Tragedje Paryża/Tom I/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po odzyskaniu zmysłów, uczuła się być złamaną na duszy i ciele. Niezdolną była myśleć, ni wesprzeć się na własnej swej woli. Po gorączkowem wzburzeniu, nastąpiło ogólne na wszystko zobojętnienie.
— Tak! wyszepnęła, wyznanie tej hańby mogło by zabić mego biednego ojca, milczeć więc trzeba. Tobie to wszystko oddaję, dodała, zwracając się do Roberta, ty mnie zgubiłeś, ocal mnie teraz, jeśli możebnem jest jeszcze ocalenie!
I odtąd w niemej rezygnacji poddała się swemu smutnemu losowi.
Inaczej było z Robertem. Umysł jego pracował bezustannie nad odszukaniem sposobu do zwycięzkiego wyjścia z tej tak zawiłej sytuacji. Trudność ta zdawała się być nie do pokonania.
Przebiegły ów łotr wszelako i na to środek odnalazł.
Pan d’Auberive miał siostrę, hrabinę de Nancrey, wdowę, bezdzietną, i bardzo bogatą, starszą nieco wiekiem od siebie, żyjącą w osamotnieniu na wsi, w okolicach Orleanu, który to majątek miała kiedyś odziedziczyć Henryka.
Pani de Nancrey cierpiąca od lat wielu, większą część życia przepędzała w łóżku, lub na szeslongu, nieopuszczając mieszkania. Kochała bardzo swą siostrzenicę, znając ją kiedyś dzieckiem, a następnie młodą panienką z fotografii.
Henryka pisywała do ciotki niekiedy, a szczególniej, w dzień nowego roku, i w dniu jej imienin.
Pani de Nancrey odpowiadała krótkim listem, kończącym się zwykle temi słowy:
„Uściskaj odemnie twojego ojca. Pragnęłabym bardzo ucałować was i widzieć przed zgonem; czyli to jednak nastąpić będzie mogło przy mojem cierpieniu?“
Robert wykradł z pokoju Henryki jeden z takich listów, na którego szerokiej lakowej pieczęci widniał podwójny herb d’Auberive i Nancrey’ow, a odcisnąwszy tę pieczęć na wosku, zaczął studjować pismo hrabiny.
Naśladowanie jej dużych liter, drżącą ręką kreślonych, było drobnostką dla tak wprawnego fałszerza.
Potrzeba mu teraz było pomocników do ułożonego planu, lecz potrzebował zarazem, ażeby nie wiedzieli oni o celu, do jakiego użytemi zostaną, ani o ważności tegoż.
Obmyśliwszy starannie szczegóły, przywdział pewnego wieczora swe stare zużyte ubranie, włożył zniszczony miękki kapelusz, owiązał szyję czerwoną chustką fularową, i postanowił udać się do owych knajp najniższego rzędu, w których niegdyś przebywał pod nazwiskiem Roberta Saulnier.
W roku 1850, bulwar du Temple noszący również nazwę „Bulwaru zbrodni,“ zapewne z przyczyny licznie tu popełnianych kradzieży z włamaniem, wykradania testamentów, podstawiania dzieci, różnego rodzaju fałszerstw, podpalać, i zabójstw, wydarzających się prawie codziennie od siódmej wieczorem do północy, i przyległa doń ulica Fossès-du-Temple, były zapełnione temi podejrzeniami kawiarniami i szynkowniami, jakie policja tolerowała, by w nich w danej chwili urządzić sobie „Pułapki.“
Pośród tych jaskiń dla wszelakich hultai gdzie policyjni agenci często zarzucali siatki dla łowienia płazów w mętnej wodzie, szynk pod „Ściętym kłosem“ zasłużył sobie na niezaginione wspomnienie.
Tu Robert wszedł teraz.
Sariol, siedzący za stołem, zwrócił jego uwagę. Widział tego łotra kiedyś czynnym w pewnej podejrzanej sprawie. Wiedział, że jest on zręcznym, odważnym, bez skrupułów. Trudno byłoby mu odnaleść kogoś przydatniejszego. Bez wahania więc podszedł, a uderzając go po ramieniu, dał mu się poznać, zapłacił za obfitą wieczerzę, i opowiedział, iż chodzi mu o pomoc w porwaniu kochanki, za co ofiaruje trzysta franków, jeżeli wspomniona osobistość zechce przez kilka dni trzymać pod strażą przeszkadzającą w tym zamiarze — pewną starą kobietę.
Sariol, jak wiemy, przyjął tę propozycję, domyślając się wszelako jakiejś ukrytej tajemnicy, śledził mniemanego Roberta Saulnier, gdy ten wyszedłszy ze wspomnionej nory poszedł za dalszem poszukiwaniem.
Zwiedził kolejno kilka podobnych zakładów przy ulicy Fossès-du-Temple, i w czwartym dopiero napotkał to, czego szukał, to jest dwóch łotrów, gotowych do wszystkiego za kilka talarów. Pierwszy z nich nazwiskiem Limassou, miał czuwać na straży z Sariolem na przemiany. Rola trzeciego była mniej ważną. Należało mu służyć za stangreta w dostarczonym przez Roberta, powozie. Był on woźnicą fiakrowym, i nazywał się Bijou.
Zadowolony z pomyślnego ukończenia interesu Loc-Earn powrócił na ulicę Ville l’Eveque. Zaledwie minął dziedziniec, Sariol zadzwonił do pałacowej bramy, a wszedłszy zapytał odźwiernego:
— Ów pan, który przyjechał przed chwilą powozem, kazał mi uwiadomić zamieszkałego tu swego przyjaciela, pana Christophe, ażeby tenże nie oczekiwał na niego, lecz raczej przyszedł widzieć się z nim o północy u Tortoniego.
— Pomyliłeś się, młodzieńcze, odparł odźwierny, nie mieszka tu żaden pan Christophe.
— A jakże się nazywa ten, który tu wszedł przed chwilą?
— Jest to hrabia Loc-Earn, przyjaciel i sekretarz pana d’Auberive, właściciela pałacu.
— Hę, skoro tak... będę się pytał w sąsiednim domu, rzeki Sariol, dostałem czterdzieści sous za fatygę muszę go odnaleźć. Wybacz pan, panie odźwierny że cię trudziłem. Dobranoc.
Wyszedłszy na ulicę, łotr zatarł ręcę z radością! Dowiedział się o czem chciał wiedzieć.
— Trafiłem na ślad... wyszepnął. Ha! ha! przyjacielu, Robercie Saulnier, zostałeś teraz panem hrabią! Przysiągłbym, że chcesz uwieść bogatą dziedziczkę i pochwycić grube pieniądze... Jeżeli tak... podział na dwie równe części, przezacny szlachcicu.
Nazajutrz po południu, Robert wynająwszy kabrjolet, udał się drogą, przecinającą szeroką równinę Mont-rouge, ponurą, pustą, z powykopywanemi głęboko dla wybierania kamieni jamami.
Na trzy kilometry przed fortyfikacjami spostrzegł ubogi domek, stojący przy drodze, od której dzielił go tylko ogródek, okolony płotem cierniowym. Stara podarta bielizna suszyła się na gałęziach śliwkowego drzewa. Wynędzniała, szczupła kobieta, mająca obok siebie brudne płaczące dziecko, zbierała szczaw w trawie zarośniętego chwastem ogrodu.
Nad drzwiami domku widniał napis na tabliczce: „Dom do sprzedania“. Tynk u tego domu poodpadał kawałkami, połamana rynna blaszana zaledwie się trzymała u dachu. Zewsząd widniała tu nędza, zbliżanie się ku ruinie, całemi były jedynie tylko okiennice na dole przy dwóch oknach i przy trzech na pierwszem piętrze.
Sąsiedztwo powykopywanych dołów w kamieniołomach nie dawało tej okolicy pewnego schronienia. Robert, rozkazawszy przystanąć woźnicy, wysiadł i wszedł do ogródka, zapytując znajdującą się tam kobietę:
— Ten dom jest pani własnością?
— Tak, panie.
— Masz pani zamiar go sprzedać?
— Muszę to uczynić. Po śmierci mojego męża ja z dzieckiem nie mamy żyć z czego. Gdybym znalazła nabywcę ułożylibyśmy się o cenę.
— Ileż pani żądasz za to domostwo?
— Pięć tysięcy franków.
— W ostatnim razie czy nie wynajęłabyś go, pani?
— Bardzo chętnie.
— Z umeblowaniem?
— Gdyby ktoś życzył... Wszak meble nie są nowemi.
— A natenczas ile byś pani żądała?
— Pięćset franków rocznie.
— Wynajmę zatem dom pani ze wszystkiem, co się w nim teraz znajduje, nadmieniając, że nie na rok, lecz tylko na dwa tygodnie. Dam pani za te dwa tygodnie całe półroczne wynagrodzenie; to jest dwieście pięćdziesiąt franków, i z góry zapłacę.
Kobieta, oszołomiona tak świetną propozycją, patrzyła na przybyłego z osłupieniem.
— Z warunkiem jednak, dodał, iż potrzebuję ażeby ten dom od jutra był mi oddanym.
— O! dziś nawet... dziś, jeśli pan zechcesz, zawołała. Na te dwa tygodnie przeniosę się do mojej siostry, w Sceaux zamieszkałej.
— Wejdźmy więc do pokoju, rzeki Robert, wyliczę pieniądze a pani mi dasz pokwitowanie.
— I klucze... dodała.
W kilka minut później, interes był ukończonym i sekretarz pana d’Auberive wracał do Paryża.