<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XL.

Tłum publiczności zalegał bulwary, które w między-aktach stanowiły dla widzów rodzaj przyjemnej przechadzki.
Pan de Croix-Dieu, idąc naprzeciw Oktawiusza, rozdawał na prawo i lewo uściśnienia ręki, a zmuszony chwilowo zatrzymywać się dla udzielenia odpowiedzi znajomym, potknął się z lekka o osobistość w niebieskich okularach, jaką widzieliśmy w loży pani Angot.
— Przepraszam, rzekł, nie zwracając na niego uwagi.
Światło gazu padło na twarz barona.
Dziwna ta osobistość, opisana przez nas powyżej, spojrzała z razu przelotnie na pana de Croix-Dieu, następnie z głębszą uwagą i, z gestem osłupienia, wcisnąwszy na oczy kapelusz, oddaliła się z takim pośpiechem, że omal nie wywróciła Andrzeja San-Rémo, dążącego w przeciwną stronę.
— Niezgrabiasz! zawołał młody markiz.
— Przepraszam, szepnął nieznajomy. Uczyniłem to pomimowolnie.
Na dźwięk tego głosu, drgnął Andrzej San-Rémo, a spojrzawszy na owego mężczyznę, stanął zdumiony.
— Panie, rzekł z lekkim zmieszaniem, tylko dwa słowa.
— Wybacz pan, odrzekł nieznajomy, spieszę się bardzo.
— A jednak ja muszę z panem pomówić.
— To niepodobna. Czekają na mnie.
— Zdaje mi się, że pana poznaję.
— Mylisz się pan, jestem zupełnie obcym. Dobranoc!
Tu ów mężczyzna w niebieskich okularach wślizgnął się jak węgorz w głąb tłumu.
Andrzej chciał biegnąć za nim, przeszkodził mu w tem Croix-Dieu, przytrzymawszy go za rękę.
— Zkąd to zmieszanie? zapytał.
— Baronie, ja się nie mylę, odrzekł San-Rémo, to on! jestem pewny.
— On, lecz kto taki?
— Ów człowiek, który mnie zabrał ze wsi i przywiózł do Paryża. On zna na pewno moją rodzinę.
— Widziałeś tego człowieka?
— Tylko co. W niebieskich okularach, niskim kapelusz, żółtawym paltocie. Wbiegł w tłum, niemoże być daleko.
— Pójdźmy szukać go razem.
Andrzej z baronem w pogoń się udali. Zniknął ów nieznajomy, a mimo to był w pobliżu. Wszedłszy do pobliskiej kawiarni zdjął palto, aby nie zostać poznanym i śledził przez szyby obu mężczyzn, którzy nie odnalazłszy go weszli na salę w towarzystwie Oktawiusza Gavard.
Zmieszanie tego ostatniego i jego mina żałosna, miały najprostsze w świecie powody.
Podniecany groźbami Reginy, wbiegł na schody artystów, w przekonaniu, że sztuka monety dwudziesto-frankowej, dana odźwiernemu, otworzy mu wejście za kulisy i pozwoli złożyć miłosne wyznanie Dinie Bluet, cerberzy jednak teatralni bywają czasem niewzruszonymi. Oktawiusz właśnie trafił na jednego z takich, a gdy zbyt natarczywie nalegać zaczął, ów odźwierny, stary żołnierz, pominąwszy wszelką etykietę, powitał go jak należało.
Oktawiusz, wykręciwszy się na pięcie, odszedł co prędzej.
Mężczyzna w niebieskich okularach, Czekał na podniesienie się zasłony w teatrze, a skoro rozpoczął się drugi akt sztuki, zajął miejsce w loży pani Angot.
— I cóż, zapytała go, pozyskałeś jakie objaśnienia?
— Otrzymałem i nic nie kosztują. Mówiono o tej debiutantce w kawiarni.
— Cóż mówiono?
— Że to mądry ptaszek.
— Na serjo to mówiono?
— Na serjo.
— Nie ma żadnego kochanka?
— Ani jednego.
— Żadnego nawet kuzynka?
— Żadnego. Ale w to miejsce ma coś innego.
— No, cóż takiego?
— Starą swą ciotkę.
— Mieszka z nią razem?
—Tak.
— Jakaż to kobieta ta ciotka?
— Mówią, że nader przyzwoita osoba. Zresztą chciej pani sama z nią się zapoznać, jeżeli tego potrzebujesz..
— Masz adres jej mieszkania?
— Nie mam. A może pani chcesz pójść zaraz do owej debiutantki?
— Nie, dziś mi pójść do niej nie wypada. Jest mnóstwo osób znajomych w sali, z któremi spotkać bym się niechciała. Po widowisku zobaczę według okoliczności.
Tu przerwała rozmowę towarzysza, który, podniósłszy na czoło okulary, zrobił tutkę z ręki, przykładając ją do oczu, by tym sposobem twarz zakryć sobie, rozpatrywał się po lożach, galerji i orkiestrze.
Spostrzegłszy pana de Croix-Dieu, a obok niego siedzącego Andrzeja San-Rémo, drgnął powtórnie.
— Zmienili się oba, ale ich poznaję. Uśmiechnął się i dodał: Jeden obok drugiego, to dziwna! Gdzie oni u czarta poznajomili się z sobą?


∗             ∗

Jak mówiliśmy powyżej pierwszy akt przedstawienia, poszedł bardzo dobrze; nie udały się jednak dalsze.
Autor, zręczny romansopisarz, ale niedoświadczony dramaturg, nie rozważył, że publiczność chociażby była złożoną z ludzi chwiejnej moralności, łatwo nabiera niesmaku do treści realistycznej, słyszanej na scenie, która jej się w książce podoba.
Powodzenie Diny Bluet zachwiało się tak, jak i reszty artystów.
Gdyby był się udał ów dramat, debiutantka mogłaby była stanąć odrazu między pierwszorzędnemi gwiazdami. Z upadkiem jego trzeba jej było rozpoczynać debiut na nowo.
Croix-Dieu przez cały ciąg czwartego aktu przebywając w loży Blanki Gavard zmuszonym był słuchać wybuchów gniewu tej pięknej wdowy, która, wskazując wachlarzem miejsce, zajmowane przez Reginę Grandchamps, wołała głośno umyślnie, aby być słyszaną przez sąsiadów.
— Patrzaj, baronie, na ową wstrętną istotę. Widzisz jak tryumfująca, zuchwała rozkłada się śmiało, wystawiając na pokaz swoje wymalowane oblicze i zbytkowną swą toaletę, kupioną za moje pieniądze!
Pani Gavard myliła się. Oktawiusz nie wrócił do loży Reginy, a nie znalazłszy wolnego przejścia, stanął przy wejściu do orkiestry, wśród innych widzów, ściśniętych jak śledzie w beczce, jeden obok drugiego.
Van Arlow, korzystając z chwili roztargnienia panny Desjardins, która końcami palców przesyłała ukłony dawnym przyjaciołom, szepnął coś na ucho swojemu lokajowi, który skłoniwszy się głęboko, stanął wyprostowany, z uśmiechem na ustach.
Podczas ostatniego aktu, zamienili z sobą porozumiewające się spojrzenia Croix-Dieu z kapitanem Grisolles.
Zapadła zasłona i rozpoczęła się utrudniona czynność wychodzenia, pośród natłoku i nieładu, nieuniknionego we wszystkich teatrach Paryża z przyczyny przejść zbyt ciasnych.
Baron nie poruszył się z miejsca dopóki nie upewnił się iż pan de Grandieu wraz z żoną siedzą w swej loży, oczekując na przerzedzenie się tłumu, poczem wyszedł z orkiestry w towarzystwie Andrzeja San-Rémo, kierując w ten sposób, ażeby się znaleść w korytarzu tuż po za kapitanem Grisolles, który udawał, iż niezna go wcale, prowadząc pod rękę jakiegoś wyłysiałego mężczyznę, w tymże jak sam rodzaju! Grisolles wraz ze swym towarzyszem szli za wciąż płynącym tłumem i wraz z idącymi po za sobą baronem i Andrzejem, doszli do korytarza, wiodącego do lóż sąsiednich.
W owej to chwili, Herminia otulona w futro, ukazała się po nad schodami, z prowadzącym ją pod rękę panem de Grandlieu.
Filip de Croix-Dieu, trącił jak gdyby wypadkiem, w ramię kapitana Grisolles.
— Tak, rzekł tenże pomieszanym głosem, jak gdyby kończąc zresztą przed tem rozmowę, tak mój kochany, żołnierze poznali się na naszej wartości, ale arystokraci siedzieli bezczynnie, sprzedając Francję Prusakom. Prowadzili z wrogami układy, podczas gdy myśmy krew przelewali! Spojrzyj na owe krzyże, jakiemi przyozdabiają, swe piersi. Oni nam je ukradli! Oto jeden z nich, patrz, patrz! I ten nosi czerwoną wstążeczkę w butonierce. Ha! ja go znam. Jest to wicehrabia de Grandlieu, pozujący na bohatera, jeden z tych podłych wielu!
Pan de Grandlieu zatrzymał się blady z osłupienia i gniewu, słysząc podobne obelgi, kalające jego nazwisko, jakie na twarz mu padły w rodzaju najhaniebniejszego policzka. Szarpnął się, chcąc wyswobodzić ręce do których przytuliła się drżąca z przerażenia Herminia i skoczyć na oszczercę. Zanim jednak zdołał tego dokonać, Andrzej San-Rémo, pochwycił za barki kapitana Grisolles, a wykręciwszy nim w powietrzu jat piłką, wyciął mu dwa potężne policzki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.