natenczas z kieszeni maleńką flaszeczkę i kawałek waty, którą napuściwszy kilkoma kroplami płynu, przytknął ją do nosa Urszuli. Kobieta natychmiast chrapać przestała, a jednocześnie woń ostra, przenikliwa, napełniła wnętrze powozu.
— Co to jest? zawołała Henryka, wyrwana nagle z dumania. Co znaczy ta woń zabijająca?
— Chloroform... nic więcej... odparł Loc-Earn, nie obawiaj się droga.
— Chloroform!... powtórzyła z trwogą córka pana d’Auberive, ależ to zabija
— Tylko czasami... potrzeba umieć go użyć.
Powóz potoczył się dalej.